Reklama

Pracuję w kawiarni na starym mieście. To jedna z tych małych, przytulnych knajpek, gdzie podłoga skrzypi, a klientela jest w większości stała. Pracuję tam od trzech lat. Lubię zapach świeżo parzonej kawy, lubię rytuały: ścieranie blatów, ustawianie filiżanek, drobne rozmowy z ludźmi, choć większość z nich nie pamięta nawet mojego imienia.

Nie przelewało mi się

Mieszkam w wynajmowanym pokoju w starej kamienicy, z sufitem, który łuszczy się z farby i kaloryferem, który stuka, kiedy robi się zimno. Mam dwa kubki, jedną lampkę nocną i zasłony, które wyblakły od słońca. I cichy wstyd, który jest ze mną od zawsze.

Nigdy nie byłam tą ładną. Na lekcjach cicho zgłaszałam się do tablicy, na przerwach siedziałam na parapecie z książką. Ludzie nie byli dla mnie okrutni wprost – po prostu mnie nie zauważali. A jak już, to po to, by się uśmiechnąć z pobłażaniem. Czasem ktoś rzucił uwagą o moim płaszczu z lumpeksu albo butach „jak z PRL-u”. Udawałam, że mnie to nie rusza, ale bolało. Bo prawda była taka, że po prostu nie miałam kasy na nic lepszego.

Jakiś czas temu dostałam zaproszenie na wieczór panieński Ani – koleżanki z liceum. Dziwiłam się, że jeszcze pamięta, że istnieję. Napisałam jej, że to miłe, ale nie wiem, czy dam radę – sukienki żadnej nie mam, a prezent to już w ogóle poza moim zasięgiem. Odpisała krótko: „To może nie przychodź, kochana”. W tamtej chwili poczułam się tak, jak w liceum. Gorsza. Niepotrzebna.

Oczarował mnie

Poznałam go w pracy, jak wielu innych ludzi, których twarze przychodzą i odchodzą. Wszedł do kawiarni tuż przed zamknięciem, kiedy już myłam ekspres i niecierpliwie zerkałam na zegarek. Miał na sobie granatowy płaszcz, elegancki, ale nie wymuskany, tylko taki z klasą, jakby dopasowany do niego, a nie odwrotnie. Zamówił cappuccino z cynamonem i zapytał, czy mamy jeszcze sernik z kratką na wierzchu.

– To domowy? – spytał z uśmiechem, który nie był ani nachalny, ani obojętny.

– Wiem, że wygląda, jakby babcia piekła, ale to nasza kierowniczka. Ma talent – odpowiedziałam.

Uśmiechnął się szerzej i kiwnął głową.

– W takim razie poproszę. I może jeszcze twój ulubiony dodatek? Zaufam ci.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. To był pierwszy raz, gdy ktoś pytał mnie o coś tak osobistego jak smak. Wybrałam imbir kandyzowany. Kiedy podałam mu wszystko, położył na tacy dwadzieścia złotych więcej i spojrzał na mnie uważnie.

– Mam nadzieję, że do zobaczenia.

Wyszedł. Ja zostałam z tą tacą i jego spojrzeniem, które jakoś nie chciało wyparować. Zostawił mi napiwek większy niż zamówienie i… jakąś dziwną lekkość.

Jednak wrócił

Nie minął tydzień, a pojawił się znowu. I znowu. Czasem zamawiał tylko espresso, czasem brał ciastko i siedział przez godzinę, notując coś w eleganckim notesie. Zaczęliśmy rozmawiać o pogodzie, o filmach, o tym, że kawa najlepiej smakuje zimą. A potem o mnie. Pytał, jak długo tu pracuję, co lubię, czy dobrze mi się żyje w tym mieście. Nie wypytywał natrętnie, raczej słuchał. Był ciekawy mnie. A to było nowe.

Kiedy zaprosił mnie na kolację, zgodziłam się niemal bez wahania, choć normalnie pewnie bym odmówiła z grzeczności i strachu. Ale on był inny i sprawił, że ja też poczułam się inna. Poszliśmy do małej restauracji ze świecami na stołach. Opowiadał mi o swojej pracy, o podróżach, o ulubionych książkach. A ja słuchałam i myślałam tylko jedno: „Czy to możliwe, że komuś się podobam?”.

Któregoś dnia Michał zaproponował, że pójdziemy razem na zakupy. Weszliśmy do sklepu z drogimi ubraniami, w którym normalnie nawet bym się nie zatrzymała. Oglądałam z dystansem, udając zainteresowanie. Michał popatrzył na mnie poważnie, niemal ze współczuciem.

– Nie wypada, żeby moja dziewczyna chodziła w czymś takim – powiedział przy kasie. – Kupmy ci coś porządnego. Ty zasługujesz na więcej.

Ubierał mnie

Poczułam, jak coś się we mnie napina. Chciałam powiedzieć, że nie trzeba, że ten płaszcz wystarcza. Ale on już płacił za nowy, drogi, kremowy, z paskiem w talii. Od tamtej pory coraz częściej podsuwał mi nowe rzeczy. Sukienki, buty, nawet torebkę.

– Chcę, żebyś reprezentowała mnie godnie – powtarzał.

Nie wiedziałam, czy to troska, czy coś innego. Ale zgadzałam się, bo przecież chciał dobrze.

Zaczęłam zauważać, że milknie, kiedy mówię coś zbyt swobodnie przy jego znajomych. A potem te uwagi – że powinnam być ostrożniejsza z tym, co mówię o sobie, że nie każdy musi wiedzieć, gdzie pracuję.

– Mów mniej o sobie. Nie wszystko trzeba zdradzać – rzucił kiedyś przy wyjściu z jakiegoś przyjęcia.

– A co mam mówić? – spytałam zirytowana.

– Nie musisz nic mówić. Po prostu bądź – odpowiedział cicho, jakby to miało mnie uspokoić.

Przestałam opowiadać o kawiarni. Przestałam się śmiać, kiedy było mi naprawdę wesoło. Na jego imprezach byłam tylko dodatkiem. W ładnej sukience, uczesana, dyskretna. Ludzie patrzyli na mnie z uznaniem. Ale we mnie było coraz mniej życia.

To była klatka

Coraz częściej miałam wrażenie, że nie należę już do siebie. Każda sukienka, każda decyzja była przepuszczona przez jego spojrzenie. Michał nie mówił wprost, co mam robić, ale wystarczyło jego milczenie, uniesione brwi, krótkie: „Naprawdę tak chcesz wyglądać?”. I wiedziałam, że powinnam zmienić zdanie.

Pewnego dnia, kiedy szykowałam się na spotkanie z jego znajomymi, wybrałam ciemnozieloną sukienkę z second-handu. Lubiłam ją – była inna, lekko dziwna, ale czułam się w niej sobą. Wyszedł z łazienki, spojrzał na mnie i powiedział:

– Ta sukienka cię postarza. Dlaczego nie ubrałaś tej beżowej? – i wrócił do lustra, jakby temat był zamknięty.

Zdjęłam ją bez słowa.

Zaczęłam czuć, że robi się duszno. Nie mogłam już nawet iść na spacer bez zapowiedzi. Pytał, dokąd, z kim, po co. Gdy nie odebrałam telefonu przez godzinę, wracał z pytaniami. Nie krzyczał. Po prostu mówił: „Nie martw się, chcę tylko wiedzieć, co się z tobą dzieje. Troszczę się o ciebie”.

Byłam kontrolowana

Poprosił mnie o rękę w restauracji, w której grał kwartet smyczkowy, a kelner niósł deser z maleńką obrączką zatopioną w bitej śmietanie. Wokół siedzieli ludzie, patrzyli, czekali na moje „tak”.

Powiedziałam je. I nawet się uśmiechnęłam.

Nie dlatego, że byłam pewna, nie dlatego, że czułam, że on jest tym jedynym, ale dlatego, że byłam zmęczona samotnością, tanimi mieszkaniami o zimnych ścianach, patrzeniem na rachunki, które i tak przekraczały moje możliwości. Michał dawał stabilność. Dbał, kupował, planował. Mówił, że mam się niczym nie przejmować.

Zgodziłam się więc. Włożyłam pierścionek i pozwoliłam, by wszystko toczyło się dalej. Cicho, bez oporu. Bo przecież nie można mieć wszystkiego. A ja – choć nie byłam szczęśliwa – przynajmniej już nie byłam sama.

Julia, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama