„Dzieci całkiem o mnie zapomniały, aż wygrałam w totolotka. Wtedy zleciały się jak muchy nad wysypisko”
„Pod poduszką miałam kopertę z planem podziału pieniędzy – czystym, uczciwym. Po równo, bez faworyzowania. Ale zanim to wszystko podpiszę, chciałam jednego: wiedzieć, kto przychodzi do mnie z miłości, a kto z pustymi rękami, ale z chciwością”.

Jeszcze kilka lat temu nie spodziewałabym się, że nadejdzie taki moment w moim życiu. Zawsze byłam matką, która dawała z siebie wszystko – dla dzieci, dla rodziny, dla domu. A potem, z dnia na dzień, zostali tylko sąsiedzi, lekarz i telewizor. Telefon milczał tygodniami. Urodziny, święta, zwykłe dni – jakbym przestała istnieć. Pogodziłam się z samotnością, choć bolała jak drzazga pod paznokciem. Do czasu. Do jednego, z pozoru niewinnego popołudnia, gdy skreśliłam kilka cyfr na kuponie. I świat, który mnie odrzucił, nagle sobie o mnie przypomniał. Tylko… po co?
Cisza na linii
– Mamo, oddzwonię później, dobrze? – mówiła Sylwia w biegu, jak zawsze.
Tyle że to „później” nie nadchodziło. Czasem dzwoniłam do Kuby. Czasem – bo przecież nie chcę się narzucać. Ale on tylko rzucał, że jest zajęty, że coś gotuje, że ma dzieci na głowie. A ja? Czy ja kiedyś miałam prawo powiedzieć, że jestem zajęta? Kiedyś dzwonili co kilka dni. A to zapytać, jak się czuję, a to żeby się pochwalić wnuczkiem. Ostatnio mijały tygodnie. Przestali pytać, przestali słuchać. Zrozumiałam, że mają swoje życie. A ja jestem tylko kimś, kto bywał ważny.
Zaczęłam mówić do siebie. Niby żartem, niby żeby mieć towarzystwo. Ale wieczorami, gdy gasłam razem z telewizorem, wcale nie było mi do śmiechu. Otwierałam albumy i mówiłam: – A tu Sylwia w przedszkolu… A tu Kuba na komunii… Gdyby ktoś mnie podsłuchał, pomyślałby, że oszalałam.
Do sklepu chodziłam tylko po potrzebne rzeczy. Z sąsiadkami rozmawiało się głównie o chorobach. Jedna na serce, druga po wylewie. Czasem miałam wrażenie, że tylko po to jeszcze żyjemy – żeby o tym nawzajem sobie opowiadać. Któregoś dnia wyłączyłam telefon. Cisza była i tak. Różnicy nie czułam. Przynajmniej nie musiałam już patrzeć na ekran bez powiadomień. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za chwilę wszystko się zmieni. Że świat przyjdzie pod moje drzwi. Nie z troską. Z pazernością.
Kartka z numerami
Był czwartek, deszczowy i zimny. Poszłam tylko po chleb i mleko. Przy kasie leżały kupony totolotka. Pani Zosia z warzywniaka, stojąca przede mną, z uśmiechem powiedziała:
– A niech mnie, zagram. Może się poszczęści.
Spojrzałam na nią i pomyślałam, że w sumie... czemu nie? Od lat nie grałam, ale miałam drobne w portfelu, a te parę złotych i tak bym wydała na coś, czego nie zjem. Wzięłam kupon, zaznaczyłam liczby prawie na chybił trafił. Trzy to dzień urodzin Kuby. Jedenaście – data ślubu moich rodziców. Dwadzieścia siedem – bo wtedy urodziłam Sylwię. Reszta to już przypadek.
– Życzę wygranej – mrugnęła ekspedientka. Zaśmiałam się pod nosem. Gdyby ona wiedziała, jak bardzo taka wygrana mogłaby mi się przydać. Ale nie na wakacje na Majorce czy nowy samochód. Chciałam tylko... żeby dzieci znowu mnie potrzebowały.
