Grażyna, moja koleżanka z dawnych lat, wierciła mi dziurę w brzuchu od dobrego tygodnia. Nie chciała zrozumieć, że kompletnie nie mam ochoty na tego typu rozrywki. A już
w szczególności w takim towarzystwie.
– No, przyjedź! Joasiu, nie daj się prosić – namawiała. – Będzie fajna zabawa, zobaczysz, jak kiedyś w liceum...
– Już nie jesteśmy w liceum – przerwałam jej z krzywym uśmiechem. – Niemal trzydziecha na karku. Zabawy andrzejkowe nie dla nas. Rozejrzyj się: komu chcesz wróżyć? Wokół same znudzone mężatki albo rozwódki. Faceci im obrzydli...
– Tobie nie zdążyli – wytknęła mi złośliwie. – Nigdy nie miałaś nikogo na stałe. Wciąż jesteś samotna.
– Sama, nie samotna – uściśliłam. – To różnica. Jestem sama z wyboru...
– Nie wciskaj mi kitu! – prychnęła. –Nikt nie zostaje starą panną z własnej woli. Po prostu za bardzo wybrzydzałaś!
– Bo żaden nie był tym właściwym – odparłam dumnie. – Jak przysięgać, to raz na całe życie. Byłam córką rozwiedzionych rodziców i wystarczy. Własnym dzieciom nie zafunduję podobnego losu.
– W porządku. Darujemy ci wróżby, tylko przyjdź. Będzie cała nasza paczka.
Zgodziłam się w końcu właściwie dla świętego spokoju, choć od dawna już nie bawiły mnie spotkania w tym gronie. Wszystkie moje dawne koleżanki zdawały mi się piękniejsze, bardziej wystrojone niż kiedyś. Ja wciąż preferowałam dżinsy i golfy. Nigdy nie obchodziły mnie konwenanse i tak mi zostało do dziś.
– Aśka! Rewelacyjnie wyglądasz. Co za figura...! – Justyna spojrzała na mnie mnie z podziwem. – Miło wiedzieć, że przynajmniej jedna z nas wciska się w ciuchy sprzed dziesięciu lat.
– Nie ma dzieci, to się wciska! – prychnęła Jagoda i cmoknęła mnie w policzek.
– A gdzie panowie? – zapytała Jolka, czym kompletnie mnie zaskoczyła, bo nie było mowy o przedstawicielach płci brzydkiej. – Chyba przyjdą, co? Jak spotkanie całej paczki, to całej.
– Przyjdą, przyjdą – uspokoiła ją Grażyna, unikając mojego wzroku. – Dałam nam godzinę na ploty i zrobienie kanapek. Faceci zjawią się niebawem z trunkami i... nadprogramowymi kilogramami.
„No to pięknie. Od razu wiedziałam, że to był kiepski pomysł, żeby tu przychodzić” – pomyślałam z niechęcią. Skoro to spotkanie całej paczki, to pewnie pojawi się także ten kretyn... Moje rozmyślania przerwał zmartwiony okrzyk Jolki.
– Co ty mówisz? Aż tak utyli?!
– Twój ukochany Sławeczek nie tylko utył, ale i prawie całkiem wyłysiał! – zachichotała Jagoda. – Widziałam go niedawno. Wygląda jak własny ojciec.
– Właściwie... – zawahała się Grażyna, zerkając na mnie niepewnie. – Tylko Andrzej nic się nie zmienił. Wciąż jest tak samo... zabójczy – westchnęła.
– Kmicic?! – krzyknęły stateczne żony i matki, podekscytowane jak nastolatki.
– „Jędruś, ran twoich niegodnam całować?” – upewniła się Jolka.
– Ten sam, dziewczęta, ten sam – potaknęła moja zdradziecka przyjaciółka. – Boże, toż on całował jak sam diabeł! Mógłby lekcji udzielać...
„I udzielał – pomyślałam z goryczą. – Tylko drogo kazał sobie za nie płacić...”.
Andrzej wyrywał panienki jak rzodkiewki na wiosnę. Uważał, że żadna mu się nie oprze. Co gorsza, wcale się nie mylił się. Znały jego reputację, ale wszystkie łudziły się, że właśnie jej uda się usidlić niepokornego Kmicica. Gdy jak zwykle się nie udawało, ocierały łezkę i... wybaczały. Nie umiały długo się na niego gniewać. Trudno się dziwić. Taki facet! Przystojny był, płowowłosy i ciemnooki. Już jako nastolatek bardzo pociągający. Pełen sprzeczności. Doskonały sportowiec, mimo że palił paczkę dziennie już w drugiej klasie. Niezły uczeń, choć leń. Na co dzień nonszalancki i irytująco ospały; gdy chciał, potrafił błysnąć inteligencją i humorem. Niby klasyczny przedstawiciel tumiwisizmu, a jednak nikt nie wiedział, czy jest samolubnym pozerem, czy tylko takiego udaje. Nikt go nie znał.
Jego kumplom to nie przeszkadzało, imponował im chociażby szybkością na boisku. Za to każda z dziewczyn chciała odkryć, co w nim drzemie. Nawet ja, mimo że zasadniczo za nim nie przepadałam i trzymałam się z daleka. Przyłapał mnie w chwili słabości; nieco przesadziłam z winem w trakcie sylwestrowej balangi w klasie maturalnej i próbowałam dojść do siebie na balkonie. Mroźne powietrze kłuło w płuca i pobudzało otępiony umysł. Jak się okazało, mimo wszystko za wolno.
– Będziesz rzygać przez balkon? – zagadnął, opierając się o parapet i spoglądając na mnie kpiąco.
– Nie dam ci tej satysfakcji – odetchnęłam tak głęboko, że aż zabolało mnie w środku.
– A dasz się pocałować?
– Spadaj! – warknęłam.
– Chcesz, to proś, a jak nie dają, sam bierz – powiedział cichym, zmysłowym głosem. – Zasada Kmicica...
Potem, nim zdążyłam zaprotestować, złapał mnie za barki i przyciągnął do siebie. Uwięził moje uda między swoimi; ogarnął ramionami tak mocno i ciasno, że nie mogłam się uwolnić. Zaczęłam się szamotać.
– Puszczaj! – syknęłam. – Bo zaraz narobię wrzasku!
– Ale po co, króliczku? – szepnął, ledwie o oddech od moich ust. – Nie szarp się, nikogo tu nie ma. Nie musisz udawać, że się bronisz... – musnął językiem kącik moich warg, który w odpowiedzi zadrgał nerwowo.
– Niby taka zadziorna, taka niezależna, ale i ty chcesz sprawdzić, jak to jest całować się z Kmicicem, prawda?
– Jesteś zadufanym w sobie, aroganckim dupkiem! – rzuciłam, odsuwając się od niego na tyle, na ile mogłam, na ile mi pozwolił.
– Jestem – potwierdził ochoczo. – Dlatego właśnie tak mnie lubisz.
– Nienawidzę cię! Gardzę tobą! Traktujesz dziewczyny jak rzeczy! To podłe! Nie pozwolę żebyś... żebyś i mnie też! – słowa plątały mi się ze złości i przerażenia, bo, chcąc nie chcąc, czułam podniecenie. Sutki mi się nastroszyły, dreszcz przeszył mnie na wylot.
– To od mrozu? – zapytał, przyciągając mnie z powrotem. – A może drżysz z niecierpliwości? – wtulił się w moją szyję. Zadygotałam. Tak bardzo, że omal nie upadłam; ale trzymał mnie i wiedziałam, że nie puści, póki nie spełnię jego życzenia. Uniosłam głowę, spojrzałam mu w oczy. Odbijał się w nich księżyc.
– Nie opieraj się dłużej. Pocałuj mnie, a przysięgam, że cię puszczę.
Znowu zaczęłam się wyrywać. Ale nie chciałam uciekać; pragnęłam go dotknąć. Wpleść palce w jego włosy, wsunąć dłoń pod koszulę, przywrzeć do niego mocnej, silniej. Pozwolił mi, jego ręce też nie próżnowały. Czułam je na pośladkach, plecach, karku, piersiach... Złapał mnie w pasie i nasadził mnie na swoje udo. Ścisnęłam je mocno. Jęcząc, ocierałam się o niego w jakimś pradawnym rytmie. Odchyliłam się do tyłu. Prężąc piersi ku niemu, błagałam bezgłośnie: „Dotknij mnie, kochaj mnie, teraz, zaraz..!”.
Nagle poczułam przeszywające mnie zimno. Otworzyłam oczy. Trzymał mnie na odległość ramienia i mierzył badawczym wzrokiem moją rozpaloną twarz.
– Wiedziałem! – rzucił z triumfem w moją stronę. – Mówiłem chłopakom, że tylko udajesz niedostępną. Wystarczyło odpowiednie podejście, a otworzyłaś się jak dojrzały owoc. Gotowa, miękka, gorąca... Jak każda inna!
Odsunęłam się. Puścił mnie... i zaplótł ręce na piersi. Na jego ustach, jeszcze zaczerwienionych od pocałunków, igrał zadowolony uśmieszek. A ja patrzyłam na niego i nie wierzyłam. To z nim całowałam się przed chwilą? To do niego lgnęłam jak do cudem odnalezionej drugiej połówki jabłka? Myślałam, że spotkało nas coś, co nie zdarza się często, że odkryliśmy wspólnie coś niepowtarzalnego i cennego, że czuliśmy tak samo... Pomyłka. Byłam jedną z wielu.
Uderzyłam go w twarz z całej siły zrodzonej z ogromnego zawodu i upokorzenia. To był odruch. Zadziałał instynkt samozachowawczy. Co dziwne, chyba go tym zaskoczyłam.
– Nienawidzę cię – powiedziałam spokojnie. – A jeszcze chwilę temu byłam gotowa się w tobie zakochać. Śmieszne, co?
– Aśka... – złapał mnie za rękę. – Głupio się wyraziłem. Nie chciałem cię urazić. Nie spodziewałem się, że tak zareagujesz. Sądziłem, że jesteś ponad to...
Mrugnął porozumiewawczo, lecz nie reagowałam. Pomachał mi ręką.
– Halo, to ja, Kmicic! Na mnie nie można się gniewać. To tylko zabawa, chwila szaleństwa, nic więcej, króliczku... – próbował pocałować mnie w rękę.
Wyrwałam dłoń.
– Nigdy ci nie wybaczę – powiedziałam i uciekłam, żeby się nie rozpłakać.
Nikomu nie powiedziałam o incydencie na balkonie. Nawet Grażynie. Natomiast Andrzeja ignorowałam; żadnej jawnej wrogości. Byłam miła, ale chłodna. Po feriach Kmicic począł ostentacyjnie zalecać się do Jolki. Ja z kolei zainteresowałam się porzuconym przez nią Sławkiem – nudnym jak flaki z olejem, ale bezpiecznym. Do matury jakoś przeleciało.
A teraz po dziesięciu latach miałam spotkać go znowu! Tako samo zabójczego jak niegdyś, wedle słów Grażyny. Czy się bałam? Jeszcze jak! Rozbudził we mnie burzę, co nie udało się później nikomu innemu. Czy wciąż miałam do niego żal? Łudziłam się, że nie... ale to przez niego nie ufałam mężczyznom. To on uchylił przede mną drzwi do raju, by potem zatrzasnąć mi je przed nosem...
Najpierw go usłyszałam. Zmysłowy, budzący wspomnienia głos przykuł mnie do podłogi w kuchni. Serce mi stanęło, a potem ruszyło z kopyta. Nie zamierzałam kryć się wśród garnków. Złapałam paterę z kanapkami i ruszyłam do salonu. Od razu wyczułam, że za mną stoi. Odstawiłam talerz, poprawiłam kwiatki w wazonie, odwróciłam się wolno... Napotkałam kpiący wzrok. Nic się nie zmienił! Dzięki Bogu, ja dorosłam. Uśmiechnęłam się miło, acz zdawkowo.
– Witaj – podłam mu rękę.
– Cześć, króliczku – pochylił się i ucałował moją dłoń. – Jak widzę, cieplej się ubierasz. Nie drżysz jak dawniej...
– Noszę ciepłe majtki – mruknęłam. – To pomaga, hamuje zbyteczne odruchy.
– Język ci się wyostrzył – zaśmiał się. – Mam nadzieję, że nie stracił przy tym na giętkości. Szkoda by było...
Więc tak to zamierzał rozegrać. Na ostro. Wiedziałam, że potrafi. Został dziennikarzem, jak ja. Czytywałam jego felietony. Dobry był – odważny i bezpardonowy. Ale nie dzisiaj, nie ze mną.
– Zejdź ze mnie, zajączku, bo się zasapiesz, a nie użyjesz – poklepałam go po policzku, jak klepie się niesfornego dzieciaka, a on wyraźnie się zmieszał. Z wielką przyjemnością spostrzegłam, że oblał się rumieńcem. Złości, zażenowania... Co za różnica? Byłam górą.
Świetnie się bawiłam. Natańczyłam się za wszystkie czasy. Chłopcy, mimo zbędnych kilogramów i przerzedzonych czupryn – wywijali, aż miło. Kmicic stał w kącie, z nikim nie rozmawiał. Śledził mnie wzrokiem i sączył szampana. Postanowiłam z nim poigrać. Co jakiś czas podpływałam i wychylałam łyk z jego butelki. Przywłaszczył sobie jedną, co uznałam za bezczelność, biorąc pod uwagę, że szampan miał być dla pań.
W pewnym momencie zatoczyłam się na niego. Złapał mnie za łokieć.
– Wychodzimy! – warknął w moją stronę. – Upiłaś się. Jeszcze trochę, a zaczniesz tańczyć na stole.
Zaciągnął mnie na górę, zamknął drzwi i pchnął na łóżko. Byliśmy sami.
– Czego chcesz? – wrzasnęłam.
– A jak myślisz? Przez cały wieczór się o to prosisz. Dokończę, co zacząłem...
Nagle wszystko do mnie wróciło. Ogromna namiętność, żal i gorycz...
– Wtedy się wystraszyłem – powiedział niespodziewanie. – Spanikowałem. Nie spodziewałam się, że tak zareagujesz...
– Jak pierwsza lepsza, jak każda inna, mówiłeś... Nie zbliżaj się!
– Tak słodko, ochoczo, jak żadna inna... Wciąż pamiętam, jak się wtedy czułem. Obiecałem, że cię puszczę, za to ty trzymałaś mnie na smyczy przez dziesięć lat. Jeden pocałunek i cztery tysiące dni niewoli. Próbowałem przeprosić, wytłumaczyć, nie dałaś mi szansy. Nienawidzę cię za to... – powiedział i mnie pocałował.