„Moja teściowa myśli, że zjadła wszystkie rozumy. Wygaduje takie kocopołki, że aż uszy więdną”
„Chwilę później wparowała do kuchni z reklamówką pełną... jarmużu, selera naciowego i słoika jakiejś brei. – Sama zrobiłam. Z pokrzywy, buraka, siemienia i... nie pamiętam już, czego jeszcze, ale na pewno zdrowe. Podała mi szklankę. Napój miał kolor błota po deszczu i pachniał jak kompostownik”.

- Redakcja
Wiedziałam, że relacja z teściową nie będzie usłana różami, ale nie sądziłam, że zamieni moje życie w niekończący się festiwal absurdów. Od dnia, kiedy wprowadziła się do nas „na chwilę” po złamaniu ręki, minęły już trzy miesiące, a moje uszy usiłują się przyzwyczaić do codziennych rewelacji: że sól leczy choroby, że jak nie założę dziecku czapki, to będzie miało wodogłowie, a mąż powinien „dostawać obiad z trzech dań, inaczej pójdzie do innej”. Patrzę na nią i zastanawiam się, jakim cudem nie została jeszcze ministrem zdrowia. Ale to dopiero początek.
Mądrościami w stylu PRL
– Wiesz, kiedyś to ludzie byli silniejsi, bo pili wodę z kranu, a nie te wszystkie mineralne cuda z plastiku – rzuciła teściowa z samego rana, zanim zdążyłam w ogóle sięgnąć po kawę.
Stałam w kuchni w piżamie, z rozwianym włosem i rozbieganym wzrokiem, a ona już siedziała przy stole jak generał gotowy do odprawy.
– I nie było tych wszystkich alergii! Bo dzieci się bawiły w błocie, a nie siedziały z nosem w tych… tych komputerach! – kontynuowała z zapałem.
– Mhm – przytaknęłam, modląc się w duchu, żeby mój syn obudził się dopiero po tej tyradzie. Jeszcze mi tylko brakuje, żeby uznał, że nie musi się myć, bo „błoto buduje odporność”.
– A wy to tylko byście wszystko dezynfekowali. Przesada! Ja to do dziś pamiętam, jak się podnosiło bułkę z chodnika i dalej jadło, i co? – zapytała, patrząc na mnie jak na niespełna rozumu. – Żyję!
– No żyjesz, mamo, i to w doskonałej formie – uśmiechnęłam się przez zaciśnięte zęby.
– Bo ja się hartuję. Codziennie zimna woda, spacery bez czapki, żadnych tabletek. A jak mnie kiedyś złapało, to sąsiadka z góry robiła taki kompres z cebuli i spirytusu…
– Chciałaby mama kawy? – przerwałam, próbując ratować poranek.
– Nie, ja już swoją przegotowaną wodę z cytryną wypiłam. To czyści jelita. Ty też byś mogła spróbować, bo masz taką jakby... szarą cerę.
Tak, szarą od słuchania takich mądrości o szóstej rano.
Kąpiel w czosnku i spirytusie
– Wieczorem nasmaruj małego czosnkiem, a na stopy nałóż grube skarpety – usłyszałam, zanim zdążyłam odpowiedzieć na proste „dzień dobry”.
– Ale... on tylko raz kichnął. To chyba nie grypa – próbowałam racjonalnie podejść do sprawy.
– Kichnięcie to znak! Organizm daje sygnał! – teściowa pokiwała głową z powagą, jakby właśnie ogłosiła przełom medyczny. – A czosnek działa lepiej niż antybiotyk. W PRL-u wszyscy go używali. I nie było pandemii!
Zacisnęłam usta. W mojej głowie rozgrywała się scena, w której teściowa dostaje order od ministra zdrowia za zasługi dla czosnkoterapii.
– Ale spirytusu nie mamy – zauważyłam, mając nadzieję, że to zakończy temat.
– Ja mam. Zawsze wożę w torebce. Na wszelki wypadek. Jakby kto zemdlał albo... jakby trzeba było zdezynfekować. Albo właśnie do wcierki – wyciągnęła z szuflady kuchennej malutką, ciemną buteleczkę. – I ja ci to zrobię, bo ty nie masz wprawy.
Stałam z otwartymi ustami, kiedy nalała sobie spirytusu na dłoń i podeszła do mojego czteroletniego syna, który właśnie beztrosko układał klocki.
– Babcia, co to tak śmierdzi? – zapytał, marszcząc nosek.
– Zdrowie! Babcia zaraz cię uleczy, tylko zdejmij skarpetki.
– Nie, nie chcę! – krzyknął i uciekł do swojego pokoju.
Patrzyłam za nim i żałowałam, że nie mogłam uciec razem z nim.
– No widzisz, rozpieściłaś go. Dziecko powinno słuchać starszych. W moich czasach...
Zamknęłam drzwi lodówki, udając, że nie słyszę. Wzięłam głęboki oddech. Jeszcze tylko dziewięć godzin do wieczora.
Wiele grzechów młodości
– Wy to dzisiaj wszystko na odwrót robicie. Najpierw mieszkanie, potem ślub, a dzieci to wam się rodzą przypadkiem. A potem narzekanie, że ciężko, że brak pieniędzy! – westchnęła teściowa, mieszając zupę. – A wystarczyło poczekać. Za moich czasów to dziewczyna szanowała się do ślubu!
Spojrzałam na męża, który akurat zajadał kanapkę i próbował udawać, że jest zupełnie niewidzialny.
– Mamo, my jesteśmy razem osiem lat, mamy dom, dziecko... Jakoś się układa – powiedziałam spokojnie, chociaż w środku miałam ochotę rzucić ścierką.
– A, i co z tego? Życie to nie tylko kredyty i pieluchy. Gdzie romantyzm? Gdzie tajemnica? – teściowa spojrzała na mnie z wyrzutem. – Jak kobieta od razu wszystko pokaże, to potem nie ma się co dziwić, że chłop się nudzi!
Zamrugałam. Czy ja naprawdę siedzę w swojej kuchni i właśnie słucham wykładu o mojej łóżkowej reputacji?
– Ale przecież to było naszą wspólną decyzją... I jesteśmy szczęśliwi – odparłam.
– Bo teraz jesteś młoda. Poczekaj, aż się zacznie. Kręgosłup siądzie, dziecko podrośnie i zacznie pyszczyć, a mąż... ech, mąż też się wtedy zaczyna rozglądać.
– Nie rozgląda się – rzucił nagle mój mąż z drugiego końca kuchni.
– Jeszcze – skwitowała teściowa.
Wzięłam łyżkę zupy i upiłam ostrożnie, próbując zagryźć smak tej rozmowy. Ani sól, ani pieprz nie pomogły. To była zupa z posmakiem nieproszonych refleksji.
Dieta z piekła rodem
– Ziemniaki tuczą. Mąka to biała śmierć. Cukier – jeszcze gorsza. Jak wy w ogóle funkcjonujecie? – teściowa zerkała z obrzydzeniem na moją listę zakupów.
– Normalnie – odpowiedziałam, wciskając telefon do kieszeni. – Jemy jak wszyscy. Gotuję zdrowo. Warzywa, mięso, trochę makaronu...
– Makaron! – jęknęła, jakby usłyszała o truciźnie. – Jak chcesz mieć brzuch jak baleron na święta, to jedz makaron.
– Mamo, ale przecież to dla dziecka... – próbowałam się bronić.
– A właśnie! Od małego trzeba uczyć, że brokuł to najlepszy przysmak. Niech się nie przyzwyczaja do pizzy i frytek! – pokiwała głową z dumą, jakby właśnie zreformowała system żywienia narodowego.
Chwilę później wparowała do kuchni z reklamówką pełną... jarmużu, selera naciowego i słoika jakiejś brei.
– To jest smoothie. Sama zrobiłam. Z pokrzywy, buraka, siemienia i... nie pamiętam już, czego jeszcze, ale na pewno zdrowe.
Podała mi szklankę. Napój miał kolor błota po deszczu i pachniał jak kompostownik.
– Wypij na czczo. Oczyszcza jelita i daje energię na cały dzień – powiedziała, wpatrując się we mnie z taką determinacją, że nie miałam serca odmówić.
Zakrztusiłam się przy pierwszym łyku. Poczułam, jak wnętrzności próbują zaprotestować.
– No i jak?
– Mocne... – wybełkotałam, próbując nie zwymiotować.
– Widzisz, zdrowe! A jak codziennie będziesz pić, to dożyjesz setki. Jak moja ciotka, co jadła tylko surową cebulę i spała na podłodze.
