- Ależ tu syf - mruczy moja matka. Przeciąga ręką po meblach, ze wstrętem patrzy na palec, na którym widnieje minimalny (!) ślad kurzu. Jak ona tam znalazła kurz? Niedawno sprzątałam.
- Aha - uśmiecham się.
- Aha?! - powtarza. Źrenice jej niebieskich oczu rozszerzają się. Jest zdziwiona.
- Aha - powtarzam. Nie jestem zła, słowo.
- Jak ty się do mnie odzywasz? - pyta. Teraz ja jestem zdziwiona.
Jak się odzywam? To nie rozmowa pięciolatki z dorosła osobą, tylko dialog dwóch dorosłych kobiet. Podobno. Łapie się na cudownej, boskiej myśli! Jestem zdziwiona. Mam 37 lat i wreszcie jestem zdziwiona, że matka mówiąc do mnie nabiera maniery, jakby komunikowała się z niesfornym dzieckiem. Teraz jeszcze trzeba odetchnąć, nie dać się sprowokować.
- Obiad wstawię - odwracam jej uwagę.
Koniec, nie ma awantury, nie zareagowałam jak niesforne dziecko, ale tez nie zareagowałam, ja wzburzona nastolatka, który musi agresywnie wytyczać rodzicielce granice.
Mam prawo być sobą? Nie muszę się zmieniać? Dlaczego dopiero dziś to wiem?
- Jak ty to zrobiłaś, że się nie kłócicie? - spytała mnie siostra. Do tej pory ukrywa przed mamą, że pali, a jej facet ma już dziecko. Ma 30 lat i wciąż się boi, co powie mama.
- Dorosłam? - odpowiadam.
Co to znaczy dorosnąć? Na początek odpowiedzieć sobie na kilka pytań.
1. Kim naprawdę jesteś? (dla siebie, nie dla swojej matki)
Tysiące słów matki ryło mi głowę. Trzeba być silnym, mawiała. Nienawidziła słabości.
Mnie bolała głowa, brzuch, koleżanki z tego powodu mogły nie iść do szkoły. Ja? „Obowiązki, znasz to słowo?” - mawiała. Obowiązki wyrywały z łóżka dziewięciolatkę, dziewiętnastolatkę, wyrywały mnie też, gdy miałam 32 lata. Mogłam mieć gorączkę, czuć się jak brudna ścierka, a i tak niczego nigdy nie zawaliłam.
Kretyn. Czy takie imię wybrałaś dla dziecka?
Że to niby dobre? O drugiej w nocy potrafiłam wstać, bo przypomniałam sobie, że nie wywiesiłam prania. Polerowałam stoły, aż się błyszczały tak jak u mnie w rodzinnym domu. I byłam dla bliskich równie upierdliwa, jak matka. No ale najgorsza dla samej siebie. Zjadał mnie własny perfekcjonizm. Przepraszam, perfekcjonizm matki.
I do tego te jej niezadowolenie ze mną. Doprawdy tylko czwórka. Doprawdy tylko drugie miejsce na zawodach. Jakże mi przykro, córeczko. Stać się na więcej. Taki niby doping za którym niby kryje się wsparcie, a wiadomo, że rozczarowanie. To rozczarowanie było ze mną całe życie.
Oczywiście, potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że to było jej rozczarowanie sobą, a nie mną. Ale latami nie wiedziałam kim jestem. Zaczęłam się zastanawiać, jakie są moje wartości. Przygnębiające, nie wiedziałam. Znałam wartości jej, nie moje.
2. Czy jestem w stanie się od niej naprawdę odciąć?
Ileś moich przyjaciółek narzeka na swoje matki, ale jednocześnie nieustannie korzysta z ich pomocy. Bo kasa, bo obiadki w niedzielę, a nam się nie chce gotować, bo opieka nad dziećmi. U nas też tak było.
„Gdzie masz mopa?”- mama wparowywała do mojego mieszkania i natychmiast uznawała, że to co się tu dzieje to jest tornado i tajfun. Nieważne, że dla mnie i męża lśniło. Dawałam jej tego mopa. Przez godzinę słuchałam gderania, ale gdy wychodziła byłam zadowolona. Uff, nikt nie potrafił jednak tak posprzątać.
Zresztą nie chodzi tylko o sprzątanie. Wiele lat byłam do niej przyklejona, bo matka była typową Pani Twardzielka. W domu rządziła, a my z siostrą i ojcem dryfowaliśmy obok niczym ameby. Hydraulik, remont, nowa kanapa, trzydaniowy obiad, pranie, prasowanie, wszystkie święta, sprawy szkolne. Wszystko matka. Wygodne, prawda? To potem dzwoniłam do matki z każdą sprawą.
Przestało mi się chcieć korzystać z jej pomocy dopiero po urodzeniu córki. Bo mama była wszędzie. Wiedziała, jak ma karmić, o której kłaść spaść, jak ubierać. „Oszaleję” - myślałam.
Odciąć matkę to postawić jej granice, i jednocześnie nie oczekiwać, że będzie nam pomagać na naszych zasadach. A drugie to nie czuć się winnym.
„Mamo, dam radę sama” - powiedziałam któregoś dnia.
Sama?! Oczywiście, nastąpił teatr: jestem wyrodna, nie rozumiem jej, tyle dla mnie zrobiła, nie doceniam jej, wpędzę ja do grobu. Uff, uff.
Nie, kocham, ale chcę żyć samodzielnie. Powtarzałam to, jak zdarta płyta.
Wybaczając matce, uczymy się wybaczania innym ludziom. To ważne. Dla nas! Nie dla nich...
3. Czy jestem w stanie jej przebaczyć?
„Jak ty to robisz, sierota po prostu”. Mama lubiła nas obrażać. Drżałyśmy z siostrą przed jej wybuchami gniewu, bo była wtedy, jak tornado, które niszczy wszystko. Latały talerze, i my też latałyśmy. Gdy byłyśmy małe, potrafiła nas nawet uderzyć. Ale słowa były o wiele bardziej raniące.
Dorastałam i rosła lista żali: nie umiem przytulać, bo matka mnie nie przytulała. Nie umiem być bezradna, bo matka nienawidziła mojej bezradności. Nie umiem powiedzieć nikomu twardo nie, bo matka pokazała mi, że nie jestem na tyle silna, by stawiać granice. Nie pokazała mi, jak szanować mężczyznę, bo męża nie szanowała. Dużo tego.
„Naprawdę zamierzasz tak do końca życia?” - spytał mnie któregoś dnia mąż. Tak ją biczować, obwiniać. Pomogła mi też rozmowa z psychologiem. Zrozumiałam, że moja mama była taka, bo… ktoś jej nie przytulał, ktoś jej nie pozwolił byś bezradny, ktoś ją potrafił uderzyć.
Zobaczenie w matce dziecka jest uzdrawiające. Ja to zrobiłam.
Przejrzałam zdjęcia babci, popytałam o niej ciotek. Przestałam widzieć w niej uroczą starowinkę, która robiła najlepszą pomidorową i ciasto drożdżowe. Babcia, gdy sama byłam młodą matką, była prawdziwą cholerą. Jest szansa, ze moja matka będzie lepszą babcią. Już jest.
4. Czy mogę już w końcu pogodzić się z tym, że jej nie zmienię?
- Naprawdę wierzy Pani, że mama się zmieni? - spytała terapeutka. Bo w końcu do niej poszłam. W końcu jest XXI wiek, każdy kto nie śpi po nocy, bo wywiesza pranie powinien iść do terapeuty. Spojrzałam z furią. Serio płacę tej babie? Rok łaziłam do gabinetu pani i robiłam to, czego najbardziej nie znoszę - wybebeszałam się psychicznie. Wszystko po to, by zrozumieć, że matki nie zmienię.
A gdzie moje wyobrażenia? Marzenia? Że w końcu zrozumie, ile mi zrobiła krzywdy, przeprosi? Cóż, nikt z nas nie zmieni rodziców, bo ludzie nie dorastają w wieku 60, 70 lat.
Postanowiłam przestać marnować życie na walkę z matką. Tłumaczenie, że jestem inna, chcę żyć inaczej, nic się nie stanie, jak nie pozmywam i naprawdę dziecku nie trzeba za każdym razem podawać antybiotyku. Nie umrzemy też, gdy mąż zmieni pracę i pojedziemy na Bali. Ileż to energii człowiek marnuje na tłumaczenie komuś, kto i tak nie zmieni poglądów.
Więc dziś mama mówi, że na pewno umrzemy na Bali, a ja pakuje torbę. I się nie przejmuje. Skoro ona lubi mieć nieustanne ciśnienie, niech ma.
Dziś mogę powiedzieć. Mam na imię Anna, mam 37 lat, kocham moją mamę, ale to nie ona decyduje o moim życiu. Jestem dorosła. Czego i wszystkim „córeczkom” życzę.
Polecamy:Mam czterdzieści lat i dobrze mi z tym! Błagam, nie wmawiajcie mi, że jestem stara...