„Teściowa jak niemowlak wymusza wszystko płaczem. Myśli, że jak jest stara i samotna, to wszystko jej wolno”

załamana pani fot. iStock, triocean
„Nie dawała się przekonać, choć protestowaliśmy, cierpliwie tłumaczyliśmy, w końcu prosiliśmy, żeby nie marnowała tych pieniędzy w taki sposób”.
/ 16.07.2024 14:41
załamana pani fot. iStock, triocean

Ślub mojej najlepszej przyjaciółki. Potem siostry. Kołomyja z wybieraniem sukni, kwiatów, tortu… Rosół czy krem z białych warzyw? Kurczak czy polędwiczki wieprzowe? Didżej czy zespół? Dekoracje, zaproszenia, ciocia Irenka, która ostatnio widziała mnie na chrzcie, ale musi być, wódka, piętnaście przekąsek, babcia i jej alergia na orzechy, niewygodne buty, uff...

Kto by nie chciał mieć takich dylematów?

Ja. Może jestem dziwna, ale naprawdę pragnęłam po prostu przeżyć ten dzień wśród najbliższej rodziny i przyjaciół. Cieszyć się nim, zamiast stresować. Otoczona ludźmi, którzy są dla mnie ważni, którzy będą przy mnie i po ślubie, przynajmniej sercem.

Dobre jedzenie? Oczywiście, ale nie zamierzałam nie spać po nocach, zastanawiając się, czy sałatki będą wystarczająco różnorodne, a małe przystawki dostatecznie eleganckie. Suknia? Jestem raczej drobna, więc nie chciałam ginąć w kilometrach białej tafty i wyglądać jak beza z główką.

Wystarczyłaby biała, bardziej niż zwykle szykowna sukienka, która podkreśli, że to MÓJ dzień. Najważniejsze, bym widziała swoje odbicie w oczach ukochanego. Byłam zaskoczona i szczęśliwa, kiedy Marek mi się oświadczył. Pewnego wieczoru w górach, po tym, jak zeszliśmy ze szlaku i odpoczywaliśmy przy kominku.

Nie robił przedstawienia, nie klękał, nie nagrywał wszystkiego na kamerę. Po prostu wyciągnął z kieszeni pudełeczko z pierścionkiem.

– Czy do końca swoich dni będziemy tak razem wędrować po szlaku życia? – spytał nieco patetycznie, rumieniąc się.

– Oczywiście, że tak! – zgodziłam się.

Bez wahania. Wszak byłam w nim zakochana po końcówki włosów.

Po raz drugi Marek mnie uszczęśliwił

– Wiem, Renatko, że dziewczyny zwykle marzą o ślubie jak z bajki… ale ja, jako spokojny student historii, wolałbym skromną uroczystość. Taką, której nie planuje się kilka lat naprzód i której nie spłaca się latami.

Rzuciłam mu się na szyję, szepcząc:

– Właśnie o takim ślubie marzyłam, kocham cię.

Postanowiliśmy nie czekać do końca studiów, aż znajdziemy dobrą pracę, odłożymy pieniądze... Nie. Chcieliśmy zacząć wspólne życie już teraz. Ślub miał być tylko początkiem, symbolicznym wejściem w nowy etap, a nie jego najważniejszą częścią.

Moi rodzice nie kryli wzruszenia. Lubili Marka, odkąd go poznali. Potem pokochali jak ja. Moja mama widziała w nim dobrego, opiekuńczego człowieka, któremu może powierzyć swój największy skarb, a tata odnalazł w nim syna, z którym mógł jeździć na ryby, do czego mnie nigdy nie ciągnęło. Moja siostra skakała z radości, gdy poprosiłam ją o bycie druhną.

Mama Marka też się ucieszyła. Lubiła mnie i już od dawna nazywała „córcią”, której los jej poskąpił. Kiedy Marek miał dwa lata, jego ojciec zachorował na nieuleczalnego raka trzustki. Grażyna nigdy nie wyszła ponownie za mąż.

– Dobrze wiem, co mówię. Prawdziwą, wielką miłość nosi się w sercu do końca swoich dni – powtarzała, kiedy wspominała zmarłego męża.

Pogratulowała nam i wyznała, że całe życie odkładała pieniądze z renty po ojcu Marka, aby dać je synowi w symbolicznym prezencie od obojga rodziców. Na rozpoczęcie nowej drogi życia.

Kto by się nie ucieszył?

Byliśmy studentami, którym się nie przelewało, mimo łapania dorywczych prac. W dodatku Marek, po historii, nie nastawiał się na zarabianie milionów, a ja, przyszła tłumaczka języka angielskiego, na początku swojej zawodowej drogi też nie liczyłam na kokosy.

Kiedy Grażyna wymieniła kwotę, którą udało jej się odłożyć, opadły nam szczęki. W marzeniach widzieliśmy już ładny wkład własny na mieszkanie, może jakąś podróż poślubną albo zgrabny skrót do mojej szkoły językowej…

To jest prezent na rozpoczęcie nowej drogi życia. A konkretnie na dzień ślubu.

– Kilkadziesiąt tysięcy złotych na kilka godzin zabawy? – upewniałam się.

Marek też nie wierzył.

Mamo, bądź rozsądna. Takich pieniędzy nie odłożymy za szybko, a mogą nam pomóc na starcie. Szkoda je przepuścić w jeden dzień, który szybko przeminie.

– Dzień przeminie, wspomnienia zostaną – upierała się.

Nie dawała się przekonać, choć protestowaliśmy, cierpliwie tłumaczyliśmy, w końcu prosiliśmy, żeby nie marnowała tych pieniędzy w taki sposób.

– Marnowała…? – rozpłakała się. – Tyle oszczędzałam, tyle sobie odmawiałam, żeby dzień ślubu mojego jedynego syna był najpiękniejszym dniem w życiu, ale wy… wy, niewdzięczne dzieci… nie chcecie… nie chcecie mojego prezentu.

To nie tak, że nie chcieliśmy, po prostu wolelibyśmy wydać te pieniądze na coś, czego oboje naprawdę potrzebowaliśmy. No ale gdy Marek popatrzył na mnie wzrokiem spaniela, ustąpiłam.

Zaczęło się wybieranie sali weselnej

W grę wchodził tylko szlachecki dworek. Potem zapraszanie gości, choć zdecydowana większość „krewnych i znajomych królika” była obca nie tylko mnie, ale też mojemu przyszłemu mężowi.

Kwiaty – wyłącznie lilie i róże, nieważne, że od zapachu lilii bolała mnie głowa. Tort – koniecznie piętrowy. Suknia – beza z kilometrami falban i trenem, mimo że ledwie było mnie wśród nich widać.

Niestety każdy protest z mojej strony kończył się wybuchem płaczu przyszłej teściowej, przechodzącym w histerię, że niszczymy jej radość z przygotowań do naszego ślubu, wreszcie błaganiem Marka, żebyśmy ustąpili, no i rezygnacją z mojej strony. Coraz częściej kłóciliśmy się z Markiem. O byle co.

Dźwięk dzwonka telefonu wprawiał mnie w nerwowość. Miałam wrażenie, że jego matka dzwoni co godzinę, niezależnie od pory dnia i nocy, z nową „fantastyczną” propozycją.

– Kochani, córka sąsiadki leciała balonem, też musicie mieć taką atrakcję, zdjęcia są nieziemskie! Fotobudka to teraz standard, tak samo jak pokaz barmański na weselu. A co myślicie o dorożce zamiast samochodu? To takie romantyczne! No i koniecznie pokaz sztucznych ogni…

Moi rodzice przyglądali się nam z coraz większym zaniepokojeniem

Mama pytała, gdzie moja radość z życia, gdzie nasze narzeczeńskie szczęście… W końcu pękłam. Kiedy teściowa zadzwoniła, by nas poinformować, że wynajęła parę pawi, które będą przechadzać się po trawniku przed dworkiem weselnym, a Marek kolejny raz spojrzał na mnie z zakłopotaniem i błaganiem w oczach…

Zrozumiałam, że tak będzie zawsze. Nie wywinę się od żadnego pomysłu teściowej. Teraz jest projekt „ślub i wesele”. Za chwilę zacznie się projekt „dom Marka i Basi”, a potem projekt „wnuk”. Nie będzie miejsca na nasze zdanie, marzenia i koncepcje. Za to będzie błagalne spojrzenie Marka i histeria, że sprzeciwiamy się biednej, samotnej wdowie, która całe swoje życie poświęciła wychowaniu syna, a teraz się ją odtrąca.

