Dlaczego prace domowe dzieci musza odrabiać rodzice

Kobieta z córką podczas nauki fot. Fotolia
W pracach domowych zadanych dzieciom irytuje mnie wciąganie w ich odrabianie rodziców. Mam głębokie przekonanie, że prowadząc dzieci za rączkę aż do osiemnastki, wychowamy nierozgarnięte i nieodpowiedzialne niemoty, które zawsze będą oczekiwać, że ktoś je wyręczy. Dzieci zaś nie odrobią jednej najważniejszej pracy domowej: obowiązku, samodzielności i konsekwencji.
Kobieta z córką podczas nauki fot. Fotolia

Przedstawiamy nowy cykl felietonów... w formie listów. Dwie autorki poczytnych książek - Paulina Płatkowska i Agnieszka Jeż - wymieniają ze sobą listy - o życiu, rodzinie, miłości, o wszystkim, co dla polskich kobiet, matek, żon, singielek, szczęśliwych i tych szczęścia szukających jest ważne. A my je publikujemy na Polki.pl.

Kochana P.!

Wreszcie piękne słońce za oknem, a to znak, że do wakacji coraz bliżej. Niespieszne poranki, wyprawy nad wodę za miasto, wieczorne kino familijne – wprost cudownie, pominąwszy fakt, że szkoła zamyka się na dziesięć tygodni, czyli równowartość dwuipółrocznego urlopu. Na razie jednak mówię – jak Scarlett O’Hara: „Nie mogę już o tym teraz myśleć. Jeśli choć przez chwilę jeszcze będę się nad tym zastanawiać to zwariuję. Pomyślę o tym jutro”.

Zawsze brakuje ci do pierwszego? Co robić, by miesiąc się spinał?

Już dziś natomiast cieszę się na koniec zmory, jaką są prace domowe. Nie chodzi mi o to, że są zadawane i to często w ilości nadwyrężającej dziecko. (Choć podobnego zdania był Rzecznik Praw Dziecka, który wystosował w tej sprawie list do Ministerstwa Edukacji, by dać dziecku prawo do wypoczynku, rekreacji, uczestnictwa w życiu kulturalnym, z rozsądkiem przydzielając pracę po godzinach). Prace domowe pewnie zostaną, choć nie jestem przekonana, czy być powinny – wiele badań wykazuje, że nie przynoszą efektu edukacyjnego, takiego jak na przykład czytanie.
W kontekście prac domowych irytuje mnie jednak coś innego – wciąganie w ich odrabianie rodziców. Czy Ty też tak masz? U mnie – zarówno w podstawówce, jak i w gimnazjum, nauczyciele wymagają od rodziców, by kontrolowali/pilnowali/odrabiali wespół. Wykazałabym pewne zrozumienie w przypadku ośmiolatka, choć też z rezerwą, bo to przecież jego obowiązek, i on powinien być z niego rozliczony. Chętnie mu pomogę, jeśli czegoś nie potrafi (zakładam jednak, że dostaje prace na miarę swoich możliwości).

A w przypadku czternastolatki? Uwierzysz, że podczas zebrania wychowawczyni prosiła, by przypilnować „dzieci” i sprawdzać im zeszyty? Nikt nie oponował, a mnie odebrało mowę. Że jestem w swoim zdumieniu odosobniona, utwierdziła mnie dyskusja o telefonach komórkowych – czy gimnazjaliści mogą je włączać w szkole. Wygrała opcja „tak” i koronny argument jednej z mam: „Bo jak Basia zapomni zeszytu, to jak mi da znać, żebym go jej podrzuciła? I jedynka za nic”.
A gdybym to ja zadzwoniła do córki i rzuciła w słuchawkę: „Kochanie, zerwij się z plastyki i wyślij mi mailem ten artykuł, na który miałam deadline do południa, dobra?”.
Paulino, to ten moment, w którym powiem to, przed czym zawsze się wzbraniałam: „Za moich czasów tak nie było”. Nikt nigdy nie odrabiał ze mną lekcji, rodzice ograniczali się do oglądania świadectw.
Nie wykoleiłam się, w szufladzie mam dwa dyplomy ukończenia studiów wyższych. Mam też głębokie przekonanie, że prowadząc tak dzieci za rączkę aż do osiemnastki, wychowamy nierozgarnięte i nieodpowiedzialne niemoty, które zawsze będą oczekiwać, że ktoś je wyręczy. Dzieci zaś nie odrobią jednej najważniejszej pracy domowej: obowiązku, samodzielności i konsekwencji.

Całuję,
Twoja bojowa A.

Wojownicza Agnieszko!

Wyznam Ci ze skruchą, że będąc przez ładnych parę lat samotną matką, bywałam nadopiekuńcza. Dziecko było mi jedynym towarzyszem i sensem, centralnym punktem mego układu odniesień. Może nie tyle wyręczałam pierworodną, ile wszystko robiłyśmy razem. Obiad. Zakupy. Ciasteczka. Szycie sukienek dla lalek. Układanie puzzli. Oczywiście, byłam umęczona, ale miałam satysfakcję, że się poświęcam dziecku. Że to dziecko błyskotliwie się rozwija. W końcu – tak, to też powiedzmy – że dla kogoś jestem ważna jak cały świat.

Tylko że samotne macierzyństwo to nie jest stan ani dobry, ani naturalny. Kontakt z dzieckiem był nadnaturalnie bliski – i to koniec pozytywów. Częściej miałam poczucie, że jesteśmy chybotliwym stołem na trzech nogach, niż że wynika z tego jakaś autentyczna wartość.
Teraz, kiedy moja patchworkowa rodzina zrobiła się większa od średniej, czasu rzecz jasna jest proporcjonalnie mniej. Za to – jak to zwykle bywa u osób zajętych – jest lepiej zagospodarowany.
Ku memu zdumieniu okazało się, że moja dość rozpieszczona najstarsza, dziś lat dziewięć, z powodzeniem sama chodzi do szkoły (a dokładniej jeździ na hulajnodze), na oddalone jakieś 2 km od domu tańce oraz na próby komunijne w kościele. Sprząta po kolacji. Wychodzi z psem. Układa (lub nie) ubrania w szafie. Choć wciąż w miarę możliwości czytam jej trochę do snu, sama pochłonęła już całą biblioteczkę dość grubych, nieilustrowanych książek. Jest też fajną, odpowiedzialną, godną zaufania starszą siostrą.

„Nie kochamy się już, czy tylko mamy kryzys?” 

Prace domowe odrabia sama – i to najczęściej od razu w szkole, żeby w domu mieć czas na ciekawsze rzeczy. Czasem – rzadko, w tym półroczu zdarzyło mi się to raz – z ciekawości zajrzałam do jej ćwiczeniówek. Jedne zadania są zrobione, inne nie, w niektórych były błędy, wskazane przez nauczycielkę na czerwono. W ćwiczeniach do angielskiego – dorysowany do przykucniętego ludzika sedes; również zakreślony przez anglistkę czerwoną pętlą z wykrzyknikami „co to ma być?!”. A mnie ubawił. Ludzik był tak nachylony, że aż się prosił o ten sedes. A poważnie – mam poczucie, że to ona sama stoi za sterami obowiązków na swoją, dziewięcioletnią miarę. Uczy się na błędach, przed którymi jej nie ochraniam.

Wywiad z mamą, dla której samochód stał się niemalże drugim domem.

Dla pełnego obrazu spytałam też samą zainteresowaną, co myśli na ten temat.
„Cieszę się, że tak mnie wychowujesz. Będę miała łatwiej w przyszłości, prawda?”.
 „Lubię się opiekować tą naszą maleńką. Wtedy zapominam, że na przykład sama boję się ciemności”.
Ale też, uwaga: „Wiesz? Nikt poza mną w klasie tak nie ma”.
Jakiś czas temu czytałam artykuł o tym, że usuwając dzieciom wszelki pył spod nóg, wychowujemy dzieci pierdoły. Dosłownie tak to sformułowano.
Cieszę się, że nasze nie będą pierdołami.
Szlag mnie trafia, że będą pierdołami otoczone.


Twoja nietypowa P.

Polecamy najnowszą książkę Pauliny Płatkowskiej i Agnieszki Jeż „Szczęściary” (w niej także wymieniają maile) - już do kupienia w Empiku. Oraz zapraszamy na funpage pisarek!

Poznaj innych naszych autorów - polecamy komentarze na Polki.pl.

 

Redakcja poleca

REKLAMA