Stałam na sądowym korytarzu, patrzyłam na Andrzeja, a w głowie dźwięczały mi rzewne słowa: „Nawet niebo ponad głową ma swój kres”. Czekaliśmy na rozwód, a ja czułam się tak, jakby faktycznie niebo miało zaraz zwalić mi się na głowę. Za parę chwil sąd miał przekreślić 25 lat naszego wspólnego życia. Jakoś wciąż to do mnie nie docierało…
– Co tam? Znowu rysowałaś te swoje ciuszki? – ćwierć wieku temu spytał mnie po powrocie z pracy Andrzej. Byliśmy wówczas świeżo po ślubie, gnieździliśmy się w kawalerce po mojej babci, a za oknami dogorywała komuna.
– Straciłam poczucie czasu, przepraszam – odpowiedziałam pełna wyrzutów sumienia, bo w głosie męża wychwyciłam przyganę.
Swoją pracę w Instytucie Wzornictwa kończyłam przed szesnastą, do domu było raptem piętnaście minut spacerkiem. Andrzej pracował natomiast w jednej ze spółek joint venture, które pod koniec lat 80. powstawały jak grzyby po deszczu. Zarabiał dobrze, ale przychodził sterany dopiero o siódmej. Miałam więc dość czasu, żeby zrobić mu obiad. A ja spędziłam dwie godziny nad blokiem rysunkowym!
– Wiesz… dużo o tym wszystkim myślałem – odezwał się Andrzej, kiedy już postawiłam przed nim talerz kanapek z masłem roślinnym i mielonką tyrolską. – W tym Instytucie tracisz czas. Przez cały dzień każą ci robić jakieś pierdoły…
– Wzory – poprawiłam go. – Lubię to.
– A do tego zarabiasz tam grosze – ciągnął dalej, jakby zupełnie mnie nie słyszał. – Ja natomiast mam perspektywy. Myślę, że niedługo awansuję. Będzie mnie stać na utrzymanie nas dwojga i jeszcze coś damy radę odłożyć.
– Do czego zmierzasz? – spytałam.
– Uważam, że powinnaś rzucić robotę i zająć się domem. Tym bardziej, że przecież niedługo pojawi się u nas dzidzia.
– Dzidzia?! – zdziwiłam się, bo czego jak czego, ale tego, że nie jestem w ciąży, to akurat byłam pewna.
– Przecież nie ma co czekać z tym w nieskończoność! A kiedy pojawi się dziecko i tak nie dasz rady pracować.
Nie odpowiedziałam, bo choć w ogólnym zarysie zgadzałam się z Andrzejem, to jakoś nie spodobały mi się jego słowa: „nie dasz rady pracować”. I jeszcze ten lekceważący ton, którym mówił o moich projektach. Rozrysowywanie wzorów nowych kolekcji ubrań było moją pasją. Fakt, w skostniałym, zbiurokratyzowanym Instytucie, nikogo nie interesowały moje pomysły… Ale przecież po to kończyłam Akademię Sztuk Pięknych, żeby pracować jako projektantka mody!
– No już, już – Andrzej pogłaskał mnie po policzku. – Nie dąsaj się. Wiem, że pięknie rysujesz i masz fantastyczne pomysły. Ale na razie to ja lepiej zarabiam, a jesteśmy przecież na dorobku. Chciałbym, wracając do domu, widzieć w nim piękną i wypoczętą żonę, a nie niedocenianą pracownicę. No i jeszcze dostać od czasu do czasu – tu Andrzej mrugnął do mnie okiem – gorący obiad… To jak?
Oczywiście pękłam. A miesiąc później byłam już w ciąży. Początkowo trochę tęskniłam za pracą. Ale kiedy na świat przyszła Anetka, rola matki, pani domu i strażniczki rodzinnego ogniska tak mnie wciągnęła, że zapomniałam o zawodowych ambicjach. W tym czasie kariera Andrzeja rozwijała się niczym amerykański sen. Kiedy PRL dokonał żywota, a do Polski wkroczył zagraniczny kapitał, mąż trafił do wielkiej korporacji i szybko awansował.