Zebrałam się na odwagę i porozmawiałam z narzeczonym. Powiedziałam o wszystkim, co mnie boli, co mi nie pasuje i czego oczekuję od niego, jako przyszłego męża, z którym ponoć mam wędrować szlakiem życia. Tak jak obiecywał podczas oświadczyn. I co usłyszałam?

Że na tym szlaku jest przecież dość miejsca dla jeszcze jednej osoby, więc co nam szkodzi iść wspólnie z mamą, która bardzo go kocha, a on ją, która wychowywała go zupełnie sama i dlatego łączy ich tak silna, wyjątkowa więź. Silna, wyjątkowa więź…

Ślepa. Byłam ślepa

Naraz w pełnym świetle zobaczyłam te wszystkie drobiazgi, które powinny dać mi do myślenia już wcześniej. Codzienne telefony, konsultacje w najdrobniejszych nawet sprawach. I ten błagalny wzrok, za każdym razem, gdy miałam inne zdanie niż jego matka. I radość, kiedy przekazywał, że „tak, mamo, zgadzamy się, oczywiście, dziękujemy”.

Niewiele pamiętam z tamtej chwili. Poza jego łamiącym serce wzrokiem spaniela, kiedy zdejmowałam pierścionek z palca i zostawiałam na stoliku. W odrętwieniu pojechałam do rodziców i przepłakałam dwa dni.

Nie odbierałam telefonów ani od Marka, ani jego matki, choć wiem, że moja mama długo tłumaczyła jej, dlaczego podjęłam taką decyzję. Powiadomiłam moją część rodziny, że odwołuję ślub. Nie zajęłam się jednak niczym innym – ani dworkiem, ani barmanami, ani pawiami. Nie mój cyrk, nie moje małpy.

– Czas leczy rany, córeczko – mówiła mi mama, starając się mnie pocieszyć. – Jeszcze będziesz szczęśliwa, znajdziesz kogoś, kto będzie ciebie wart.

Jak mogliśmy się tak pomylić? Maminsynek, cholera – burczał pod nosem ojcem.

Tylko siostra do dziś żartobliwie wypomina mi, że nie została moją druhną. I pewnie już nie zostanie. Dotąd nie spotkałam kogoś „lepszego”, więcej wartego od Marka, kogo oświadczyny zgodziłabym się przyjąć bez wahania.

Zajęłam się tłumaczeniami, potem wyjechałam do Brukseli, gdzie potrzebowali tłumaczy dokumentów, gdy Polska weszła do Unii. Co jakiś czas wracam do rodzinnego miasta, odwiedzić rodziców i przyjaciół. Czasem widuję Marka. On też z nikim się nie związał. Wiem, że nadal mieszka z matką, która choruje na Parkinsona. Nie opuści jej w potrzebie.

Kiedy go widzę, czuję ukłucie w sercu. Po ponad dwudziestu latach nadal go kocham. Może Grażyna miała rację, mówiąc, że prawdziwą, wielką miłość nosi się w sercu do końca swoich dni. 

Renata, 40 lat

Czytaj także:
„Na 18-stce córki przypadkiem podsłuchałam jej rozmowę z kolegą. Byłam w szoku, że tak wychowałam własne dziecko”
„Mąż zaskakiwał mnie kwiatami, aż któregoś dnia przyniósł inną niespodziankę. Nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać”
„Przegapiłem dzieciństwo córki i zostałem z dorastającą panną. Szkoda, że do nastolatek nie dają instrukcji obsługi”

Redakcja poleca

REKLAMA