Wtedy zrozumiałam, że nie przetrwam tej diety. Albo ona mnie zabije, albo się wyprowadzę.
Prawdziwa szkoła przetrwania
– Za moich czasów dzieci nie miały tyle gadżetów. I jakoś nikt nie miał ADHD! – obwieściła teściowa, patrząc na wnuka grającego w układanki na tablecie.
– Mamo, to edukacyjna aplikacja, rozwija pamięć – wyjaśniłam, choć wiedziałam, że i tak zaraz usłyszę, że kiedyś dzieci rozwijały pamięć, grając w bierki.
– Jak mu pozwalasz, to on się nauczy tylko tego, jak w niczym nie być dobrym. Za moich czasów jak się coś zaczynało, to się kończyło. A nie że: „nudzi mi się” i koniec!
Westchnęłam. Dzień jak co dzień.
– A on w ogóle umie powiedzieć „dzień dobry”? Bo dzisiaj, jak mnie zobaczył, to tylko powiedział „hejka”. Co to za język?!
– Ma cztery lata – przypomniałam jej spokojnie.
– A ja miałam w tym wieku swoje obowiązki! Zamiatałam podwórko i robiłam herbatę dziadkowi. A ten? Tylko by się bawił!
W tym momencie mój syn wybiegł z pokoju z lalką dinozaura i krzyknął:
– Babciu, patrz! Mój potwór ma dzidę z marchewki!
Teściowa zrobiła minę, jakby właśnie usłyszała, że wnuk zostanie egzorcystą.
– No pięknie. To się nazywa zaburzenie priorytetów. Za moich czasów...
– Za moich czasów – przerwał jej mój mąż, który właśnie wszedł do kuchni – dzieci nie musiały żyć pod takim nadzorem.
– A ja tylko chcę, żeby mu się dobrze w życiu wiodło – obruszyła się teściowa.
A ja? Ja tylko chciałam herbaty i dziesięciu minut ciszy. Ale chyba wymagam za dużo.
Prawda objawiona przy rosole
Niedzielny rosół pyrkał na kuchence, a teściowa – jak co tydzień – przysiadła przy stole z gazetką z lat dziewięćdziesiątych i zaczęła wykład na temat zdrowia, polityki i wychowania. Mąż próbował udawać, że nie słyszy. Syn rozkładał klocki na dywanie. A ja mieszałam w garnku, licząc do dziesięciu w myślach. Potem do dwudziestu. A potem już tylko w myślach krzyczałam.
– Wiesz co, kochanie – odezwała się nagle teściowa, zaskakująco miękko. – Ja wiem, że jestem trudna. Ale jak się żyje tyle lat, to człowiek się przyzwyczaja, że jego racje są słuszne. I czasem się zapomina, że inni mają swoje życie.
Zamarłam, trzymając łyżkę nad garnkiem.
– Mamo?
– No... Bo to, że mam swoje zdanie, nie znaczy, że wy nie możecie mieć swojego. I że to wasze jest mniej ważne. Ja po prostu... boję się, że jak przestanę mówić, to już w ogóle nikt mnie nie będzie słuchał.
Rozejrzałam się po kuchni. Po raz pierwszy zobaczyłam nie generała domowej wojny, tylko starszą kobietę, która naprawdę chce dobrze, tylko trochę się zagalopowuje. Usiadłam obok niej. Na chwilę.
– Mamo, my ciebie słuchamy. Tylko czasem... naprawdę trudno nam nadążyć – uśmiechnęłam się łagodnie.
W odpowiedzi pokiwała głową i wstała, podchodząc do garnka.
– Zupa dobra, ale troszkę bym dosoliła.
I wtedy zrozumiałam: ona się nie zmieni. Ale ja mogę nauczyć się z nią żyć, słuchać selektywnie... i trzymać spirytus z dala od dzieci.
Aneta, 34 lata
Czytaj także:
- „Trzęsie mnie, jak pomyślę o rodzinnej Wielkanocy. Przysięgam, że w przyszłym roku na święta wyjadę na Kanary”
- „Zrobiłam pierwszą Wielkanoc w nowym mieszkaniu. Zamiast życzeń usłyszałam, że nie mam faceta ani wypranych firanek”
- „Kupiłem gospodarstwo na wsi, żeby rozkręcić biznes życia. Przez agroturystykę do końca moich dni będę pościł”