Nasi dziadkowie i babcie wracają często pamięcią do lat swojej młodości. Odnosi się wrażenie, że pamiętają ją lepiej, niż wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą. Czasem są to zabawne przygody z dzieciństwa, niekiedy pełne wzruszeń historie z czasów wojny. Warto notować je wszystkie! Jak napisał niegdyś S.J. Lec - "Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia", bo wspomnienia są nieśmiertelne... Zobaczcie, jak opisuje swe życie ta starsza, wspaniała kobieta!
Józefa Pielech (z domu Klimków) - urodzona 2.01.1929 r. w Chatkach Lasowych (dzisiejsza Ukraina). Po przesiedleniach 1945 roku zamieszkała w Jędrzychowie (Polska, woj. dolnośląskie). Mając 20 lat wyszła za mąż za Jana Pielecha (+2000). Ma czworo dzieci, dziesięcioro wnucząt i sześcioro prawnucząt. Rolnik, gospodyni domowa. Obecnie na emeryturze.
Fot. K.Pielech - Łakoma
- Babciu, opowiedz o latach swojego dzieciństwa.
- Urodziłam się w Chatkach Lasowych. Była to mała osada, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny. Do najbliższej wsi – Rychcic – mieliśmy 6 kilometrów. Mieszkaliśmy przy samym lesie i tam właśnie spędzaliśmy większość czasu. W lecie było tam bardzo wesoło. Chodziliśmy na poziomki, maliny, jesienią zbieraliśmy orzechy laskowe i grzyby. Pod dom przychodziły jelenie, sarny, przylatywały dzikie ptaki…
- Jak wyglądał twój dom?
- Był cały z drewna. Obok znajdowała się stodoła i stajnia. Wybudował je mój dziadek w miejscu, gdzie kiedyś stały inne zabudowania.
- Co się z nimi stało?
- To smutna historia. Wcześniej mieszkali tam nasi krewni. Pewnego razu poszli w pole, zostawiając w domu małą, 6-letnią córeczkę. Dziewczynka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zaczęła bawić się zapałkami. Doszło do zaprószenia ognia. Spłonęły trzy domy wraz z całym dobytkiem. Dziecko za karę zostało tak strasznie pobite, że wkrótce zmarło…
- To rzeczywiście straszne…
- Kiedyś nie dbało się o dzieci, tak jak obecnie. Szczególnie źle obchodzono się z tymi nieślubnymi. Siostra mojego taty – Julia - zaszła w ciążę z Ukraińcem. Ukrywała to. Była dość otyła, więc nikt nie zauważył, w jakim jest stanie. Dziecko urodziła w lesie. Kiedy po porodzie, sprawa wyszła na jaw, rodzina okropnie ją potraktowała. Była bita, wyzywana od najgorszych. Jej dziecko szybko umarło. Później wyszła za mąż za tego Ukraińca i miała inne dzieci.
- Ile osób mieszkało w waszym domu?
- Dziadek Jan (ojciec mojego taty) po śmierci żony ożenił się powtórnie i przeprowadził do Wacowic. Jego córki: Kasia, Julia i Rozalia wyszły za mąż i przeniosły się do innych gospodarstw. W domu został tylko mój tato. Ożenił się z Anną Dudziak z Rychcic (moją mamą). Ojciec był przystojny. Miał powodzenie u kobiet. Mama niejednokrotnie kłóciła się z sąsiadkami, które odwiedzał. A nam - dzieciom - było przykro, kiedy musieliśmy tego słuchać… Miałam 3 siostry. Najstarsza była Stefania, potem ja, a na końcu Wisia i Anna. Przed nami urodziły się jeszcze bliźnięta: Kasia i Michał, ale niestety zmarły. Tato chciał mieć syna, a tak się złożyło, że doczekał się samych dziewczynek.
- Z czego się utrzymywaliście?
- Mieliśmy gospodarstwo. Rodzice pracowali na roli, mieli 8 morgów ziemi. Hodowaliśmy też krowy, konie, świnie, kury. Sprzedawaliśmy zboże, mleko i z tego głównie się utrzymywaliśmy.
- Mieliście tam szkołę?
- Nie. Szkoła była w Rychcicach. Codziennie przemierzaliśmy sami bardzo długą trasę. Tam też znajdował się kościół. Uczyła nas pani Janina Wojciechowska. Na początku przyjechała do nas tylko na praktyki, ale zdecydowała się zostać. W jednej klasie siedziały dzieci różnych narodowości, od pierwszej do siódmej klasy. Musiała przygotowywać zadania dla wszystkich grup wiekowych. Była bardzo zdolna. Zawsze zajmowaliśmy pierwsze miejsca podczas konkursów i występów przed publicznością. Pamiętam tańce, śpiewy, recytacje wierszy. Dobrze nas przygotowywała. Później przeniesiono szkołę trochę bliżej. Była to tzw. „Klebanówka”.
- Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa?
- Pamiętam jak w przeddzień pierwszej Komunii Świętej, miałam przeprosić rodziców za złe uczynki. Podeszłam do mamy, ucałowałam ją w rękę i przeprosiłam za wszystko, co było złe z mojej strony. Potem poszłam do taty. Zszedł z drabiny (budował właśnie stajnię i kładł dachówkę), pogłaskał mnie czule po głowie i powiedział: idź i wyspowiadaj się. To było takie miłe! Zawsze był dla mnie raczej surowy, a w ten dzień zachował się wspaniale. Pobiegłam szczęśliwa do kościoła.
- Jak obchodzono dawniej Komunię Św.?
- Po uroczystości dzieci szły do księdza na bułkę z masłem i kakao. Koleżanka, która siedziała obok mnie tak się wierciła, że wylała mi kakao na sukienkę. Gdy mama to zobaczyła, uderzyła mnie w plecy i kazała iść do domu. Nie wiem, co się potem stało z tą sukienką. Była śliczna, biała w takie drobne, złote gwiazdeczki.
- Spędzaliście święta i uroczystości razem z Ukraińcami?
- Oni mieli swój kościół, gdzie modlili się w swoim języku. Ale rozumieliśmy się nawzajem. Większość z nas umiała mówić zarówno po polsku, jak i ukraińsku. Mieszkaliśmy na jednym terenie. Przed wojną żyliśmy zgodnie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Pomagaliśmy sobie podczas żniw, razem chodziliśmy do szkoły, na potańcówki. Moja mama była nawet chrzestną u znajomych Ukraińców, jej chrześniak nazywał się Gmytru. W naszej rodzinie było też kilka małżeństw mieszanych. Ja miałam chłopaka Ukraińca. Nazywał się Nikita. Był przystojny, miał kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. Chodziliśmy za rękę. Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Zaczęły tworzyć się różnego rodzaju ugrupowania, a najgroźniejsza była Upa. Zaczęto prześladować Polaków. Chciano nas powybijać, wypędzić z tamtych terenów. Z dobrych sąsiadów, Ukraińcy stali się zbrodniarzami, mordercami…
- Jak wyglądało życie podczas wojny?
- W lecie spaliśmy w lesie. Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą w nocy i nas zabiją. Kiedy zostawaliśmy w domu, spaliśmy zawsze w ubraniach, na siedząco, na wypadek jeśli trzeba było uciekać. Kiedy tato słyszał coś niepokojącego, zawsze uciekał. Raz nawet go złapali. Udawał, że jest ich rodakiem, bo dobrze mówił po ukraińsku. Kazali mu się modlić. A on nie znał pacierza w ich języku! Przeżegnał się tylko. Na szczęście go puścili. Kiedy zostawał w domu, walili do okien i drzwi, straszyli, że nas powybijają. Raz przyjechali wozem. Wszystko zabrali: ubrania, garnki, rower, całe wyposażenie domu. Mama płakała. Prosiła ich, żeby oddali choć rzeczy dzieci. Wtedy jeden Ukrainiec przyłożył mamie broń do piersi i zagroził, że jeśli nie wróci zaraz do domu, to ją zastrzeli. Nigdy nie zapomnę tego strachu. Nie zabito nas tylko dlatego, że mieliśmy wujka Ukraińca (szwagier taty). Jego czterech synów służyło w bandzie Upa.
- Ile miałaś wtedy lat?
- Prześladowania zaczęły się od ’41 roku i trwały aż do naszego wyjazdu do Polski. Miałam 12-16 lat. Ukraińcy czaili się za każdym krzakiem. W nocy palili papierosy. Widać było pełno świecących punkcików. Kiedy byli bardzo blisko, wychodziłam przed dom i śpiewałam ukraińskie piosenki. Udawałam w ten sposób, że trzymam z nimi sztamę. W środku jednak drżałam cała ze strachu… Gdy było bardzo niebezpiecznie, nocowaliśmy u kuzyna taty w Chatkach Michałowskich. Była to wieś oddalona od domu o 3 km. Mieszkali tam sami Ukraińcy, wujek był jedynym Polakiem. Jednak czuł się tam bezpiecznie, Ukraińcy bardzo go lubili, bo obchodził ich święta, traktowali go jak swojego. Pamiętam, jak na jego płocie wywieszono nadruki trupich czaszek. Było ich pełno! Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się wtedy bałam.
- Nigdzie nie było bezpiecznie?
- Nie. Raz tato wysłał mnie do dziadka, do Wacowic. Chciał, żebym przespała się u niego, bo w domu, w ciągłym strachu, nie miałam jak… Tam było trochę bezpieczniej. Pech chciał, że kiedy przyszłam, Ukraińcy podpalili pobliską stodołę. Dziadek pobiegł ją gasić. Bałam się zostać sama w domu i poszłam za nim. Ukraińcy spaliliby całą wieś, ale w pobliżu stacjonowało wojsko rosyjskie. Udało im się ugasić budynek, tak by ogień się nie rozprzestrzenił. Mieliśmy szczęście.
- A co się działo, gdy ktoś szczęścia nie miał?
- Ukraińcy spędzali ludzi do stodół. Małe dzieci przywiązywano matkom do spódnicy. Zamykano ich, oblewano benzyną i podpalano. Ludzie płonęli żywcem… Co to był za krzyk! Nie wiem, jak można było mordować maleńkie, niewinne dzieci! Za co to wszystko?!
- Zabijali tak, aby przed śmiercią cierpieli?
- Tak. Pamiętam, jak małym, 2-letnim dzieciom związywano nóżki i wieszano je głową w dół na parkanach…
- To straszne!
- Zabijały nawet starsze kobiety. Kiedyś Ukraińcy złapali polskiego księdza. Związali go i położyli na stojaku do rąbania drzewa. Stare Ukrainki przecięły go piłą na pół!
- Przecież oni byli katolikami.
- Ukraińcy bardzo często wpadali do kościołów. Zawsze schodzili się tam, gdzie było dużo Polaków. Robili akcje pokazowe. Raz jeden z nich rozciął kobietę w ciąży! Wyciągnął niemowlę z jej brzucha i rzucił z całej siły pod ołtarz! Dziecko żyło jeszcze chwilę. Podniosła je jakaś mała dziewczynka, zaniosła do wody święconej i sama ochrzciła…
- Czy Żydów też mordowali?
- Tak. Wówczas była akcja „Bij Żyda”. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas „sługa”, który czasem pracował u nas w gospodarstwie. Miał przy sobie wór ubrań, skarpet, krawatów. Chwalił się nimi. Były takie pachnące, „miastowe”, ale jedna koszula splamiona była krwią. Mój tato nie chciał tego oglądać. A mnie się te rzeczy bardzo podobały. Potem okazało się, że były to ubrania Żydów, których ten człowiek zamordował w Drohobyczu. Opowiadał, jak zrzucił starego Żyda z piętra kamienicy, albo jak wyrzucił małe dzieciątko z wózka na chodnik… Zawsze wiedzieliśmy, kiedy w pobliżu dzieje się coś niedobrego. Zwykle, gdy atakowana była wioska, ludzie bili w dzwony. Sami je robili z kawałków żelaza. Dawali w ten sposób znać innym wsiom, by były w gotowości do ucieczki. Poza tym słychać było szczekanie psów, ryk krów. Tak strasznie się baliśmy, że nawet gdy tylko trzasnął pod stopą jakiś patyczek, podskakiwaliśmy w nerwach!
- Polacy nie mścili się?
- Bali się. Ukraińcy byli wszędzie. Szli z kosami, siekierami, sierpami. Męża mojej starszej siostry zamknęli w więzieniu na Brygitkach w Drohobyczu. Należał do AK. Potem wywieźli go na Sybir. Mieliśmy dość. Chcieliśmy już tylko do Polski jechać.
- Kiedy udało się wyjechać?
- We wrześniu 1945 roku. Jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie. Ja siedziałam w wagonie z krowami. Podczas postoju czyściłam je, doiłam, dawałam siana, poiłam, ścieliłam słomę. Wysiedliśmy na stacji w Lubinie. Mężczyźni przypięli konie do wozów i zaczęli szukać domów i gospodarstw w wioskach opuszczonych przez Niemców. Trafiliśmy do Jędrzychowa.
- Niemcy z tej wioski zostali już wysiedleni?
- Większość uciekła przed Rosjanami. Widać było, że pakowali się w biegu. Kiedy chodziliśmy po domach, zdarzało się, że na stołach stały całe zastawy z przyszykowanym obiadem. W Jędrzychowie zostało tylko kilka Niemek z dziećmi i starcami. Polacy źle ich traktowali. Okradali, wyzywali, zdarzały się gwałty na kobietach. Pamiętam, że małym, niemieckim dzieciom zdejmowano w zimie rękawiczki i dawano naszym. Była w nas taka nienawiść, bo przecież od Niemców to wszystko się zaczęło…
- Jak poznałaś swojego przyszłego męża?
- Przyprowadził go do naszego domu jego brat. Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Panowała tam jedność, zgoda. Teść był bardzo dobrym człowiekiem.
- Znajdujemy się właśnie w tym domu. Czy wyglądał wtedy tak samo?
- Tak. Ale nie było łazienki i elektryczności. Kiedy się wprowadziłam, na ścianie w stołowym pokoju była rozpryskana krew. Rosjanie zabili tam dwóch Niemców. Pochowali ich potem pod domem, tu gdzie teraz stoi słup elektryczny. Po jakimś czasie, ich rodziny dokonały ekshumacji i przewieziono zwłoki do Niemiec.
- Jak wyglądało twoje życie po ślubie?
- Urodziłam czworo dzieci. Dwoje niestety straciłam, poroniłam. Bardzo ciężko pracowałam na roli. Mieliśmy 14 ha ziemi, a 20 dzierżawiliśmy. Kiedyś robiło się na polu nie tylko u siebie, ale jeszcze u sąsiadów. Żniwa trwały dwa tygodnie. Wszystko wykonywało się ręcznie, a nie jak teraz, za pomocą maszyn. Dwa razy w tygodniu jeździłam do Legnicy lub Lubina na targ, by sprzedać ser, śmietanę, masło, które sama wyrabiałam. Często nabiał psuł się już zanim zdążyłam go dowieźć. To były trudne czasy. Teraz mam chory kręgosłup, chodzę zgarbiona.
- A co teraz sprawia ci przyjemność?
- Interesuję się historią, lubię czytać książki, słuchać mądrych audycji radiowych. Trzymam z młodymi. Mieszkam teraz z wnukiem, który razem moimi synami prowadzi gospodarkę. Obecnie mają 18 koni. Często przychodzą do mnie młodzi ludzie. Ja mam 83 lata, a oni 18! Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Przy nich czuję się wciąż młodą dziewczyną.