Chcieliśmy odciąć się od pracy, rodziny, znajomych i po prostu pobyć ze sobą, nacieszyć się swoją bliskością. Na tym w końcu polega miesiąc miodowy. Byliśmy po ślubie i całym tym weselnym szaleństwie. Należała nam się chwila wytchnienia. Jednak złośliwy los miał wobec nas zupełnie inne plany…
Wiele sobie obiecywałam po tym wyjeździe. Przede wszystkim miał potwierdzić, że faktycznie do siebie z Grześkiem pasujemy. Dotąd nie mieszkaliśmy razem, a przynajmniej nie na stałe. Ja wciąż pomieszkiwałam z rodzicami, bo miałam od nich bliżej do pracy.
On wynajmował mieszkanie w centrum. Co prawda nocowałam u niego częściej niż w rodzinnym domu i całkiem dobrze znałam jego przyzwyczajenia, ale wszystkie zamężne koleżanki przestrzegały mnie, że tak naprawdę nie poznasz faceta, dopóki się do niego nie wprowadzisz. Wiele par się rozchodziło, bo okazywało się, że oboje mieli różne wizje domowego ogniska.
I niby postawiłam na następującą kolejność zdarzeń: zamieszkanie razem, dotarcie się i dopiero potem, jak test wspólnego życia wypadnie pomyślnie, zaręczyny i ślub, ale z Grześkiem nie przeszliśmy przez te fazy. Za szybko się to wszystko działo i stało, no i teraz martwiłam się, co będzie, gdy skończą się kolorowe wakacje, a zacznie szare życie. Jak długo wytrzymamy bez kłótni? Czy bez żadnych problemów zaakceptujemy swoje dziwactwa?
No nic, teraz dopiero się okaże
Na „nasz tydzień miodowy” wynajęliśmy leżącą na odludziu chatkę w górach. Dostaliśmy się do niej boczną odnogą szlaku, wiodącą przez las, więc musieliśmy zostawić samochód u podnóża wzniesienia. Zgodziliśmy się też odłożyć do schowka nasze telefony, żeby nic nas nie rozpraszało w trakcie… „docierania się”.
Właściciel przekazał nam klucze, odebrał pieniądze i podał wskazówki, jak dotrzeć na miejsce. Chciał iść z nami, ale woleliśmy sami. Jak przygoda to przygoda.
Chichocząc jak smarkacze i przekomarzając się, wspinaliśmy się wolno po kamienistej ścieżce. Jakieś pół godziny później spomiędzy drzew wyłoniła się nasza chatka. Cała z drewna, tylko z kamienną podmurówką. Śliczna. Grzesiek rzucił: kto ostatni, ten zmywa i popędził do drzwi. Ruszyłam za nim, zanosząc się ze śmiechu.
Wieczorem przygotowaliśmy kolację na świeżym powietrzu, przy ceglanym grillu i dobrym winie. Poszliśmy spać w szampańskich nastrojach, wtuleni w siebie.
Sielanka trwała raptem kilka godzin
Dotarło do mnie, że to my możemy stać się ich kolacją. W środku nocy zbudziło nas zgrzytanie i trzask rozbijanego szkła. Poderwaliśmy się niemal równocześnie i przez chwilę w nieprzeniknionym mroku słychać było tylko nasze ciężkie oddechy. Oboje nadstawialiśmy uszu jak wystraszone zwierzątka.
Kolejny hałas! Potłuczone szkło zazgrzytało na kamieniach, jakby ktoś celowo starał się narobić hałasu. Chwilę później musiał nastąpić na ostry odłamek, gdyż noc rozdarło przeraźliwe, mrożące krew w żyłach wycie. Co gorsza dołączyły do niego inne głosy.
– Jezu – wyszeptałam. – Czy to wilki? Grzesiek, to wilki!
– Nie wygłupiaj się! Jakie wilki?
– próbował dodać mi otuchy, ale dłoń na moim ramieniu zaciskał podejrzanie mocno. – Pójdę sprawdzić.
Zanim zdołałam go zatrzymać, wyślizgnął się z łóżka, wskoczył w dżinsy i opuścił sypialnię. Kiedy zostałam sama, zdałam sobie sprawę, że boję się jeszcze bardziej. Trzęsłam się w ciemnościach jak osika, niezdolna do ruchu, ale potem zaklęłam pod nosem, wzięłam się w garść i poszłam za Grześkiem, narzucając na siebie jego koszulę. Wpadłam na męża niemal natychmiast i bezwiednie krzyknęłam.
– Ciii! – nakazał. – Są tam, widzisz? – wskazał na przeszklone drzwi wiodące na werandę.
Zobaczyłam je, kręcące się w świetle księżyca, jak koszmary na czterech łapach. Posępne, wychudzone, z łysymi plackami w sierści. Nie wilki, ale dzikie psy, cała zgraja. W większości kundle, ale zauważyłam też owczarka niemieckiego i dwa sznaucery. Musiał je zwabić zapach grillowanego mięsa i teraz kręciły się po werandzie, szukając resztek jedzenia.
Weź nie histeryzuj!
Zadrżałam, gdy dotarło do mnie, że to my możemy stać się ich kolacją.
Grzesiek zapalił światło w pokoju, a ja podskoczyłam i znowu pisnęłam przestraszona, bo mnie nie uprzedził. Psy rozszczekały się wściekle, gdy tylko odkryły, że nie są same. Niektóre z nich zaczęły rzucać się na szybę.
– Zwariowałeś? – zapytałam. – Zgaś to cholerne światło! Jesteśmy tu całkiem sami. Lepiej ich nie drażnić.
– Weź nie histeryzuj. Pewnie boją się bardziej od nas.
Poszedł do sypialni. Wrócił po chwili, ciągnąc za sobą mopa.
– Pójdę je przegonić.
– Nie idź, zostań ze mną. A jak coś ci zrobią? – zapytałam.
– Daj spokój, Ewcia – puścił do mnie oko. – Chcę się wyspać, żeby mieć dla ciebie siły na rano.
Wyszedł przez frontowe drzwi i obszedł chatkę, zapalając po drodze światło na werandzie. Przymknęłam oczy, bojąc się i modląc w duchu, by nic mu się nie stało. Miałam wrażenie, że wygłodniałe psy są wszędzie, otaczają dom, siedzą na dachu, wchodzą oknami, kominem… Ich ujadanie odbijało się echem w mojej głowie, pełne gniewnego warczenia. I dlatego dopiero w ostatniej chwili zorientowałam się, że coś jest nie tak.
– Ewa!!!
Dopadłam do drzwi na werandę i wciągnęłam Grześka do środka. Moje ciało działało na autopilocie. Wciągnęłam męża za fraki i zatrzasnęłam drzwi i przekręciłam zamek. Psie pyski uderzyły o szyby, zostawiając na nich ślady śliny.
W co myśmy się wpakowali?!
Grzegorz dyszał ciężko, siedząc na podłodze i trzymając się za prawą nogę. Obok niego leżała złamana rączka mopa, ze śladami po zębach. Mało nie zemdlałam, gdy zobaczyłam krew na jego rozdartych dżinsach. Strach uderzył we mnie pełną mocą i przez dobrych kilka chwil nie byłam w stanie ruszyć nawet palcem.
W końcu się się otrząsnęłam. Grzegorz był ranny! Popędziłam po apteczkę, którą widziałam przy drzwiach. Opatrzyłam męża. Rana wyglądała nieprzyjemnie, ale nie była głęboka. Na szczęście wystarczyło, by Grześkowi odechciało się zgrywać bohatera. Postanowiliśmy, że przetrwamy do rana, śpiąc na kanapie, ale ze spaniem miało to niewiele wspólnego. Po prostu siedzieliśmy pod kocem, wtuleni w siebie, czekając na świt.
Po cichu miałam nadzieję, że rano sprawy będą wyglądały lepiej, ale w chłodnym świetle dnia psy nadal wyglądały groźnie. Zrozumiałam, że już po naszym romantycznym wypadzie, że czego byśmy nie robili, nastrój nie wróci. Uroczy pobyt na odludziu zmienił się w koszmar. Teraz chodziło tylko o to, żeby wyjść z tego cało.
Choć żadne z nas nie miało apetytu, z rozsądku przełknęliśmy kilka kęsów śniadania, a potem opracowaliśmy plan. Nie mieliśmy żadnej broni, żadnej drogi kontaktu ze światem ani możliwości ucieczki. Musieliśmy jakoś przedrzeć się przez psią zgraję i dotrzeć do samochodu. Nałożyliśmy na siebie kilka warstw ubrania.
Grzesiek nie mówił tego na głos, ale widziałam, że ugryzienie go wystraszyło. Wolałam, żeby nie doszło do powtórki. W końcu objuczeni bagażami, stanęliśmy na swoich pozycjach. Tygodniowy zapas jedzenia rozsypaliśmy na podłodze salonu, z mięsem na czele. Marcin odblokował drzwi werandy i popędził w moim kierunku. Wataha psów ruszyła za nim, ale ja czekałam już przy frontowych drzwiach. Zatrzasnęłam je za mężem i razem, ostrożnie, obeszliśmy dom.
Wszystkie psy znalazły się w środku. No prawie wszystkie. Potężny wilczur wpatrywał się w nas zbyt mądrymi ślepiami. Mlaskanie i ujadanie innych zwierząt zdawało się nie robić na nim większego wrażenia. Przyznam, że popuściłam ze strachu. Byłam pewna, że to koniec. Zamarliśmy bez ruchu, czekając na nieuchronny atak morderczych szczęk.
A potem owczarek zamiótł ogonem i z godnością, jakby to był jego wybór, wkroczył do domu. Grzesiek dopadł do drzwi i zamknął je wszystkie wewnątrz chaty.
Dzisiaj mieszkam z Grzesiem
W drodze do auta znów śmialiśmy się jak głupi, lecz tym razem histerycznie, chcieliśmy odreagować przerażenie i jednocześnie wyrazić ulgę. Już z samochodu u podnóża góry zadzwoniliśmy do właściciela i po policję. Nie wiemy, co działo się później. Kompletnie nas to nie interesowało.
Dzisiaj mieszkam z Grzesiem. Razem wynajmujemy loft. Choć nadal martwię się czasami o naszą przyszłość, wiem, że poradzimy sobie z każdą przeszkodą, byle razem, odważnie, troszcząc się o siebie nawzajem, jak podczas tamtego makabrycznego wypadu. Wspominam go za każdym razem, gdy widzę niewielką bliznę na łydce męża. Przetrwaliśmy, przeżyliśmy.
Czytaj także:
„Chciałam sobie ulżyć w cierpieniu po stracie rodziców pewną sztuczką. Teraz wokół dzieją się straszne rzeczy”
„W nocy nie dawały mi spać dziwne odgłosy. Byłam pewna, że po moim domu buszują złodzieje, a znalazłam małego chłopca”
„Byłem naprawdę szczęśliwy u boku nowej miłości, ale już podczas podróży poślubnej zawisło nade mną widmo straty”