Zobacz ekskluzywne zdjęcia z podróży Stefano Terrazzino do rodzinnego miasteczka na Sycylii! >>
Tu Stefano Terrazzino się wychował. Ale nie było go tu od roku. I teraz wzdycha na wspomnienie miesięcy, które z dala od włoskiego słońca potrafią ciągnąć się w nieskończoność. Teraz znowu czuje się jak ten kilkuletni Stefano, który na via Bellini dokazywał z kolegami. Niedziela rano była ich ulubioną porą dnia. Wstawali wcześnie i w koszulkach oraz krótkich spodenkach wybiegali na ulicę. Było ich ośmiu, czasem dziewięciu. Kiedy już się zebrali, decydowali, w co się bawią. „Najbardziej lubiłem zabawę w sklep”, opowiada Stefano i pokazuje mi dom, przed którym kiedyś ustawiali ladę i razem z chłopakami handlowali delikatesami. Umownie oczywiście. Wszystko rekompensowała dziecięca wyobraźnia. Czasem któryś przynosił piłkę. Wtedy grali, kłócąc się okropnie. Albo bawili się w mysz. Przegrywał ten, kto nie odskoczył szybko i dał się dotknąć chłopakom. „Bawiliśmy się od rana do nocy. Czasem całymi rodzinami jeździliśmy na plażę. To też było świetne, ale najbardziej pamiętam chwile spędzone na ulicy przed domem. Z tym kojarzy mi się dzieciństwo”.
Sycylijskie wesele
Dziś Stefano Terrazzino ma 29 lat i w niczym nie przypomina tego pulchnego chłopca sprzed lat. Teraz do swojego rodzinnego miasteczka przyjechał jako gwiazda. Od niedawna w polsatowskim serialu „Samo Życie” gra Włocha zakochanego w Polce. Kiedy okazało się, że scenarzyści w kolejnych odcinkach rozpisali ślub młodej pary, Stefano zaproponował, aby cała ekipa przeniosła się na Sycylię. Tylko tutaj można było pokazać, jak naprawdę wygląda włoskie wesele. I teraz razem z nim do Raffadali przyjechało kilkadziesiąt osób: ekipa aktorska, reżyserzy, operatorzy, producenci. Stefano jest szczęśliwy, bo nie dość, że może im pokazać Sycylię, to jeszcze sam ma okazję zobaczyć najbliższych. Teraz stoi zamyślony na środku uliczki. Mówi, że kiedy wraca do Raffadali, dopadają go wspomnienia. Nie może się oprzeć, żeby nie myśleć, co tu przeżył. Nagle z jednego z domów wychodzi czarnowłosa kobieta. „Stefano, co z tobą?”, pyta po włosku. „To moja ciotka Angela. Siostra mamy. Zawsze traktowała mnie jak syna”, mówi Stefano. Ciotka zaprasza nas do swojego domu, tego, w którym Stefano mieszkał jako dziecko. Za chwilę zajeżdżają dwa samochody. Wychodzą z nich młodzi przystojni mężczyźni. „Widzisz, to moja drużyna. Z nimi się wychowałem.
To moi kuzyni”, śmieje się Stefano Terrazzino. Z jednym łączy go szczególna więź. To Salvatore. Najlepszy przyjaciel. Mimo że rzadko się widują, dzwonią do siebie bardzo często. „On wie o mnie wszystko. Zwierzam mu się z największych tajemnic i wiem, że mogę na niego liczyć w każdej sytuacji”, opowiada Stefano. Salvatore nie rozumie po polsku. Jednak patrzy na Stefana, jakby wiedział, o czym ten opowiada. A potem daje mu kuksańca w bok i pokazuje dziewczynę, która nachodzi z drugiej strony ulicy. „O, to moja dawna narzeczona”, mówi Stefano. Kiedyś, gdy był mały, szybko się zakochiwał. Z jedną z wybranek wziął nawet ślub. „Nawet sam zrobiłem obrączki. Mama miała pasek z cekinami. Wykombinowałem, że błyszczące szlufki świetnie się nadadzą na pierścionki. Aż dziw, że mama nie dała mi później w tyłek”, opowiada. Salvatore, jak przystało na przyjaciela, był świadkiem na ślubie. Rozwodu na szczęście nie było. „Miłość minęła tak nagle, jak się pojawiła”, śmieje się Stefano.
Miłość z Piazza Na Fontana
Jego wspomnienia z dzieciństwa nie dotyczą jednak tylko via Bellini. Wiele dni spędził także na Piazza Na Fontana. Ten plac w samym centrum miasteczka zawsze jest zatłoczony. Dziś także prawie wszystkie ławeczki są zajęte. Siedzą na nich starsi panowie. Kiedyś przed laty codziennie po obiedzie przychodził tu dziadek Stefana i zostawał aż do wieczora. „Najbardziej lubiłem przychodzić na plac, kiedy było włoskie Święto Matki Boskiej. W kościele odbywały się wielkie uroczystości, a z każdego balkonu zwisało białe wykrochmalone prześcieradło. Taki był zwyczaj. Siadywaliśmy z dziadkiem na ławce pod drzewem. Kiedy msza w kościele się już kończyła, na placu był pokaz sztucznych ogni. Najlepiej pamiętam, jak bardzo odgłosy petard denerwowały ptaki na drzewie. Wzbijały się wtedy całymi chmarami, a ja nigdy nie zdążyłem przed nimi uciec i później całe ubranie miałem upstrzone ptasią kupą. Może teraz dlatego mam tyle szczęścia w życiu”, żartuje Stefano Terrazzino.
Plac jednak odcisnął piętno na całej jego rodzinie. Kiedyś, przed laty, to tutaj właśnie chłopcy zalecali się do dziewczyn, które podobały im się najbardziej. I właśnie na tym placu poznali się bliżej rodzice Stefana. Tak naprawdę to znali się od dzieciństwa. Mieszkali obok siebie. Jednak to na Piazza Na Fontana Antonio Terrazzino po raz pierwszy poczuł, że piękna Giovanna Giglio to miłość jego życia. „Wtedy było tak, że chłopcy chodzili pod rękę trójkami po jednej stronie placu. Po drugiej spacerowały dziewczęta. Jeśli ktoś wpadł komuś w oko, następowało zapoznanie się”, opowiada Stefano. Jego mama Giovanna była jedną z najładniejszych dziewczyn w miasteczku. Wcale jednak nie spieszyło jej się do zamążpójścia. Chciała skończyć szkołę, marzyła o studiach. Niestety, na książki nie było czasu. Musiała wyręczyć zapracowanych rodziców i zająć się młodszym rodzeństwem. I właśnie wtedy, kiedy wiedziała już, że musi się rozstać ze swoimi marzeniami, na placu zobaczyła Antonia.
Narodziny pierworodnego
Miał oczy czarne jak węgiel. Zakochała się od pierwszego wejrzenia. A on nie mógł zapomnieć o delikatnej i zmysłowej Giovannie. Niestety, rodzice dziewczyny od początku byli przeciwni tej znajomości. Rodzina Antonia żyła skromnie. Chłopak nie miał nawet skończonej szkoły, bo całymi dniami pracował w polu. Mimo zakazu rodziców młodzi nie mogli o sobie zapomnieć. „Spotykali się właśnie na tym placu. Ojciec opowiadał mi kiedyś, że wpatrywał się w moją mamę jak w obraz, a ona pąsowiała pod tym jego wzrokiem”, wspomina Stefano Terrazzino. Zgodnie z włoskim zwyczajem, jeśli młodzi nie mają błogosławieństwa rodziców, pozostaje im tylko jedno: skonsumować związek. Wtedy nikt nie będzie mógł stanąć im na drodze. Ciotka Giovanny, Peppina, widząc, jak jej podopieczna cierpi z miłości, użyczyła jej kluczy do swojego mieszkania. Wystarczyła jedna schadzka kochanków, aby Giovanna zaszła w ciążę. „Mama miała wtedy zaledwie 17 lat i w Raffadali wybuchł skandal. Oboje postawili jednak na swoim. Był ślub, a za dziewięć miesięcy urodziłem się ja. Widzisz, jak pchałem się na ten świat”, śmieje się Stefano. Rozmowę przerywa nam jeden z restauratorów. „Stefano, jak dobrze, że przyjechałeś. Jesteś tu teraz wielką gwiazdą. Ludzie, jak dowiadują się, że biesiadowałeś u mnie, chcą zamawiać te same dania”, mówi. Stefano uśmiecha się. „Tak kocham Włochów. Czasem żałuję, że nie mieszkam tu na stałe”, mówi. Jego rodzice zaraz po ślubie postanowili wyjechać z Włoch. Nie mieli tu perspektyw na dobrą pracę, a marzyli, że ich dzieci będą miały łatwiejsze życie niż oni sami. Jeszcze przed narodzinami Stefano osiedlili się w niemieckim mieście Manheim. Tam się wychowywał. Tam urodzili się też jego dwaj młodsi bracia – Vincenzo i Marco. „Na Sycylię przyjeżdżaliśmy na wakacje. Na tę chwilę czekałem cały rok”, mówi Stefano i pokazuje mi trasę, którą zawsze wjeżdżali samochodem do Raffadali. „Mój tata miał wtedy taki wielki samochód. Pakowaliśmy się do niego wszyscy i kiedy tylko wjeżdżaliśmy do miasteczka, wszyscy znajomi wychodzili, żeby nas powitać. Byłem wówczas bardzo szczęśliwy”.