Anetka zaczęła siadać na nocnik, gdy dostał służbowy samochód. Poszła do przedszkola, gdy zaczął obnosić się z firmową komórką. Kiedy ja biegałam na wywiadówki, jego z pracy przywoził kierowca. Nasze bankowe konto puchło, kawalerkę zmieniliśmy na trzy pokoje w nowym budownictwie, a te z kolei – niedługo później – na własny domek.
Przez te wszystkie lata, kiedy Andrzej wyjeżdżał w delegacje, zarywał noce na ważnych naradach, spędzał weekendy na wprowadzaniu na rynek nowych produktów, córeczka była moją wielką pociechą, powodem do dumy, spełnieniem.
– Mamuś, kiedy dorosnę będę taka jak ty! – zawołała bodajże w piątej klasie podstawówki, gdy na koniec roku przyniosła świadectwo z czerwonym paskiem.
– Mama, chyba jednak pójdę do Szkoły Głównej Handlowej, jak tata – zadecydowała w klasie maturalnej, kiedy delikatnie przekonywałam ją do ASP. – W życiu trzeba mieć konkretny zawód. – Nie martw się – mówiła, wyjeżdżając w trakcie studiów na staż do Londynu. – To tylko dwie godziny lotu z Polski. Odprowadzałam ją wtedy na lotnisko i choć w oczach wirowały łzy, byłam z niej bardzo dumna.
– Wiesz… Dużo o nas myślałem – mniej więcej pół roku później zagaił z zagadkowym wyrazem twarzy mój mąż.
– Naprawdę? I co takiego wymyśliłeś? – spytałam roztargnionym tonem, nie przeczuwając nadchodzącej katastrofy.
– Staliśmy się… sobie obcy – oznajmił. – Dla ciebie liczy się tylko dom, ogródek, niedzielny obiad. Ja potrzebuję czegoś więcej. Chcę się rozwijać, przeć naprzód.
– Znów zmieniasz pracę? – spytałam, powstrzymując się od przypomnienia mu, że ta moja miłość do domowego ogniska wzięła się z diabelskiego paktu, który przed laty z nim zawarłam.
– Nie. Mam kogoś. Od pewnego czasu. Kocham ją…
Następne dni były najgorsze w całym moim życiu.
Poczucie krzywdy na śniadanie
Nie mogłam zrozumieć, przyjąć do wiadomości, zaakceptować tego, że Andrzej tak mnie wyrolował. A raczej – nas. Była przecież jeszcze Aneta.
– Pakuję walizki i zaraz przyjeżdżam, mamo – na wieść o naszym rozstaniu oznajmiło moje kochane dziecko.
– Nie córuś, nie wracaj – odparłam. – Twoja obecność niczego nie zmieni, a nie chcę, żebyś widziała, jak rodzice skaczą sobie do oczu. Musimy przejść przez to sami. Bez obrzucania błotem ciebie…
Moje argumenty musiały być przekonujące, bo córka została w Londynie.
– Elu, przepraszam. Wiem, że cię skrzywdziłem. Walczyłem z uczuciem do tamtej kobiety, ale nie udało się – dwa dni po zburzeniu mojego świata, strzelił mi przemówienie Andrzej. – Żałuję tego, co się stało i… na swój sposób cię kocham.
Słuchałam go, siedząc bez ruchu. Byłam nafaszerowana prochami, a mimo to zbolała, jakby przejechał po mnie pociąg. Nie zareagowałam nawet na sformułowanie „na swój sposób cię kocham”. Po prostu gapiłam się na niego – wysokiego i przystojnego, opalonego mimo środka zimy faceta, który już mnie nie chciał – z tlącą się w oczach nadzieją, że może jednak zmieni zdanie? Może jeśli będę bardziej się starać? Jeśli bardziej go będę podziwiać? Jeśli będę milsza? I wybaczę mu tę chwilę słabości?
– Nie chcę cię jeszcze bardziej krzywdzić – kontynuował małżonek. – Ciągać po sądach, nasyłać adwokatów. Proponuję, żebyśmy rozstali się w zgodzie.
– W zgodzie? – spytałam (cholera, ja w ogóle nie chciałam się rozstawać!).
– No właśnie. Bez orzekania o winie. Rozwód dostaje się wtedy od razu, na jednym posiedzeniu sądu. Bez wywlekania brudów, przesłuchań świadków i tych wszystkich ceregieli. A przecież i tak zostawię ci połowę tego, co mam. I będę nadal płacił za studia Anety.
Kiwnęłam wtedy tylko głową. Nie byłam w stanie się nad tym zastanawiać. Stało się tak, jak obiecywał. Rozwód był szybki. Potem Andrzej sprzedał dom i kupił dla mnie kawalerkę, przelał na moje konto kilkanaście tysięcy (połowę oszczędności, jak twierdził) i wyjechał na Malediwy. Na miodowy miesiąc. Z tamtą kobietą.
Kiedy zaczęło do mnie docierać, że zostałam oszukana? Już po uprawomocnieniu się wyroku, niestety. Cóż, byłam naiwna… Zaczęło się od ubiegłorocznej Wielkanocy spędzonej z córką. Aneta przyjechała do mnie na kilka dni (ojca nie chciała widzieć). Jej staż już się skończył, ale postanowiła kontynuować studia w Wielkiej Brytanii. Więc przyjechała, siorbnęła mojego białego barszczyku i… odarła mnie ze złudzeń, mówiąc:
– A więc w końcu któraś z tych jego lolitek go usidliła…
W pierwszej chwili nie zrozumiałam.
– Mówisz o jakimś serialu? – spytałam naiwnie.
– Mówię o ojcu. Nie udawaj, że nie wiedziałaś o jego haremie.
– Chcesz powiedzieć…, że zdradzał mnie już wcześniej?
– Rany! Ty naprawdę o niczym nie wiedziałaś… A ja miałam do ciebie żal, że wszystkie jego świństewka zamiatasz pod dywan. To dlatego wyjechałam do Anglii.
– Mój Andrzej? – jęknęłam. – Pierwszy i jedyny mężczyzna mojego życia?
Omal nie zemdlałam. To, że się zakochał i stracił głowę, od biedy jakoś mogłam jeszcze udźwignąć. Ale informacja, że oszukiwał mnie przez lata, robił pośmiewisko przed własnym dzieckiem… to mną wstrząsnęło. Uświadomiłam sobie, że godząc się na rozwód bez orzekania o winie, dałam się wystawić do wiatru. Przecież zdrada Andrzeja była ewidentna! Mogłam w sądzie puścić go z torbami.
Zamiast tego, z jakiegoś idiotycznego poczucia lojalności, pozwoliłam mu się spławić marnymi ochłapami. Tak, ochłapami. Bo zaraz po uwolnieniu się od „starej”, 45-letniej żony, mój „eks” zaczął budować gniazdko dla siebie i swojej narzeczonej. Trzysta metrów powierzchni, jacuzzi, sauna, garaż na dwa samochody – donosili usłużni wspólni znajomi.
– No nic, trudno, stało się – mówiłam córce (rozmawiałyśmy codziennie przez skype’a), kiedy robiła mi wyrzuty, że się jej nie poradziłam przed rozwodem. – I tak nie chciałabym jego pieniędzy.
– Jego pieniędzy?! – Aneta aż zapiała. – To są wasze pieniądze! Ty też mogłaś zrobić karierę! Masz wyobraźnię. Rzuciłaś pracę i zaprzepaściłaś swój talent, żeby zajmować się mną. I nim. Facet rozwijał skrzydła, awansował, bo miał zaplecze w postaci ciebie. Powinien się teraz z tobą podzielić.
– Być może – westchnęłam. – Ale ja niczego od niego nie chcę. Mam swoją dumę.
Wkrótce zrozumiałam
Kolejne próby znalezienia zatrudnienia kończyły się wybuchami śmiechu u potencjalnych pracodawców.
– Chciałaby pani u nas etat? Bez żadnego doświadczenia zawodowego i z pięćdziesiątką na karku? Ha, ha, ha!
Tymczasem na koncie zaświecił mi debet, listonosz przyniósł rachunek za gaz, sieć komórkowa upomniała się o zaległy rachunek. Zrozumiałam, że jeśli szybko nie wymyślę sposobu na zarobienie pieniędzy, trzeba będzie przenieść się pod namiot. I wtedy przypomniały mi się słowa córki: „Masz wyobraźnię, cudowne pomysły”.
Do licha! Przecież wymyślanie modowych kreacji było kiedyś moją pasją. I chyba miałam do tego dryg, więc… Znowu zaczęłam rysować. A potem poszłam z tym do najbliższej firmy krawieckiej i zaproponowałam współpracę. Pierwsza odmówiła, druga i trzecia też. W końcu znalazłam wspólnika gdzieś pod Łodzią – 120 kilometrów od Warszawy.
Pani Jola, szefowa tej firmy, uszyła na próbę dwadzieścia garsonek według mojego projektu. Pojechałam z nimi do podwarszawskiego centrum handlowego. Po dwóch godzinach znalazłam sprzedawcę, który zgodził się wziąć moje rzeczy w komis. Zostawiłam mu ciuchy i swój numer telefonu. Zadzwonił nazajutrz. Pomyślałam, że się rozmyślił.
– Pani Elu! Potrzebuję tego więcej! Klientki mi się dzisiaj w sklepie prawie pobiły o ostatnią pani garsonkę!
Takie były początki. A pół roku później otworzyłyśmy z Jolą nowy, większy zakład, a dzięki Anecie (córka wróciła z Anglii i „weszła” w mój biznes) nawiązałyśmy kontakty z odbiorcami na Ukrainie, w Bułgarii i Rumunii. Nie mogłam się opędzić od nowych zamówień!
– Cześć, co porabiasz? – usłyszałam w słuchawce głos Andrzeja!
– A rysuję sobie te swoje ciuszki – odpowiedziałam bez zastanowienia.
– To super – odpowiedział machinalnie. – A może spotkalibyśmy się na kawie?
Zgodziłam się. Przecież nie będę się na niego dąsać w nieskończoność.
– Wspaniale wyglądasz! – w jego głosie usłyszałam szczery podziw.
– Ty… też – odparłam, choć widziałam, że posiwiał i przybyło mu zmarszczek.
– Nie umiesz kłamać – rzucił smutno.
– Co się stało, Andrzeju? – spytałam, odrzucając konwenanse. – Jesteś chory?
– Ech – machnął ręką. – Wywalili mnie. Uwierzysz? No i cholera mam problem ze znalezieniem roboty...
– Potrzebujesz pieniędzy? – spytałam.
– Ty chcesz mi pożyczyć pieniądze?
– Cóż, firma dopiero się rozkręca, inwestuję, ale coś tam zostaje – powiedziałam.
– Masz własną firmę?! – zdumiał się.
– Taką tam. Firemkę – bagatelizowałam. – Na razie handlujemy głównie ze Wschodem. Ale Aneta pracuje już nad nawiązaniem współpracy z krajami Unii.
Andrzej wyglądał jak przekłuty balon.
– A jak tam twoja żona? – spytałam, żeby zmienić temat.
– Rozstaliśmy się – jęknął Andrzej. – Znalazła sobie młodszego, lafirynda.
Powinnam w tym momencie poczuć satysfakcję, ale czułam tylko litość.
– Szczerze mówiąc… – niepewnym głosem zaczął Andrzej. – Liczyłem, że może… No wiesz… Ty i ja, znowu…
– Andrzej – przerwałam mu. – Ja nic już do ciebie nie czuję. I nawet jestem ci wdzięczna, że odszedłeś, dając mi impuls do działania. Jestem teraz szczęśliwa, spełniona. Poniekąd, dzięki tobie. Zostańmy przyjaciółmi. Na nic więcej nie licz.
– Kiedyś mówiłaś, że jestem mężczyzną twojego życia.
– Nic nie jest dane na zawsze – odpowiedziałam mu słowami piosenki.
A potem pożegnałam się i pobiegłam dalej gonić stracone lata swojego życia.
Elżbieta, 49 lat
Czytaj także:
„Chciałem dać synowi firmę, działkę i pieniądze, ale się na mnie wypiął. Strzelił sobie życiowego samobója”
„Nasi sąsiedzi byli dorobkiewiczami, myślącymi, że wszystko im wolno. Grozili nam, a później słowa zamienili w czyny”
„Córka miała życie zaplanowane w tabelkach i wyliczone co do minuty. Nie miała w sobie ani krzty luzu i spontaniczności”