„Byłam dziewczyną na posyłki dla wszystkich nawet w czasie urlopu. Jedynym ratunkiem dla mnie było zniknąć”
„Weszłam do kiosku i poprosiłam o bilet. – W którą stronę? – zapytała kasjerka. Zawahałam się. Spojrzałam przez szybę na rozkład jazdy, ale litery skakały mi przed oczami. – W jakąkolwiek – odpowiedziałam. – By jak najdalej stąd”.

- Redakcja
Od dziewięciu lat pracuję w korporacji. Każdy dzień to niekończący się cykl maili, spotkań, terminów. Mam zawsze włączone powiadomienia, laptopa noszę do łóżka, a telefon odkładam tylko wtedy, gdy idę pod prysznic.
Ale dziś zaczyna się mój urlop. Pierwszy od dwóch lat. Planowałam spać, czytać, może nawet wyjechać gdzieś za miasto. Miałam w końcu odetchnąć.
Nie zdążyłam nawet zaparzyć porannej kawy, gdy zadzwoniła mama.
– Monisiu, skoro masz wolne, to może byś podskoczyła do marketu? Skończyło mi się mleko bez laktozy. A wiesz, że to jedyne, które mogę pić...
Potem przyszedł SMS od Izy, mojej przyjaciółki:
„Hej, wiem, że jesteś na urlopie, ale mam mega doła. Mogę wpaść?”
Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Dziesięć sekund. Tyle trwała moja wolność.
Mam w sobie taki nawyk – zawsze chcę pomóc. Zawieźć mamie leki, sąsiadce zakupy, koleżance poprawić prezentację. Przez całe życie słyszałam, że jestem „ta odpowiedzialna”. Więc noszę ten tytuł jak zbroję. I nawet nie zauważyłam, kiedy stałam się swoją własną niewolnicą.
Ale jeszcze próbuję wierzyć, że ten tydzień coś zmieni. Że odpocznę. Że choć przez chwilę będę ważna dla siebie.
Chciałam poczytać książkę, wyłączyć się...
Poniedziałek zaczęłam od wyjścia do sklepu. Mama potrzebowała mleka bez laktozy, tabletek na nadciśnienie i jeszcze kilku rzeczy, o których przypomniała sobie, kiedy już zapłaciłam. Stałam z koszykiem i słuchałam, jak przez telefon dyktuje: „Jeszcze kapusta kiszona, bo mi się zachciało bigosu. I może weź dwa kefiry, bo jakby przyszła sąsiadka, to ona lubi”. Nie umiałam powiedzieć „nie”. Pojechałam do niej, zrobiłam herbatę, rozpakowałam zakupy, umyłam zlew. Wróciłam do siebie koło piętnastej. Chciałam się położyć, ale zadzwoniła Iza.
We wtorek z samego rana sąsiadka z naprzeciwka, pani Wanda, poprosiła mnie o przysługę. Musiała jechać do lekarza, a bała się jechać sama. Wzięłam kluczyki i zawiozłam ją na drugi koniec miasta, potem czekałam godzinę w poczekalni, przyniosłam wodę, pomogłam jej zejść po schodach. Pani Wanda mówiła, że ma syna, ale mieszka za granicą, no i dobrze, że jestem. Uśmiechnęłam się tylko, bo nie miałam siły powiedzieć nic więcej. W domu byłam po siedemnastej, głodna i wyczerpana. Znowu nie zrobiłam nic, co zaplanowałam.
W środę dostałam wiadomość od Asi z pracy. „Hej, wiem, że masz urlop, ale robię tę prezentację dla zarządu, pamiętasz, jak obiecywałaś pomóc? Masz chwilkę?” Miałam. Otworzyłam laptopa, odpaliłam prezentację i przez trzy godziny poprawiałam slajdy, dopytywałam o szczegóły i zastanawiałam się, dlaczego znów dałam się wciągnąć. Asia pisała „Jesteś aniołem”, ale czułam się bardziej jak ktoś, kto nigdy nie nauczył się odmawiać.
Czwartek upłynął mi na sprzątaniu. Mieszkanie wyglądało jak po przejściu huraganu – nie dlatego, że ktoś zrobił tu bałagan, ale dlatego, że nie miałam kiedy się nim zająć. Myłam okna, prałam firanki, odkurzałam, pucowałam kafelki w łazience. Słuchałam przy tym podcastów, żeby jakoś zagłuszyć zmęczenie, ale głównie myślałam o tym, że chciałam przecież pojechać nad rzekę, poczytać książkę, wyłączyć się. Zamiast tego znowu wszystko dla kogoś. Nawet jeśli tym kimś byłam ja, to czułam się jak sprzątaczka we własnym życiu.
W piątek gotowałam od rana. Miał przyjechać brat z żoną i dziećmi, rodzice też, no i ciocia, która od lat twierdzi, że mój bigos smakuje najlepiej. W kuchni spędziłam sześć godzin. Obrałam kilogramy ziemniaków, nastawiłam rosół, upiekłam sernik. Gdy zadzwoniła mama, żeby przypomnieć o tabletkach, które miałam jej kupić, zaciśnięte zęby rozbolały mnie bardziej niż nogi. Ale przytaknęłam. I poszłam.
Wieczorem siedziałam przy stole i patrzyłam na zegar. Nie miałam pojęcia, kiedy ten tydzień się skończy. Ale czułam już wtedy, że nie jestem na urlopie. Byłam po prostu wszędzie, tylko nie przy sobie.
Nikt nie zapytał, czy usiądę
W sobotę rano rodzina zaczęła zjeżdżać od dziewiątej. Mama jak zwykle wniosła ze sobą torbę z reklamówkami, z których część musiała zmieścić do mojej lodówki, a część zostawiła na blacie, mówiąc, że „może się przyda”. Brat od razu rozsiadł się w fotelu, wyciągnął telefon i rzucił tylko: „Masz może coś mocniejszego do kawy?”. Bratowa poprawiała makijaż w łazience i zapytała, czy mogłaby skorzystać z mojej suszarki. Dzieci biegały po mieszkaniu, wyciągały gry, rozsypywały klocki, a ja nalewałam kolejne herbaty, donosiłam ciasteczka i próbowałam uśmiechać się, chociaż wszystko we mnie było już przeciążone.
Po obiedzie bratowa podeszła do mnie w kuchni. Miała na sobie nową bluzkę i pachniała jak perfumeria. Uśmiechnęła się ciepło.
– Zrobiłabyś jeszcze tę swoją sałatkę z granatem? Twoje są najlepsze – powiedziała i nawet nie czekała na moją odpowiedź, tylko wróciła do salonu.
Chciałam powiedzieć, że nie mam granatu. Ale potem pomyślałam, że przecież mogę zejść do sklepu pod blokiem.
Wróciłam z torbą zakupów, której nikt nie zauważył. Kiedy ją otwierałam, usłyszałam zza pleców głos stryja:
– A kawka będzie?
Nalałam mu kawy i jeszcze trzem innym osobom, które akurat „miałam pod ręką”. Pod wieczór zmywałam naczynia, słuchałam brzęku szkła i śmiechu dochodzącego z salonu. Nikt nie zapytał, czy usiądę. Nawet nie zauważyli, że nie siedzę.
W niedzielę wieczorem wszyscy się rozjechali. Mama pocałowała mnie w czoło i powiedziała, że jestem niezastąpiona. Brat rzucił „Dzięki, Monia, było super” i zniknął z dziećmi w windzie. Zostałam sama. Puste krzesła i zapach przypalonej potrawy, której nikt nie dojadł.
Usiadłam w kuchni, przy zlewie, w którym moczyły się talerze. Patrzyłam w szybę. W jej odbiciu widziałam siebie – z włosami spiętymi byle jak, w poplamionej bluzce, z cieniami pod oczami. I wtedy zapytałam siebie po cichu: czy tak ma wyglądać moje życie? Tydzień wolnego, który kosztował mnie więcej niż miesiąc pracy?
Pociąg do wspomnień z dzieciństwa
W poniedziałek obudziłam się o szóstej. Tak jak codziennie przez ostatnie dziewięć lat. Ciało samo wstało, zanim zdążyłam podjąć decyzję. Weszłam do kuchni, włączyłam czajnik, wsypałam kawę do filiżanki. Robiłam to machinalnie, jakbym nadal miała zaraz usiąść do laptopa, odpisać na kilkanaście maili i wejść na poranne spotkanie z działem sprzedaży.
Tym razem jednak nie włączyłam komputera. Stałam przy oknie z kubkiem kawy i patrzyłam, jak świat za szybą budzi się do życia. Ludzie biegli do pracy, samochody migały reflektorami, pies sąsiadki szczekał, jak zwykle o tej porze.
Poszłam do pokoju, otworzyłam szufladę i wyjęłam portfel. Pospiesznie spakowałam dokumenty do torebki, wrzuciłam ładowarkę i jakąś książkę, którą znalazłam na parapecie. Założyłam buty, kurtkę, zamknęłam drzwi. Nie wiedziałam jeszcze dokładnie, dokąd jadę. Po prostu musiałam wyjść.
Na przystanku stała starsza kobieta z siatką, patrzyła na mnie, jakby mnie znała. Może znała. Może kiedyś odwiozłam ją na izbę przyjęć albo przyniosłam z klatki ulotkę. Nie zatrzymałam się. Weszłam do kiosku i poprosiłam o bilet.
– W którą stronę? – zapytała kasjerka.
Zawahałam się. Spojrzałam przez szybę na rozkład jazdy, ale litery skakały mi przed oczami.
– W jakąkolwiek – odpowiedziałam. – By jak najdalej stąd.
Pociąg jechał do miejscowości, w której jako dziecko spędzałam wakacje. Wtedy wszystko było proste. Słońce, jezioro, lody malinowe i spanie na tapczanie u cioci, gdzie ściany pachniały mydłem i świeżością. Usiadłam przy oknie. Telefon zadzwonił. Na ekranie wyświetliła się mama. Nie odebrałam. Wsunęłam urządzenie do kieszeni i spojrzałam na mijane pola. Z każdym kilometrem oddychało mi się trochę lżej.
Poczułam ciszę
Pociąg zatrzymał się na małej, wiejskiej stacji. Wysiadłam jako jedna z trzech osób. Wiatr pachniał trawą, ziemią i czymś znajomym, co przypomniało mi dzieciństwo. Szłam powoli, mijając starą budkę telefoniczną i tablicę ogłoszeń, na której wisiały kartki z hasłem „Jajka wiejskie” i „Sprzedam drewno opałowe”. Skierowałam się w stronę jeziora.
Pensjonat znalazłam przypadkiem. Drewniany domek z zielonymi okiennicami i szyldem „Pokoje gościnne – Marianna”. Weszłam bez pukania. W korytarzu unosił się zapach ciasta i lawendy. Starsza kobieta wyłoniła się zza drzwi kuchni i spojrzała na mnie uważnie.
– Sama pani przyjechała? – zapytała.
– Tak. Potrzebowałam… wyjechać – odpowiedziałam bez wahania.
– Widać to. Niech pani odpoczywa. A telefon najlepiej schować do szuflady – dodała i wskazała mi pokój na końcu korytarza.
Położyłam walizkę przy łóżku i wyszłam nad jezioro. Usiadłam na starym pomoście. Woda była nieruchoma, jakby cały świat wstrzymał oddech. Patrzyłam na taflę i nagle poczułam coś, czego nie czułam od dawna – ciszę. Prawdziwą. Nieprzerywaną powiadomieniami, telefonami, pytaniami i prośbami. Po prostu ciszę.
Telefon znów zadzwonił. Szefowa. Nie odebrałam. Potem Iza. Potem mama. Wsunęłam go głębiej do plecaka i przykryłam ręcznikiem.
Zaczęłam pisać. Najpierw kilka zdań w notesie. Potem całe akapity. O tym, jak się czuję. Że nie wiem, kim jestem, jeśli nikt niczego ode mnie nie chce. Że jestem zmęczona, że się pogubiłam. Że nie wiem, co lubię, czego pragnę, co mnie porusza. Ale że pierwszy raz od dawna mam przestrzeń, by to sprawdzić.
Wieczorem siedziałam na ganku z herbatą z malin i patrzyłam na ciemniejące niebo. W głowie miałam jedną myśl: uciekłam. I dobrze. Zrobiłam to, bo chciałam żyć.
Monika, 36 lat
Czytaj także:
- „Mąż mówił, że jeździ na siłownię, ale jego auto stało pod hotelem. Dziś nie stać go na apartamenty, bo płaci alimenty”
- „Poznałam Michała w smażalni we Władysławowie. Miała być miłość, ale przegrałam z właścicielką kebaba”
- „Pojechaliśmy na Mazury ratować małżeństwo. Mąż zniknął w krzakach, a sąsiadka z przyczepy obok dotrzymała mu towarzystwa”

