Reklama

Od piętnastu lat mijamy się jak obce. Mieszkamy kilka domów od siebie, ale nie zamieniłyśmy ani słowa. Ja, starsza z sióstr, żyję samotnie, skromnie, w rytmie parafialnych obowiązków. Od rozwodu poświęciłam się Kościołowi – to tam odnajduję sens. Agnieszka zawsze była inna: zbyt głośna, zbyt pewna siebie. Procesja Bożego Ciała to święto, które porządkuje wiejski kalendarz. W tym roku jednak czuję niepokój. Mam przeczucie, że przeszłość, której nie chciałam ruszać, znajdzie sposób, by do mnie wrócić. I to boleśnie.

– Dorota, mogę dziś nieść chorągiew świętego Antoniego? – zapytała Agnieszka, podchodząc do mnie, gdy ustawialiśmy się przy bramie kościoła.

Od razu poczułam, jak coś we mnie się napina

Wyprostowałam plecy, ścisnęłam palce na różańcu.

– Nie. – Spojrzałam jej prosto w oczy. – Matka ją nosiła, potem ja. I tak zostanie.

– Ale to przecież tylko chorągiew… – zaczęła łagodnie, z tym swoim wyuczonym uśmiechem, jakbyśmy były na jakimś przedstawieniu dla sąsiadów.

– Nie „tylko”. Dla ciebie wszystko jest „tylko”, prawda? – syknęłam. – Chorągiew, mąż, rodzina… wszystko można zabrać i udawać, że się nic nie stało.

– Dorota… – westchnęła, ale nie zdążyła nic więcej powiedzieć.

Zabrałaś mi więcej niż chorągiew. Zabrałaś mi życie! – powiedziałam głośniej, niż chciałam. Ludzie zaczęli się oglądać.

Przez chwilę trwała niezręczna cisza. Agnieszka zrobiła krok do tyłu. Jej twarz straciła pewność siebie, jakby ktoś jednym słowem zdarł z niej maskę.

– Nie tu. Nie teraz. – wyszeptała. – To święto…

– Święto, które dla ciebie nic nie znaczy. – Odwróciłam się gwałtownie i odeszłam.

Serce waliło mi jak oszalałe. Czułam, jak pot spływa mi po plecach, a w gardle rośnie gorzka gula. Stałam za kościołem, próbując się uspokoić. To nie była tylko kłótnia o chorągiew. To był początek czegoś, co domagało się wyjścia na światło dzienne.

– Dorota, proszę, zostań na chwilę – usłyszałam, gdy próbowałam przemknąć obok plebanii po procesji. Proboszcz siedział na ławce pod lipą, jakby specjalnie na mnie czekał. Usiadłam niechętnie.

Nie chciałem się wtrącać, ale widziałaś sama… wszyscy patrzyli – zaczął spokojnie.

– Przepraszam. To się nie powtórzy – ucięłam. Nie chciałam słuchać, nie dziś.

– Nie chodzi o to. – Pokręcił głową. – Agnieszka to też córka tej parafii. Może warto dać sobie szansę. Czasami przebaczenie działa jak najlepsza modlitwa.

Milczałam. Jak miałam mu wytłumaczyć, że to nie jest kwestia jakiegoś żalu z dzieciństwa, tylko zdrady, którą noszę w sobie jak zatrute jajo?

– Wiem, że to trudne – dodał delikatnie. – Ale ludzie pamiętają was jako nierozłączne siostry. I myślę, że nie tylko ja chciałbym znowu was takimi zobaczyć.

– Ona zniszczyła wszystko – powiedziałam cicho. – Właśnie wtedy, gdy myślałam, że mam już wszystko.

Zamilkł. Może zrozumiał, że nie chodzi o dziecinne kłótnie. Kiedyś, pewnego wieczoru, kiedy zostałam sama, otworzyłam szufladę ze starymi dokumentami. Na samym dnie, pod papierami parafialnymi, leżał paragon z drogerii – różowa szminka, numer 24. Nigdy takiej nie używałam. A znalazłam go w kieszeni kurtki męża. Pamiętam, jak wtedy zaczęłam układać puzzle w głowie. Urwane rozmowy, spojrzenia na rodzinnych spotkaniach, jej perfumy na jego koszuli. Wtedy zrozumiałam, że zdrada nie zawsze wygląda jak w filmach. Czasem to tylko zapach. Szminka. Milczenie.

Zatrzymałam się przy warzywniaku, kiedy usłyszałam znajome głosy. To była Zosia – nasza koleżanka z dzieciństwa – i… Agnieszka. Stały tuż za remizą, gdzie zazwyczaj nikt nie chodził. Chciałam się wycofać, ale usłyszałam swoje imię.

– Dorota nigdy nie zrozumiała, jak to było – powiedziała Agnieszka. – Zawsze była tą porządną, tą lepszą. Ja tylko raz… raz pozwoliłam sobie poczuć się ważna.

– Ale przecież to był jej mąż… – szepnęła Zosia z niedowierzaniem.

– Myślisz, że chciałam? Że planowałam? On sam do mnie przyszedł. Po dożynkach. Powiedział, że Dorota nie patrzy już na niego jak kiedyś. Że czuje się samotny… A ja? Byłam sama od zawsze. Tylko raz chciałam, żeby ktoś mnie naprawdę zobaczył.

Wstrzymałam oddech. Zrobiło mi się zimno, chociaż dzień był duszny.

– I co? To był jeden raz? – spytała Zosia niepewnie.

– Gdyby to był jeden raz, może dałoby się to wybaczyć – odpowiedziała gorzko Agnieszka. – Ale to nie był jeden raz. I wiesz, co najgorsze? Że nawet wtedy czułam się gorsza.

Wyszłam zza rogu.

– To prawda? – spytałam cicho. – Wszystko słyszałam.

Zosia cofnęła się szybko. Agnieszka pobladła

– Dorota… proszę…

– Nie mów „proszę”. Mów prawdę. Ile razy? Jak długo?

– Kilka miesięcy. Może rok… – spuściła wzrok.

– I dlaczego? – głos mi zadrżał.

– Bo chciałam, żeby ktoś mnie w końcu chciał – odpowiedziała. – Ale i tak nigdy nie czułam się tobie równa. Nawet z nim.

Agnieszka opowiadała mi to później, w jednej z naszych ostatnich rozmów – zanim znów zapadła cisza. Było już po dożynkach. Wieś tańczyła do późna, ale ona wyszła wcześniej. Mówiła, że źle się czuła wśród ludzi, wśród ich par, ich śmiechu. Wracała sama, boczną ścieżką przez sad. I wtedy usłyszała jego głos.

– Nie powinnaś sama wracać – powiedział. – Mrok tu gęsty jak śmietana.

Zawsze wracam sama – odparła.

Szli chwilę w milczeniu, tylko szelest liści pod nogami. Potem on się odezwał:

– Dorota się zmieniła. Tak jakby... zgasła.

– A co mnie to obchodzi? – odpowiedziała ostro, ale jego słowa zostały z nią.

Zatrzymali się przy starej bramie, tam, gdzie droga skręcała do jej domu.

Nigdy nie czułem się tak zrozumiany jak z tobą – powiedział wtedy.

– A co ja mam z tym wspólnego? – chciała zapytać, ale nie zdążyła. Pocałował ją.

– To nie miało się wydarzyć – mówiła, kiedy mi to wyznała. – Ale potem był kolejny raz. I jeszcze jeden. Aż przestaliśmy udawać, że to przypadek.

W jej oczach była wtedy mieszanina wstydu i tęsknoty. Jakby nie do końca żałowała.

– Nie kochałam go – powiedziała. – Ale w tamtej chwili, tamtej nocy, czułam się… kimś.

A ja, słuchając tego, czułam, jak moje wspomnienia pękają jedno po drugim. Dożynki, sad, brama. Mój świat zbudowany z pozorów i ułudy runął, bo w środku od lat zżerała go pleśń kłamstwa.

Po rozmowie z Agnieszką długo nie mogłam zasnąć. Nad ranem obudziłam męża. Powiedziałam mu wszystko, że wiem.

– Chcę wiedzieć prawdę. Nie wymówki, nie półsłówka. Prawdę.

Westchnął. Głos miał niższy, jakby zmęczony.

– Tak, to prawda. To się wydarzyło. Kilka razy. Nie wiem nawet, czy to miało sens. To było... coś między samotnością a ucieczką.

– A ja? Ja byłam czym?

Bezpieczną przystanią – powiedział cicho. – Ale czasem człowiek chce burzy.

Zacisnęłam palce na telefonie. Usłyszałam własny oddech, ciężki, płytki. I nagle poczułam coś, czego nie spodziewałam się po sobie – żal nie tylko do niego, ale do siebie. Za lata milczenia, za udawanie, że nic się nie stało.

– Czy kiedykolwiek mnie kochałeś?

– Na swój sposób. Ale chyba nigdy naprawdę nie potrafiłem cię zrozumieć.

Tamtego dnia płakałam. Po raz pierwszy od lat. Nie jak kobieta silna i godna, ale jak ktoś, komu pękło serce i już nie musi udawać, że wszystko w porządku.

Następnego dnia nikt niczego nie komentował

Wieś żyła swoim rytmem – kury gdakały, dzieci biegały za piłką, starzy mężczyźni pod sklepem debatowali o pogodzie. Ale czułam na sobie spojrzenia. Nie wrogie. Nie współczujące. Po prostu świadome. Wiedzieli. Procesja przeszła bez zakłóceń. Chorągiew świętego Antoniego niosła sąsiadka. Ja stałam z tyłu, w cieniu dzwonnicy, obserwując, jak wszystko toczy się dalej – bez mojego udziału, bez mojego porządku. Nie czułam złości. Nie czułam też ulgi. Pustka miała w sobie coś z wolności. Jakby to, co przez lata przygniatało mnie do ziemi, nagle wyparowało. Została tylko ja – naga, bez iluzji, bez otoczki świętości, jaką sama sobie narzuciłam.

Agnieszka stała po drugiej stronie placu. Nie próbowała podejść. Tylko spojrzała. I choć dzieliło nas kilkanaście kroków, czułam, jakby była o tysiące kilometrów dalej. Czy jej przebaczę? Nie wiem. Może kiedyś. Może nigdy. Ale wiem, że nie chcę już żyć w ciszy, która tylko udaje pokój. Że chcę mówić, nawet jeśli głos mi się łamie. Chcę pytać, nawet jeśli nie dostanę odpowiedzi. Nie będę już tą samą Dorotą. Może bardziej kruchą, ale też bardziej prawdziwą. Gdy ludzie się rozchodzili, zostałam chwilę dłużej na placu. Pachniały kwiaty polne, powietrze było ciężkie od kadzidła. Zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie na ciszę. Już nie tę pełną bólu. Tę prawdziwą. Tę, która nie kłamie.

Dorota, 56 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama