Od prawie dwóch dekad jestem pielęgniarką. Moja praca obejmowała niemalże wszystkie oddziały w naszym szpitalu wojewódzkim. Byłam świadkiem wielu przypadków medycznych, poznając przy tym niesamowite historie pacjentów. Nie zawsze były smutne. Czasem przypominały mi, że zawsze powinniśmy mieć nadzieję, bo cuda zdarzają się.
Chciałabym to dobrze wyjaśnić – mówię o cudach, które są dostosowane do naszej ludzkiej skali, takie jak pierwszy uśmiech malucha czy powrót do domu męża, który postanowił zejść na złą drogę. Jednakże raz byłam świadkiem czegoś, co w pełni przekraczało nasze codzienne, ludzkie doświadczenia i zrozumienie rzeczywistości.
Nie mogłam tego pojąć
Parę lat wcześniej przeprowadziłam się z mężem do małego miasteczka, aby opiekować się naszymi rodzicami. Znalazłam pracę w miejscowym szpitalu – zresztą jedynym na tym terenie. Był to oddział chirurgii, a ja pełniłam tam rolę pielęgniarki oddziałowej.
W ciągu pół roku zdołałam wprowadzić niektóre zmiany organizacyjne i zaczęłam, zdobywać pewne uznanie, a może nawet szacunek. Myślę, że to właśnie wpłynęło na mój udział w tamtym zdarzeniu. Pewnego dnia na oddział chirurgiczny trafił pacjent, który mieszkał w jednym z sąsiednich miasteczek.
27–letni entuzjasta paralotniarstwa podczas jednego z lotów zrobił błąd i runął na ziemię. Skończyło się to złamanymi kończynami, przebitymi płucami, wieloma innymi uszkodzeniami wewnętrznymi oraz urazem głowy. Decyzją lekarzy został wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną, w której był przez ponad trzy tygodnie. Niestety, później coś poszło nie tak i człowiek nie odzyskał przytomności.
Dodatkowo, musieli go podłączyć do respiratora. Przez następne trzy miesiące jego żona i mama praktycznie zamieszkały w szpitalu. Chciały opiekować się Robertem. Jego małżonka Iza, czasami nawet nocowała w łóżku obok jego.
– Od dziecka są w sobie zakochani. Od ślubu minął już rok, a oni dalej za sobą szaleją – powiedziała mi jego mama. – Zdecydowanie są sobie przeznaczeni. Dlaczego Bóg wystawił ich na taką próbę? – rozpaczliwie płakała, bo nie mogła zrozumieć sensu tej tragedii. Nikt nie mógł.
Nie chciałam dyskutować na temat Boga, ponieważ sama borykam się z kryzysem w swojej wierze. Ciężko jest uwierzyć w Boga, który jest miłosierny i wszechmocny, kiedy widzi się, jak na przykład umiera niesamowite siedmioletnie dziecko, które rysuje jak Michał Anioł. Albo kiedy matka pięciorga dzieci podczas kolejnego porodu straci zbyt wiele krwi. Albo... Wystarczy!
Bardzo mi było szkoda tej młodej kobiety
Kiedyś przyniosłam do pokoju chorego mężczyzny miskę z gorącą wodą i gąbkę, aby Iza mogła wykąpać swojego męża. Podczas mycia, Iza nie mogła powstrzymać łez. To nie było dobre ani dla niej, ani dla niego.
Zwróciłam jej uwagę, że osoby, które ocknęły się ze śpiączki, często wspominały, że słyszały rozmowy. Ceniły, gdy ich bliscy do nich mówili, czytali im opowieści, włączali muzykę. To dodawało im energii, aby dalej walczyć o powrót do zdrowia. Na pewno nie pomagają w tym łzy i smutek ukochanej żony; to dodatkowa męka, jeśli mąż słyszy, co dzieje się wkoło niego. Dziewczyna spojrzała na mnie oczami pełnymi zaskoczenia i strachu.
– Nie wiedziałam – wyszeptała.
Od tego momentu, zamiast dawać się pochłonąć rozpaczy i płakać, rozmawiała z mężem, relacjonowała mu różne rzeczy, czytała mu. To również pomogło jej się otrząsnąć – miała wrażenie, że robi coś, by przywrócić męża z nieznanego miejsca. Chciała być dla niego jak latarnia morska, która pomoże mu wrócić do portu. Z całego serca jej kibicowałam.
Jednak czasami to za mało
Kiedyś, pewnego rana, Iza zaczęła głośno wołać i bez przerwy wciskać alarm. Natychmiast pojawiła się dyżurująca pielęgniarka. EEG, czyli maszyna, która sprawdza co się dzieje w mózgu, pokazała prostą linię. Lekarze obejrzeli wyniki i uznali, że doszło do śmierci pnia mózgu. Po godzinie przybyli rodzice Roberta, a Iza dostała ataku histerii. Musieli ją uspokoić za pomocą zastrzyku. Potem siedziała jak w transie, nie reagując na żadne słowa.
Była jak zahipnotyzowana. Pogrążona w żałobie, smutku i rozpaczy. Zaplanowano, że zgodnie z zasadami, pacjent zostanie podłączony do EEG na 24 godziny. Jednak od początku było jasne, że to niczego nie zmieni. Po upływie tego czasu, zostanie odłączony od aparatury podtrzymującej życie i jego ciało także przestanie żyć.
Cała doba. Tylko 24 godziny na pożegnanie z bliską osobą, mężem, synem. Jego rodzice siedzieli obok synowej, starali się ją pocieszyć, ale widziałam, że sami również potrzebowali wsparcia. To było straszne. Tego widoku nie da się zapomnieć.
Nic więc dziwnego, że cała trójka po południu była całkowicie wykończona. Przekonałam tatę Roberta, żeby odwiózł żonę i synową do domu.
– Tu nic się nie zmieni – powiedziałam. – Jutro rano wrócicie i będziecie mieli jeszcze kilka godzin. On na pewno nie chciałby, żebyście się tak męczyli. Dziewczyny muszą się przespać i coś zjeść, bo czekają ich jeszcze trudniejsze chwile. Wiem, że one tego nie wytrzymają.
Z niechęcią, ale jednak przystał na to. Przekonał kobiety, żeby poszły z nim do domu. Opuszczali pokój separacyjny. Była godzina 16.20. Pamiętam to, bo odetchnęłam z ulgą i spojrzałam na zegar. Miałam dużo do zrobienia.
Rzuciłam jeszcze okiem na łóżko, na którym leżał chory, przyjrzałam się znajdującemu się tam sprzętowi medycznemu – na ekranie linia fal mózgowych nadal była płaska. Odwróciłam się, chcąc wyjść, kiedy za mną coś zaszeleściło. Odwróciłam się. Lekki koc, którym pacjent był przykryty, leżał na ziemi. Bardzo mnie to zdziwiło, bo sama przed chwilą go poprawiałam i wsuwałam pod materac.
Podeszłam, chwyciłam koc i znów przykryłam pacjenta. Opuściłam izolatkę. Około godziny osiemnastej pielęgniarka zaczęła rozdawać medykamenty po salach. Dziesięć minut później usłyszałam wrzask i hałas. Wybiegłam z dyżurki. Jasia była na kolanach obok izolatki i zbierała tabletki rozrzucone na podłodze.
– Nic ci nie jest? Przewróciłaś się? – zapytałam.
– Ktoś mi wyrwał tacę z ręki – odpowiedziała, wyraźnie zirytowana.
– Kto? – rozejrzałam się dookoła, bo nikogo nie było widać.
– Nie wiem, nie widziałam, ale zdecydowanie sama jej nie upuściłam.
– Serio nic nie widziałaś?
Spojrzała na mnie, milcząc.
– Jesteśmy zdecydowanie zbyt przemęczone – westchnęłam i pokręciłam głową. – Jeżeli dalej będą nas tak eksploatować i nie dostaniemy dodatkowych rąk do pracy, wszystkie zaczniemy mieć omamy.
Tak rozpoczął się ten niezwykły wieczór
Po godzinie jeden z pacjentów, który poszedł do łazienki, dał nam znać, że z pod drzwi izolatki leci woda. Kiedy tam dotarłam, okazało się, że ktoś odkręcił kurek w zlewie i zatkał odpływ. Kapa pacjenta w śpiączce znów leżała na ziemi, przemoczona wodą. Obie moje koleżanki, pielęgniarki, które miały dyżur razem ze mną, zapewniały, że nie były w tym pomieszczeniu.
– Może to żart tego nowego? – zastanawiała się Jasia.
Mówiła o nowym lekarzu, który z nieznanych powodów, uwielbiał nas drażnić.
– Na cały tydzień wyjechał – odpowiedziałam.
– Czyli może jednak to jeden z pacjentów?
– Tak, dokładnie. Wszyscy tu to prawdziwi dowcipnisie. Niemożliwe.
– No dobrze, to w takim razie kto? Przecież kran sam z siebie się nie odkręcił – to akurat prawda.
"No i przecież kołdra sama z siebie nie spadła. I to dwa razy” – przeszło mi przez myśl.
Uprzątnęłyśmy pokój i otuliłyśmy pacjenta suchą kołdrą. Reszta dziewczyn wyszła, a ja zdecydowałam się zostać na chwilę dłużej. Podeszłam do łóżka i spojrzałam na bladą, spokojną twarz tego mężczyzny.
– No chłopie, jeśli to twoja robota, to musisz się bardziej postarać, żebyśmy wiedzieli, że żyjesz – szepnęłam. – W przeciwnym wypadku, jutro cię odłączą.
Nagle zrozumiałam, co właśnie powiedziałam i poczułam zażenowanie. Ja, dyplomowana pielęgniarka, specjalistka, osoba z wykształceniem naukowym, mówię jak... bioenergoterapeuta, który twierdzi, że dusza może się oddzielić od ciała i oddziaływać na materię. W takie rzeczy wierzyła moja teściowa. Zapanuj nad sobą, kobieto!
Opuściłam pokój, nie zamykając jednak za sobą drzwi. Mój dyżur trwał do siódmej rano, ale ten dzień był wyjątkowy. Miałam dodatkowe obowiązki – musiałam pomóc lekarzom. Rodzina Roberta pojawiła się o ósmej. Usiedli dookoła łóżka i w ciszy po prostu na niego patrzyli. Iza wyglądała jak straszydło, z ogromnymi oczami, wokół których miała wręcz sine obwódki. O dziesiątej dołączyłam do lekarzy w izolatce. Przeglądali wyniki badań, spojrzeli Robertowi w oczy i jednomyślnie stwierdzili, że potwierdzają śmierć pnia mózgu u pacjenta.
– Proszę, pozwólcie nam na troszkę więcej czasu, parę dni – Iza się rozpłakała.
Jej teściowa przytuliła ją, a teść zaczął wyjaśniać, że to oznacza tylko więcej dni pełnych bólu.
Poczułam, że coś jest nie tak. To nie była pierwsza sytuacja, gdy musiałam wyłączyć urządzenie wspomagające oddychanie u pacjenta w śpiączce, jednak w tym przypadku coś mi nie dawało spokoju. Miałam wrażenie, jakby diagnoza lekarzy była nie do końca prawidłowa. Wszystko to, co zdarzyło się dzień wcześniej... Ale przecież maszyny się nie mylą.
Iza płakała, kiedy doktor sięgnął po włącznik respiratora. I w tym momencie... aparat EEG niespodziewanie się przewrócił i rozbił! Nikogo nie było w jego pobliżu. Maszyna jest dość ciężka. Ale jednak upadła, a za nią monitor, który został pociągnięty za sobą przez przewody.
Każdy z nas się poruszył, matka Roberta krzyknęła głośno z przerażenia, a kierownik oddziału wulgarnie przeklął. Spojrzałam na urządzenie o uroczej nazwie "Neuron–Spectrum 3", które leżało na podłodze i nagle zrozumiałam. W nocy, w której Izabela zauważyła, że encefalogram jest bez zmian, szalała burza. A co jeśli doszło do przeciążenia? A może po prostu urządzenie się zepsuło? W końcu było już trochę stare. A pacjent... on zdawał sobie sprawę, że umrze, jeśli nie pokaże, że...
"Nie, nie będę o tym myśleć", zdecydowałam. "To jest zbyt niewiarygodne. Nikt mi nie uwierzy, sama sobie nie wierzę" – powtarzałam w myślach. A jednak nie potrafiłam przejść obok tego obojętnie.
Musiałam postawić na swoim i skorzystać z całego swojego wpływu, aby przekonać ordynatora do sprowadzenia innego urządzenia EEG i podpięcia do niego pacjenta. Podsycałam niezadowolenie żony Roberta (nie musiałam się specjalnie przykładać) i jego rodziców. Gdy przytaszczyli z innej części szpitala nowocześniejsze urządzenie i podłączyli do niego pacjenta, okazało się, że mój punkt widzenia był słuszny – mózg znajdował się w stanie śpiączki, ale pacjent nie spełniał warunków do odłączenia.
Ku radości rodziny, Robert wybudził się ze śpiączki farmakologicznej zaledwie miesiąc później. Wiele tygodni zajęło mu przypomnienie sobie, kim jest i kim są ludzie, którzy go kochają, a także odzyskanie sił. Pewnego razu zapytałam go, czy coś pamięta z czasu, kiedy był w śpiączce. Odpowiedział, że nie. Szkoda.
Czytaj także:
„Rodzice przestrzegali mnie przed Irkiem, bo źle mu z oczu patrzyło. Trzy dni po ślubie poczułam ciężar jego ręki”
„Firmowy event skończyłam w łóżku szefa. Podrywał mnie i nęcił, a teraz udaje, że mnie nie zna. Nie taki był plan”
„Teściowa buntowała mojego męża przeciwko mnie. Przez nią ta niemota zostawiła mnie samą w 9. miesiącu ciąży”