Reklama

Jeszcze dwa lata temu moja rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Żyłam skromnie, ale rozsądnie. Wynajmowałam nieduże mieszkanie na warszawskim Grochowie, do pracy dojeżdżałam tramwajem, obiady gotowałam z tego, co akurat było w promocji, a wakacje? Wakacje to był domek mojej cioci na Mazurach, gdzie jechałam z książką i paczką makaronu.

Reklama

I wiecie co? Wtedy wydawało mi się, że żyję... trochę "niepełną piersią". Że wszyscy dookoła mają lepiej – lepsze buty, lepsze jedzenie, lepsze życie. A ja wciąż tylko czekam na coś. Na awans, na cud, na lepszy czas. I ten cud, a może przekleństwo, naprawdę przyszedł.

Niespodziewana podwyżka

Wyszłam z rozmowy z szefem z drżącymi rękami. Tyle razy odrzucali moje sugestie, że "czas już chyba porozmawiać o finansach", że w końcu przestałam się łudzić. Aż tu nagle – trzy tysiące więcej. Od razu. Bez warunków. "Zasługujesz, Magda", powiedział dyrektor z uśmiechem. Pamiętam, że zadzwoniłam wtedy do Ani, mojej koleżanki z biura. Jeszcze z holu.

– Wyobraź sobie, dali mi podwyżkę!

– No to teraz to już możesz się porządnie zabawić – zaśmiała się. – Chodź wieczorem na sushi. Stawiasz.

Śmiałam się wtedy razem z nią. Ale w głowie już miałam myśl, która zaczęła kiełkować i zatruwać: "Wreszcie mnie na to stać... prawda?" Tydzień później kupiłam iPhone'a. Nie tego najnowszego, ale prawie. Powiedziałam sobie, że przecież to inwestycja – na lata. Potem przyszedł nowy płaszcz z wełny z jakiegoś francuskiego butiku online. I kolacja z Anią. I kolejna. I weekend w Trójmieście, bo przecież "czemu nie, trzeba korzystać". Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie wchodzę na pochyłą. Że każda decyzja podejmowana pod wpływem tej "wolności finansowej" będzie mnie prowadzić coraz głębiej w pułapkę.

Mój standard życia znacznie się poprawił

– Serio chcesz dalej chodzić do tej siłowni z osiedlowym kafelkiem i szatnią jak z PRL-u? – zapytała Ania, rzucając mi spojrzenie znad smoothie.

Spojrzałam na swoje sportowe buty, które miały już za sobą cztery sezony i może zbyt wiele przebiegniętych kilometrów. Właściwie to nie lubiłam tej starej siłowni. Pani w recepcji zawsze miała minę, jakby sprzedawała trumny, a nie karnety.

– No... nie – rzuciłam.

Dwa dni później kupiłam karnet premium do klubu z sauną, basenem i zapachem eukaliptusa w szatni. Miesięczna opłata była równa połowie mojej dawnej pensji, ale machnęłam ręką. „Raz się żyje” – powiedziałam sobie, przeglądając grafik zajęć. Na Insta wyglądało to przecież obłędnie.

Później przyszła kolej na szafę. Nowy płaszcz dodał mi pewności siebie, ale nagle przestał pasować do butów. Buty przestały pasować do torebki. Torebka była za mała na laptopa. W sklepie kartę przeciągałam z nonszalancją, której się nie spodziewałam po sobie. W głowie tłumaczyłam sobie: „Przecież nie mam dzieci, nie mam kredytu. Na co mam wydawać, jeśli nie na siebie?”

W sobotę kupiłam weekendowy pobyt w spa w Kazimierzu. Tak, sama. Miało być luksusowo i regenerująco. Zdjęcia pokazywały białą pościel i kieliszek prosecco przy wannie z hydromasażem. Nie pokazywały mojego konta, z którego ubywało szybciej, niż potrafiłam śledzić.

– Magda, nie przesadzasz z tymi wydatkami? – usłyszałam w telefonie głos mamy.

– Mamo, przestań. Przecież dobrze zarabiam – odparłam ostro.

Nie chciałam, żeby psuła mi humor. Ale coś we mnie zadrżało. Coś, co uciszyłam kolejną kolacją na mieście.

Pieniądze rozpłynęły się jak woda

Wszystko zaczęło się niewinnie. Pojedynczy SMS z banku: „Saldo poniżej ustalonego progu”. Spojrzałam na telefon, zmarszczyłam brwi, ale wzruszyłam ramionami. Karta kredytowa przecież nadal działała.

– Chcesz jechać na weekend do Berlina? – zapytała Ania podczas lunchu w nowym bistro, gdzie hummus podawali w szklanych miseczkach z importowanego szkła.

– Nie wiem, chyba mam coś w pracy… – rzuciłam, zerkając na rachunek.

W rzeczywistości nie miałam nic. Ani planów, ani pieniędzy. Karta kredytowa sięgała już połowy swojego limitu, a ja nie miałam pojęcia, jakim cudem. Gdyby ktoś mnie zapytał, ile wydaję miesięcznie, nie umiałabym odpowiedzieć. Przestałam liczyć. Płaciłam – ot tak, żeby było.

Wieczorami coraz częściej brałam w dłoń telefon i skrolowałam aplikację bankową. Patrzyłam na wyciągi jak na horoskop: może tym razem będzie dobra wiadomość. Nie było. Raz poszłam do drogerii po pastę do zębów i przypadkiem kupiłam sześć maseczek i świeczkę zapachową. Stojąc przy kasie, poczułam, że żołądek mam zaciśnięty. Ale uśmiechałam się do kasjerki, jakbym miała kontrolę. Prawda była inna.

Zaczęłam ignorować faktury. Opłaty za telefon? Przecież jeszcze mają czas. Siłownia? Automatyczna płatność, nawet nie czułam kiedy. Netflix, Spotify, audiobooki, subskrypcje do aplikacji, których nie używałam… Wszystko się sumowało, ale ja nie chciałam tego wiedzieć. Wciąż żyłam na pokaz – do pracy w nowym płaszczu, z torbą za pół pensji. Mój wizerunek był nienaganny. Tylko wewnątrz zaczynała się panika.

Zaczęłam się budzić w nocy. I przysięgam, że kilka razy przyśniła mi się ta karta kredytowa – jako złota pętla, która zaciskała się wokół mojej szyi.

Jestem zadłużona

Był poniedziałek, pierwszy w miesiącu. Wstałam wcześniej niż zwykle, pełna złudnej nadziei – że dziś przyjdzie przelew i wszystko się jakoś wyrówna. Otworzyłam aplikację bankową, jakby była skrzynką z prezentem. Puste. Ani grosza. Zerknęłam na kalendarz. Dzień wypłaty wypadał w środę. A ja miałam na koncie dokładnie… 38 złotych. I 3700 długu na karcie kredytowej. Lodówka świeciła pustkami. Do zapłaty czekały czynsz, prąd, karta, siłownia. Czułam, jak ściska mnie w klatce piersiowej. Wzięłam głęboki wdech i poszłam do kuchni zrobić kawę – ostatnią porcję, reszta ziaren wysypała się dzień wcześniej i nie kupiłam nowych. Usiadłam przy stole, dłubiąc łyżeczką w pustym kubku. Serce waliło jak szalone.

Zadzwoniłam do działu HR.

– Dzień dobry, Magda z marketingu. Chciałam zapytać… Czy istnieje możliwość wcześniejszej wypłaty części pensji? – spytałam, starając się, żeby głos nie drżał.

– Magdo, rozumiem sytuację, ale niestety… nie przewidujemy takich możliwości. Wypłaty zawsze są ósmego – odpowiedziała miła kobieta, którą znałam z firmowych wigilii.

Rozłączyłam się, czułam, że mam ściśnięte gardło. Pomyślałam, że mogłabym pożyczyć od rodziców. Ale co miałabym im powiedzieć? Że nie mam z czego zapłacić rachunków, bo żyłam jak instagramowa wersja siebie? Zaczęłam płakać. Cicho. Z takim rodzajem płaczu, który nie jest ani dramatyczny, ani pełen ulgi. Raczej zawstydzony. Czułam się głupia. Gorsza. Przegrana. To właśnie wtedy, w tej ciszy, po raz pierwszy nazwałam to, co się dzieje: jestem zadłużona. I nie mam pojęcia, jak z tego wyjść.

