„Brat mną gardził, bo prowadzę warsztat, a nie kancelarię. Smar przestał mu przeszkadzać, gdy zobaczył mój portfel”
„Wysłała mi zdjęcia – mój stół w pięknym wnętrzu, obok designerskiej lampy, welurowej sofy i ściany z grafitowego tynku. Nie wierzyłem, że to moje. Potem pojawiły się kolejne wiadomości. Inna architektka szukała stolika nocnego do sypialni”.

- Redakcja
Zaczęło się niewinnie, w moim przydomowym garażu. Najpierw zrobiłem stół dla sąsiada, potem szafkę dla jego siostry, a wkrótce znajomi znajomych dzwonili, żeby im zrobić inne meble. I tak to szło. Nie miałem strony, nie miałem logo, nawet wizytówek nie zrobiłem. Mój młodszy brat, Paweł, poszedł inną drogą. Studiował ekonomię, potem MBA. Ma firmę deweloperską, biuro w szklanym wieżowcu i samochód, którego boję się dotknąć, żeby lakieru nie zarysować. Zatrudnia ludzi, nosi koszule na spinki i mówi rzeczy w stylu „targetujemy segment premium”. Dwa lata temu zebrałem się na odwagę i powiedziałem mu:
– Może mógłbym coś zrobić do twoich mieszkań? Choćby do pokazowego? Szafka kuchenna, stół…
Skrzywił się. Nawet nie z pogardą, raczej z politowaniem.
– Klienci oczekują profesjonalizmu. Design, wykończenia, logistyka. To nie jest garażowa produkcja.
Nie chciałem się narzucać. Wróciłem do garażu i zamiast pić piwo, odpaliłem komputer. Założyłem stronę. Prostą, darmową, z szablonu. Potem Instagram – zdjęcia z telefonu, bo na aparat mnie nie stać. Nie znałem się na marketingu, ale uznałem, że skoro już zacząłem, to trzeba iść dalej. Wieczorami, po pracy, siadałem do komputera i uczyłem się wszystkiego od zera. Jak robić lepsze zdjęcia telefonem, jak ustawiać światło, jak opisywać swoje produkty, żeby ludzie nie przewijali obojętnie.
Nie szło mi to naturalnie. Każdy opis wydawał się banalny, każde zdjęcie krzywe. Ale wrzucałem dzień po dniu. Drewniany regał, stolik pod telewizor, kuchenny taboret – wszystko sfotografowane, obrobione w darmowej aplikacji i podpisane tak, jak umiałem najlepiej.
Starałem się
Po kilku tygodniach dostałem pierwszą wiadomość. Kobieta napisała, że widziała moje zdjęcia, że podoba jej się styl i czy możemy porozmawiać. Myślałem, że to jakiś żart, spam, może ktoś pomylił konta. Ale miała w biogramie napisane „architekt wnętrz”. Odpisałem jej po godzinie wahania.
Umówiliśmy się na spotkanie w kawiarni. Przyszedłem przed czasem, usiadłem przy stoliku w rogu i zacząłem się zastanawiać, czy powinienem się ogolić albo włożyć lepszą koszulę. Gdy weszła, od razu mnie rozpoznała. Podeszła pewnym krokiem, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.
– Cześć, jestem Justyna. Cieszę się, że się spotykamy – powiedziała z taką swobodą, jakbyśmy się znali od lat.
Zacząłem jej opowiadać o pracy, o tym, jak powstają moje meble, jak długo szlifuję drewno, zanim je pokryję olejem. Zapytała o inspiracje, o to, jakie drewno lubię najbardziej, czy mam ulubiony projekt.
– Masz oko do detalu i wyczucie proporcji. Naprawdę to widać – powiedziała po chwili.
Doceniła mnie
Spojrzałem na nią niepewnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez całe życie nikt mi tego nie mówił. Może tylko Antek z warsztatu rzucił kiedyś, że „ładnie to ci wyszło”, ale to nie było to samo.
– Nie wiem… Co ty w ogóle widzisz w mojej robocie? – zapytałem.
– Rzemiosło, które ma duszę. A tego dzisiaj ludziom brakuje.
To spotkanie zostawiło mnie z dziwnym uczuciem – nadzieją, która nie bolała i świadomością, że ktoś, kto zna się na wnętrzach, zauważył moją pracę w zalewie tysięcy zdjęć. Wracałem do domu z uczuciem, którego nie znałem.
Odezwała się tydzień później. Wysłała zdjęcia projektu salonu w nowym apartamencie i napisała, że potrzebuje czegoś surowego, ale z duszą. „Stół z litego drewna, bez zbędnych ozdób. Taki, co pasuje do betonu i miękkiej sofy”. Zapytała, czy podejmę się realizacji. Odpisałem tylko: „Zrobię”.
Pojechałem po drewno jeszcze tego samego dnia. Przejrzałem wszystkie deski w składzie, wąchałem, dotykałem, szukałem takich, które będą miały w sobie coś wyjątkowego. Pracowałem, dłubałem, szlifowałem. Nie było łatwo, bo w międzyczasie miałem inne zlecenia i zwykłą pracę, która wciąż trzymała mnie finansowo przy życiu. Ale robiłem.
Miałem swój warsztat
Justyna zabrała stół na sesję zdjęciową. Powiedziała, że pójdzie do katalogu, że planuje nową kolekcję wnętrz. Wysłała mi zdjęcia – mój stół w pięknym wnętrzu, obok designerskiej lampy, welurowej sofy i ściany z grafitowego tynku.
Nie wierzyłem, że to moje. Potem pojawiły się kolejne wiadomości. Inna architektka, znajoma Justyny, szukała stolika nocnego do sypialni. Potem był regał dla małżeństwa z Krakowa, potem kredens do kawiarni.
Dwa lata. Tyle minęło, zanim wynająłem lokal, wyremontowałem go i w końcu powiesiłem szyld. Pomalowałem ściany na biało, ustawiłem stoły i półki, zaparzyłem kawę w dzbanku, który przyniosłem z domu. Showroom był mały, ale mój. Miałem tam wszystko – zapach drewna, ciszę, narzędzia i przestrzeń do pracy.
Sam do końca nie wierzyłem, że to się może udać. Ale siedziałem tam i czułem, że naprawdę jestem na swoim miejscu.
Byłem z siebie dumny
Telefon zadzwonił w środę rano. Zobaczyłem na wyświetlaczu imię brata i przez moment zawahałem się, czy odebrać. Nie rozmawialiśmy od dłuższego czasu. Nasze kontakty ograniczyły się do okazjonalnych życzeń świątecznych i suchych wiadomości w stylu: „Mama dziękuje za kwiaty”.
– Cześć, Mirek – usłyszałem głos Pawła.
– Cześć. Co słychać?
– Dużo pracy. Słuchaj… może byśmy się spotkali?
Nie pytałem, o co chodzi. Umówiliśmy się w jego biurze, gdzie pachniało drogą kawą i nowym plastikiem. Był elegancki jak zawsze, ale chyba nieco bardziej spięty niż zwykle.
– Fajnie, że przyszedłeś – zaczął. – Widziałem twój showroom. Gratuluję.
Skinąłem głową, nic nie mówiłem. Czekałem.
– Mam duże zlecenie. Nowe osiedle, pięćdziesiąt mieszkań. Myślałem, że może chciałbyś zrobić część mebli do mieszkań pokazowych. Klient chce coś bardziej naturalnego. Drewno, rzemiosło. Ty to masz.
Spóźnił się
Przez chwilę nie odpowiedziałem. Zmarszczyłem czoło i spojrzałem na niego. On próbował się uśmiechnąć, ale widziałem, że nie czuje się pewnie.
– Dwa lata temu powiedziałeś, że to, co robię, to garażowa produkcja. Że twoi klienci oczekują profesjonalizmu – przypomniałem spokojnie.
– Wiem. Wtedy tak myślałem. Może się myliłem.
Spojrzałem na niego. Mój brat, który całe życie uważał, że sukces to liczba zer na koncie, teraz siedział przede mną i próbował być grzeczny. Nawet nie potrafił ukryć zdziwienia, że ten sam Mirek, który zbijał stoły w garażu, teraz ma swoją markę.
– Wiesz co? Już mam lepszych klientów. Ludzi, którzy doceniają to, co robię, zanim zobaczą liczby.
Jego twarz stężała, ale kiwnął głową.
– Jasne. Rozumiem.
– Nie chodzi o rewanż. Po prostu nie potrzebuję tego już. Tyle.
Pożegnaliśmy się uprzejmie. Wyszedłem na zewnątrz, wsiadłem do samochodu i przez chwilę siedziałem w milczeniu. To nie była satysfakcja. To był spokój. Odpowiedź, której nie planowałem, ale która przyszła naturalnie. Wiedziałem już, że nie muszę nikomu nic udowadniać.
Mirosław, 48 lat
Czytaj także:
- „Dziadek oznajmił w Boże Ciało, że zapisał dom sąsiadowi. Reakcja matki była głośniejsza niż klekot bocianów za oknem"
- „Marzyłam o podróży poślubnej jak z filmu. Ja chciałam tylko leżeć i pachnieć, ale mąż zamienił nasz wyjazd w survival"
- „Na lotnisku poznałam czarującego Piotra. Zdobył kartę pokładową do mojego serca, ale nie byłam gotowa na lot w nieznane"

