- Jest pani warszawianką z egzotyczną urodą i obco brzmiącym nazwiskiem. Jaka jest historia pani rodziny?
Mój tata pochodzi z Konga. Do Polski przyjechał 25 lat temu studiować informatykę na Politechnice Warszawskiej. Najpierw jednak musiał nauczyć się polskiego i po to został wysłany na rok do Lublina. Tam poznał moją mamę, która była na studiach muzycznych, po czterech latach pobrali się, a po dwóch kolejnych pojawiłam się ja.
- Gdzie mieszkaliście?
Urodziłam się w Warszawie, ale wczesne dzieciństwo spędziłam u babci w Łukowie. Później babcia przeprowadziła się do Warszawy. Dużo jej zawdzięczam. Mama i tato pracowali i to ona jeździła ze mną do szkoły i na zajęcia do dziecięcego zespołu wokalno-tanecznego Tintilo. W domu babci zawsze spędzałam część wakacji. Mnie i wszystkim okolicznym dzieciakom jej ogród wydawał się wtedy naprawdę olbrzymi. Do tej pory mam przyjaciółki z tamtych lat.
- Zna pani rodzinę taty?
W Polsce mieszka jego brat. Poza tym poznałam babcię i dziadka. Przyjechali do Polski cztery lata temu, niestety, zimą, więc marzli straszliwie. Pamiętam, że spadł śnieg i chciałam im go pokazać. Dziadek wyszedł w kilku warstwach ubrań, stwierdził, że śnieg jest bardzo ładny i natychmiast spytał, czy możemy już wrócić do domu (śmiech).
- W jakim języku rozmawiacie?
Po francusku.
- Często się kontaktujecie?
Oczywiście! Dziadkowie oglądają nawet moje występy w telewizji satelitarnej, dzwonią z gratulacjami. To samo było, gdy zdawałam maturę i dostałam się na studia na Politechnice Warszawskiej. To było dla nich naprawdę wielkie wydarzenie.
- Chciałaby pani ich odwiedzić?
Od dziecka namawiam rodziców na podróż. Sytuacja polityczna była jednak niestabilna i byłoby to niebezpieczne. Poza tym jest to nieco kosztowne, bo musielibyśmy pojechać całą rodziną, sama przecież tam się nie wybiorę. Ale kiedyś na pewno to zrobię!
- Czym wyróżnia się wasz dom?
Jedną z różnic niewątpliwie jest jedzenie, mój tata nie wyobraża sobie obiadu bez fou-fou – to rodzaj placka z kaszy manny i sosu z papryczek pili pili. To piekielnie ostry sos, którego wszyscy moi goście chcą spróbować, choć ich przed tym przestrzegam. Ostatnio ciężkie chwile z tego powodu przeżył mój przyjaciel, Albert Bachleda-Curuś. Teraz żartuje, że jak się było na obiedzie u Kazadich, to nic już nie jest ostre.
- Pisano, że to pani nowy chłopak.
To mój bardzo dobry przyjaciel, znamy się od pięciu lat i wiem, że zawsze mogę na niego liczyć, a on na mnie. Czasami nam się wydaje, że znamy się aż za dobrze.
- A ma pani chłopaka?
Nie, jestem sama, ale nie wpadam z tego powodu w depresję (śmiech). A poważnie mówiąc, nie mam zbyt dużo czasu na randki. Studiuję na Politechnice, prowadzę program w TVN Lingua, gram w serialu, biorę udział w „Jak oni śpiewają”, słowem – staram się teraz jak najlepiej wykorzystać swoją zawodową szansę.
- No właśnie, bardzo wcześnie stanęła pani na scenie.
Byłam malutka, gdy zaczęłam zadręczać występami wszystkich gości moich rodziców. Kiedy miałam 2 lata, mama zapisała mnie do zespołu Tintilo, działającego przy domu kultury na warszawskim Mokotowie. Występowałam w nim całe dzieciństwo, w wieku 11 lat brałam udział w przygotowaniach do musicalu „Piotruś Pan” wystawianego przez Janusza Józefowicza, a jako 13-latka trafiłam do grupy tanecznej Volt. Moi rodzice zawsze jednak mówili, że mogę tańczyć czy śpiewać, ale najważniejsza jest nauka.
- Poszła pani jednak na casting do serialu „Egzamin z życia”.
Byłam w agencji aktorskiej Grupa XXI, która wysłała mnie na casting. Tam zobaczyła mnie reżyserka Teresa Kotlarczyk. W scenariuszu nie było roli dla kogoś takiego jak ja, wszyscy bohaterowie mieli ten sam kolor skóry, ale pani Teresa we mnie uwierzyła, za co jej bardzo dziękuję. Powiedziała że widzi we mnie potencjał i powierzyła mi rolę Anny Chełmickiej.
- Czy, jak ona, nadal mieszka pani z rodzicami?
Tak, do tej pory nie chciało mi się jakoś od nich wyprowadzać. Nie ma jak u mamy... Dopiero niedawno zdecydowałam, że pora zobaczyć, jak to jest być na swoim. Remontuję mieszkanie, łazienka jest już gotowa, kupiłam też kanapę i fotele, brakuje tylko kuchni.
- A co z obowiązkami domowymi? A może jest pani traktowana jak gwiazda?
Jaka gwiazda! Robię wszystko. Jak trzeba wynieść śmieci, to wynoszę, jak trzeba sprzątać, to sprzątam.
- Ma pani dużo młodsze rodzeństwo. Dobrze się dogadujecie?
Śmieję się, że William to moje dziecko. Błagałam o rodzeństwo od 6. roku życia. William ma 8 lat i świata poza samochodami nie widzi, 6-letnia Wiktoria lubi tańczyć i pięknie rysuje. Często odbieram ich ze szkoły i przedszkola, czasem odrabiam z bratem lekcje, zabieram do kina, ostatnio na film „Ratatuj”. Dbam o te relacje, świetnie się dogadujemy i chciałabym, żeby tak było zawsze.
Rozmawiała Teresa Zuń