Brak kontroli to nie luksus

Wieczorem usiadłam z zeszytem. Prawdziwym zeszytem – nie aplikacją, nie Excelem. Wzięłam długopis i zaczęłam zapisywać, co mam: 38 zł na koncie, 3700 zł długu, wypłata za trzy dni. A potem podsumowałam miesięczne wydatki - w tym wszystkie subskrypcje, siłownię, aplikację do medytacji, której nie otworzyłam od dwóch miesięcy, jak i pudełka z jedzeniem, które miały „pomóc mi jeść zdrowiej” za niemal 760 zł miesięcznie.

– Magda, to nie koniec świata, ale musisz sobie jasno powiedzieć – żyłaś ponad stan. I to mocno.

Spuściłam wzrok. W środku aż mnie ścisnęło. Nie lubię być oceniana, a jednocześnie... miał rację.

– To zaczyna się od sukcesu – dodał łagodniej. – Podwyżka to poczucie, że wolno więcej. Ale brak kontroli to nie luksus, tylko iluzja.

Przez kolejne dni zaczęłam kasować subskrypcje. Napisałam do siłowni z prośbą o zawieszenie karnetu. Wystawiłam w sieci połowę garderoby – tę nienoszoną część, kupioną „bo była promocja” albo „na zdjęciu wyglądało cudownie”.

Krok po kroku odzyskiwałam sprawczość. Z trudem, ale też z ulgą.

Trzeba zacisnąć pasa

Minęły trzy miesiące. Nie, nie wyszłam jeszcze z długów – wciąż spłacam kartę kredytową i żyję oszczędnie. Ale coś się zmieniło. To ja się zmieniłam.

Mam budżet rozpisany na każdą złotówkę. Wiem, ile kosztuje mój miesiąc życia. Kupiłam zeszyt w kratkę i na końcu każdego dnia zapisuję wydatki. Czasem mam ochotę rzucić to wszystko w cholerę, zamówić sushi i odpalić wszystkie platformy streamingowe jednocześnie. Ale nie robię tego.

Znajomi to widzą.

– Ty już nigdzie nie chodzisz – powiedziała mi ostatnio Karolina.

– No wiesz… oszczędzam – odparłam z wymuszonym uśmiechem.

– Przecież masz dobrą pracę. To tylko kasa.

Pokiwałam głową, ale coś we mnie się zagotowało. To nie chodzi o kasę.

– Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, że siebie zawiodłam – odpowiedziałam cicho.

Była zaskoczona. A ja byłam zaskoczona tym, że to powiedziałam na głos.

Nie wiem, czy wyjdę z tego w pełni. Nie wiem, czy za rok znowu nie popłynę w „lepsze życie”. Ale wiem, że teraz jestem świadoma. Że czuję, co robię. Że mogę powiedzieć „nie”. Sobie, innym, pokusie.

Czasem to samotne. Czasem tęsknię za tamtym życiem na pokaz. Ale przynajmniej teraz nie muszę udawać przed sobą.

Nie można kupić sobie szczęścia

Nie wiem, czy ktoś mi uwierzy, ale podwyżka nie była wybawieniem. Była pułapką.

Nie samą w sobie, oczywiście. To ja zbudowałam wokół niej złudzenie. Że teraz wreszcie mogę być „taka jak inni”. Że zasługuję na więcej – bez pytania, bez kalkulacji, bez refleksji. A kiedy życie zaczęło się sypać, najbardziej bolało nie to, że nie miałam pieniędzy. Bolało, że straciłam do siebie zaufanie. Że uwierzyłam w tę reklamową wersję samej siebie. I że się w niej zatraciłam.

Dziś wiem, że pieniądze to nie tylko liczby na koncie. To emocje, to potrzeba uznania, bezpieczeństwa, czasem – zemsta za lata niedostatku. To też potrzeba kontroli. I kiedy oddajesz tę kontrolę złudzeniu, bardzo szybko okazuje się, że kasa znika, a z nią godność. Wciąż mam długi. Wciąż zerkam na konto z niepokojem. Ale umiem już powiedzieć „nie”. Zrezygnowałam z kilku znajomości, które ciągnęły mnie w stronę życia, na które mnie nie stać – emocjonalnie, nie tylko finansowo. Czasem siedzę sama wieczorem przy herbacie i myślę: „Jest cicho. Ale to dobra cisza. Bo teraz wiem, kim jestem, kiedy nie kupuję sobie szczęścia”. I może to właśnie jest początek prawdziwego luksusu.

Magda, 29 lat


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama