Znalezienie godnego zaufania lokatora, który o twoje będzie o dbał jak o swoje graniczy z cudem. Coś o tym wiem, bo wynajmuję moją małą kawalerkę już 10 lat. Oczywiście zabezpieczyłam się jak mogłam - umowa najmu okazjonalnego na czas określony, tytuły egzekucyjne podpisane u notariusza na wypadek, gdyby najemca zamierzał nie płacić lub chciał zdewastować mieszkanie czy też podnająć koledze, nie chciał się wyprowadzić, itp.
Niestety w Polsce przepisy lokatorskie to śmiech na sali, nikt ich nie dostosował do rynku najmu prywatnego i obowiązują tu te same zasady co przy najmie lokali komunalnych. Czyli z grubsza - zawierając standardową umowę najmu jako prywatny właściciel - nie możesz jej wypowiedzieć żadnemu lokatorowi w sezonie grzewczym oraz nigdy - matce z dziećmi, ciężarnej, bezrobotnemu, emerytowi, obłożnie chorym - nawet jak ci nie płacą, są uciążliwi dla otoczenia lub zrobią w twoim mieszkaniu schronisko dla bezdomnych lub skład butelek. Bo wg polskiego prawa lokator to święta krowa i nie musi go obchodzić to, że jak ci nie zapłaci, nie masz na ratę kredytu i czynsz. Twoje mieszkanie - twój kłopot.
Załóżmy jednak, że znajdziesz dobrego najemcę, który nie urządza burd i nie zaprasza połowy akademika do 30m2, nie spali ci zasłonek, nie zaleje woskiem ze świec nowych drewnianych blatów i podłóg, jego kot nie podrapie ci obić nowych foteli i kanapy, nie rozwali ażurowych szafek qwpo 3 miesiącach wdrapując się po nich (to niestety przykłady z życia wzięte), itp., to i tak wszystkiego nie przewidzisz. Ja nie przewidziałam...
Jeśli szukasz mieszkania, sprawdź, jak bezpiecznie wynająć mieszkanie.
Ponad dwa lata temu zamieszkali u mnie na oko ogarnięci ludzie - ona - biolog w instytucie, on - szef spedycji w dużej firmie, młodzi, na dorobku. Przez rok wpadania do nich raz na kilka tygodni po pocztę i przy okazji rzucić okiem na swoją (i banku) własność uznałam, że wszystko układa się pięknie - sprzątali, płacili, dbali, jak coś się psuło sami to załatwiali, rozliczając się potem ze mną. Tym uśpili moją czujność. Przestałam tak często wpadać, a pocztę odbierałam sobie ze skrzynki, żeby jak najmniej im głowę zawracać. Były jakieś tam drobne potyczki o płacenie za zużytą przez nich wodę, ale to w sumie drobiazgi.
Tak minęły ponad dwa lata. Pewnego pięknego dnia lokatorzy postanowili się wyprowadzić. Poinformowali o tym miesiąc wcześniej mailem, choć umowa była na czas określony i według jej zapisów i zgodnie z prawem powinni zostać w lokalu do końca czasu jej trwania, a przynajmniej płacić mi jeszcze kilka miesięcy i regulować rachunki. Okazało się, że ponad pół roku wcześniej kupili swoje mieszkanie, które remontowali i urządzali, mieszkając u mnie i w końcu jest gotowe do zamieszkania. To był pierwszy zgrzyt. Postanowiłam nie robić afery, bo tyle byliśmy razem, pójdę im na rękę. Pożałowałam, gdy zobaczyłam, w jakim fatalnym stanie jest moje mieszkanie po ich wyprowadzce.
Szczęśliwy związek szkodzi zdrowiu, czyli… dlaczego w dobrym małżeństwie się tyje?
Przypuszczam, że gdy tylko kupili swoje, przestali dbać o moje, przestali sprzątać w łazience, myć lodówkę i kuchenkę gazową, okna, podłogi i wycierać kurze. W myśl zasady - „przewróciło się niech leży” tygodniami zapuszczali moje mieszkanie. Rozmiar zniszczeń objawił się w pełnej okazałości, gdy już zabrali swoje graty. Takiego syfu nie widziałam dawno. Najpierw dostałam szału, potem usiadłam na porwanej sofce i się rozpłakałam z bezsilności. Doprowadzenie mieszkania do użytku dla nowego lokatora to jakiś tydzień pracy i ze 3 tys. zł inwestycji w nowe rzeczy. Skąd niby miałam wziąć tyle kasy i jak to zrobić w niecałe 4 dni?
W łazience grzyb wychodził na sufit, a kabina prysznicowa była w gorszym stanie niż publiczne szalety w lat 70. - urwane drzwiczki, zakamienione plastiki i kran, zatkany odpływ, fugi i uszczelki czarne od brudu i grzyba. Opis muszli klozetowej sobie daruję (oglądaliście „Trainspotting”?) W mieszkaniu czego nie dotknęłam - odpadało, bo było sklejane taśmą i na kropelkę. Farba ze ścian poodłupywana, meble zniszczone. Kuchnia - obraz nędzy i rozpaczy. Krzesełka i stół polepione i odrażające. Zasłonki i firanki dawno nieprane i poobrywane. DRAMAT!
W sprzątaniu pomogli mi narzeczony i przyjaciele. Kolega wymierzył, kupił i zainstalował nowe blaty w kuchni. Powymieniał większość połamanych lampek i kinkietów oraz przepalonych żarówek. Łazienkę koleżanka sprzątała dosłownie dwa dni ostrą chemią i wypożyczonym karcherem z parą na podciśnienie - tyle trwało ściąganie kolejnych warstw zapieczonego brudu. 5 godzin czyściłam kuchenkę i piekarnik z wielowiekowego tłuszczu. Fronty szafek były jak wysmarowane smalcem. Całość mieszkania trzeba było odmalować, kupić niektóre meble, zreperować szafę i komodę - tym zajął się narzeczony. Inwestycja sporo przerosła kaucję.
Byłam na tyle przytomna, że robiłam zdjęcia tych zniszczeń i wysłałam lokatorom maila ze zdjęciami i informacją, że część kaucji przeznaczyłam na pokrycie szkód, a oni trzy dni się kłócili o jej zwrot. Nie było miło. W końcu zacytowałam fragmenty umowy, gdzie było napisane, że mieszkanie powinni oddać w stanie niepogorszonym, z uzupełnionymi brakami i odmalowane i spuścili z tonu. Rozstaliśmy się jako wrogowie. Rąk sobie nie podamy. NIGDY!
A to niby ci sami ludzie, którzy ponad ponad dwa lata temu byli mi wdzięczni za to, że im wynajęłam mieszkanie, mimo że pani biolog nie miała meldunku i miejsca stałego pobytu, bo pochodzi zza wschodniej granicy - była na stażu w polskim instytucie i nikt nie chciał z nią umowy najmu podpisać, zatem wcześniej w Polsce mieszkała „na czarno” w miejscach, w których nikt mieszkać nie chciał. Że mój narzeczony pomógł jej i jej partnerowi przewieźć rzeczy, bo nie mieli samochodu. Że nie robiłam problemu, gdy okazało się, że mają nietypowe zwierzęta. Że… Ech, szkoda gadać.
Cóż, teraz już wiem, że następnym razem będę trzymać się zapisów w umowie, co miesiąc wpadać na kontrolę oraz podpisując protokół zdawczo-odbiorczy będę robić zdjęcia i zestawiać je ze zdjęciami sprzed wejścia lokatora. A przede wszystkim już nie zaufam kolejnym miłym najemcom i pozbędę się złudzeń, że ktoś zadba o moje jak o swoje. (Oprócz rodziny i przyjaciół - rzecz jasna!)
Macie podobne doświadczenia? A może zupełnie inne?
Piszcie: waszehistorie@polki.pl
Jakie rzeczy spotykają kobiety? Czytajcie - mamy też listy od Was :)