Wieczorem przypięłam kupon na lodówce magnesem. Patrzyłam na niego, jakby był listem z innego świata. Następnego dnia nawet nie sprawdziłam wyników. Dopiero w sobotę, przed południem, z nudów, włączyłam telewizor. Gdy zaczęto czytać liczby, coś ścisnęło mnie w żołądku. Jedna się zgadzała. Druga. Trzecia. Wstałam. Podeszłam do lodówki. Gdy przeczytali ostatnią, nogi się pode mną ugięły.
Wygrałam. Całą pulę.vZaczęłam się śmiać. Potem płakać. Potem znowu śmiać. Bo coś we mnie już wtedy czuło, że to nie będzie szczęście. To będzie próba.
To wszystko było prawdą
Kiedy przyszło oficjalne pismo z potwierdzeniem wygranej, otwierałam je z taką ostrożnością, jakby w środku był puchar z cienkiego szkła. Dłonie mi się trzęsły. Czarny druk na białym papierze wyglądał jak list z innego wymiaru. Nie śniłam tego – naprawdę wygrałam. Milion trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych. Na moje nazwisko.
Usiadłam przy stole i przez dłuższą chwilę tylko wpatrywałam się w te cyfry. Moje życie przez ostatnie lata było jak stara, zniszczona książka – kartki poszarzałe, litery wyblakłe. A teraz ktoś wręczył mi czystą, nową stronę. Tylko czy wiedziałam, co na niej napisać?
Nie zadzwoniłam do Sylwii. Nie napisałam Kubie. Nie chciałam, żeby dowiedzieli się w ten sposób. Najpierw chciałam nacieszyć się tą chwilą – pierwszą od lat, która należała tylko do mnie. Wzięłam kąpiel z pianą, zapaliłam świeczki, jak kiedyś, kiedy jeszcze umiałam się sobą zaopiekować. Ale spokój nie trwał długo. Dwa dni później pod drzwiami pojawiła się Sylwia. Bez zapowiedzi. Bez pukania. Usłyszałam klucz w zamku. Weszła z wielką torbą zakupów.
– Mamusiu, zrobiłam ci niespodziankę! Pomyślałam, że wpadnę i ci trochę ogarnę kuchnię – zawołała z uśmiechem.
Stanęłam w przedpokoju, wciąż w szlafroku, z sercem bijącym jak szalone. Nie widziała mnie przez trzy miesiące. A teraz? Teraz przyszła jak po swoje. Nie zapytałam, skąd wie. Bo dobrze wiedziałam.
Nagle się mną zainteresowali
Od dnia, w którym Sylwia wtargnęła do mojego mieszkania z zakupami, życie nabrało tempa, o jakim dawno zapomniałam. Dwa dni później pojawił się Kuba. Z wnukami. I z nowym laptopem pod pachą.
– Pomyślałem, że ci go podłączę, mamo. Żebyś miała lepszy kontakt ze światem – powiedział, choć przez ostatni rok nie chciał mnie nawet odwiedzić w święta.
Zaczęli przychodzić na zmianę. Z obiadami, prezentami, planami. Sylwia zaczęła mówić „możemy razem pojechać do sanatorium”, choć wcześniej uważała, że szkoda pieniędzy na takie fanaberie. Kuba zapytał, czy nie chciałabym zamieszkać bliżej nich. Nagle wszyscy byli troskliwi, uważni, obecni. Początkowo łudziłam się, że to nie przez pieniądze. Że może ta wiadomość tylko ich pchnęła do refleksji. Ale potem zaczęły się pytania. Delikatne, wplecione niby mimochodem.
– A myślałaś, żeby komuś z nas coś przelać? – rzucił Kuba niby żartem. – Bo wiesz, u nas teraz trochę krucho, kredyt na mieszkanie, no i dzieci…
Sylwia zrobiła się bardziej bezpośrednia.
– Ja nie chcę, żebyś inwestowała w jakieś głupoty. Lepiej już dać to rodzinie. Komuś, kto ci pomoże na starość.
Pomóc? Gdzie byli, gdy nie miałam nawet z kim pogadać? Gdy myślałam, że umrę i nikt tego nie zauważy? Patrzyłam na ich twarze – serdeczne, uśmiechnięte, ale nie widziałam w nich miłości. Widziałam kalkulację. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że to ja mam władzę. I że nie muszę się spieszyć z decyzją.
Rządzili moimi pieniędzmi
Którejś nocy nie mogłam zasnąć. Wstałam, przeszłam się po mieszkaniu. Weszłam do kuchni, gdzie jeszcze niedawno Sylwia z Kubą śmiali się, przeglądając katalogi wakacyjne. Rzucali miejscami jak z bajki – Dominikana, Islandia, Bali. Niby pytali mnie o zdanie, ale dobrze wiedziałam, że to nie ja miałam tam lecieć.
Wróciłam do sypialni. Pod poduszką miałam kopertę z planem podziału pieniędzy – czystym, uczciwym. Po równo, bez faworyzowania. Ale zanim to wszystko podpiszę, chciałam jednego: wiedzieć, kto przychodzi do mnie z miłości, a kto z pustymi rękami, ale z chciwością. Następnego dnia zaprosiłam Sylwię i Kubę razem. Powiedziałam, że mam do przekazania coś ważnego.
– Przejrzałam swoje oszczędności, przeliczyłam wygraną. Zdecydowałam, że pieniądze rozdam za życia. Ale zanim to zrobię, chcę was poznać. Naprawdę. Chcę, żebyście przychodzili, bo chcecie, a nie dlatego, że macie nadzieję na przelew.
Zapadła cisza. Taka, która bolała.
– Mamo, jak możesz tak mówić? – odezwała się Sylwia. – Przecież zawsze cię kochaliśmy!
– To pokażcie mi to. Nie dziś, nie jutro. Przez miesiąc. Bez prezentów. Bez próśb. Bez mówienia o pieniądzach.
Patrzyli na mnie, jakbym oszalała. Ale przytaknęli. Minęły trzy tygodnie. Sylwia nie zadzwoniła ani razu. Kuba przyszedł raz, tylko po to, żeby zapytać, czy już „przemyślałam sprawę”. A ja? Ja wreszcie przestałam czuć się samotna. Bo zrozumiałam, że samotność wśród ludzi udających rodzinę boli bardziej niż cisza.
Na własnych warunkach
Dwa miesiące później siedziałam na ławce w parku z Hanią – sąsiadką z naprzeciwka, która nigdy nie miała dzieci. Przyniosła mi domowe ciasteczka, bo „miała nadmiar i nie chciała wyrzucać”. Śmiałyśmy się, karmiłyśmy gołębie, rozmawiałyśmy o tym, że ludzie zawsze wracają – ale nie zawsze z właściwych powodów.
Nie przekazałam dzieciom żadnych pieniędzy. Ani grosza. W testamencie wszystko zapisałam fundacji wspierającej samotnych seniorów i hospicjum, które kiedyś pomogło mojej siostrze w ostatnich tygodniach życia. Zrobiłam to nie z zemsty, tylko z wdzięczności. Bo wsparcie to nie jest to, co dajesz z obowiązku. To to, co dajesz z serca. A serce – jak się okazuje – może czasem lepiej bije dla obcych niż dla tych, których się urodziło.
Sylwia i Kuba się nie odzywają. I dobrze. Przez moment było przykro, oczywiście. Przecież jestem tylko człowiekiem. Ale potem poczułam ulgę. Że nie muszę już udawać, że nie widzę ich intencji. Że nie muszę się łudzić. Teraz mam ciszę, ale inną. Spokojną. Taką, która nie boli. Kupiłam sobie wygodny fotel, zapisałam się na tai-chi w domu kultury. I wreszcie nauczyłam się piec chałkę – taką z chrupiącą skórką i miękkim wnętrzem.
I wiecie co? Po raz pierwszy od lat poczułam się naprawdę wolna. Nie dlatego, że mam pieniądze. Tylko dlatego, że mogę decydować o swoim życiu. Na własnych warunkach.
Renata, 68 lat
Czytaj także:
- „Kupiliśmy z mężem kampera i ruszyliśmy w Polskę. On już nie wróci do domu, bo z Mazur przywiózł go zakład pogrzebowy”
- „Nie mam ochoty robić z komunii syna małego wesela. Zamówię catering i podam karkówkę z grilla”
- „Jedno zdanie pokrzyżowało moje nadzieje na zdaną maturę. Zamiast na studia, pójdę do pośredniaka”