Serce zostaje na Sycylii
Najgorzej było, kiedy lato dobiegało końca. Wiadomo, że niebawem trzeba będzie wracać do Niemiec, znowu zacznie się szkoła, obowiązki. Pewnie dlatego do dziś Sycylia kojarzy mu się z czasem beztroski i wolności. Może dlatego tak kocha tu przyjeżdżać. „Włosi są niesamowicie emocjonalni. Co w sercu, to na języku. Uwielbiam z nimi rozmawiać, bawić się, oni wszystko robią na sto procent. Tu nie ma letnich temperatur, jest albo miłość, albo nienawiść”. Tym razem jednak przyjazd Stefano na Sycylię jest inny. Po raz pierwszy mieszkańcy Raffadali uważnie mu się przyglądali. Trudno im było zrozumieć, jak to się stało, że ich Stefano jest teraz w centrum zainteresowania. Tutejsze gazety nawet napisały o tym, że przywiózł ze sobą ekipę filmową. Dlatego niektórzy byli początkowo wobec niego nieufni. Z czasem jednak lody stopniały. Okazało się, że Terrazzino może i jest gwiazdą, ale w środku to ciągle ten sam chłopak, który jeszcze niedawno w krótkich spodniach biegał wkoło fontanny. „Raz tylko miałem niemiłe zdarzenie. Kręciliśmy sceny do serialu. W przerwie koło mnie stanęło kilku Włochów. Jeden z nich trzymał ręce w kieszeniach i krzywo na mnie spoglądał: »Ma się to szczęście w życiu, co?«, powiedział bez cienia uśmiechu. Przykro mi się wtedy zrobiło. »Dlaczego tak pochopnie mnie oceniasz, nie wiesz, przez co przeszedłem, jaką drogę musiałem pokonać, żeby znaleźć się w tym momencie, w jakim jestem teraz«, odpowiedziałem mu”.
Najważniejsze: nie bać się
Bo Włosi są momentami podobni do Polaków. Lubią narzekać, że im nic się nie układa, a tak naprawdę sami nie mają odwagi, żeby wziąć sprawy w swoje ręce. Kiedy Stefano był mały, obaj z Salvatore postanowili, że zrobią wszystko, żeby w życiu zajmować się tym, co naprawdę kochają. W kryzysowych momentach dzwonili do siebie nawzajem, podnosząc się na duchu. Najważniejsze było zawsze to, żeby nie bać się realizować marzeń. Kiedy Stefano skończył w Niemczech szkołę kostiumologii i zaczął pracować w zawodzie, wcale nie był szczęśliwy. Wiedział, że ten zawód to nie jest jego pasja. „Pochodzę z artystycznej rodziny. W genach mam muzykę i taniec. Ojca nazywali »Disco King«, tak dobrze tańczył, dziadek za to pięknie śpiewał. Dlatego w końcu wytłumaczyłem im, że moim życiem jest taniec. Zrozumieli”. Kiedy Stefano przyjechał do Polski, nie było mu łatwo. „Nie znałem języka ani mentalności Polaków. W Warszawie czułem się trochę obco. Na początku było ciężko. Jednak dostałem szansę od losu, dzięki której mogłem spełniać pozostałe marzenia. To dodało mi pewności siebie”. Jego życie nabrało tempa, gdy zaczął występować w „Tańcu z gwiazdami”. Poznał fantastycznych ludzi. „Mogłem wreszcie pokazać swoje zdolności, a przede wszystkim to, co mam w genach – moją artystyczną duszę”. Justyna Steczkowska pozwoliła mu uwierzyć w to, że umie śpiewać, czego efektem jest płyta „Cin Cin Amore”. Potem przyszły propozycje udziału w serialu, gdzie mógł pokazać swoje kolejne zdolności. Widzów przekonał optymizmem do życia i zaraził tańcem.
Już od kilku lat Stefano Terrazzino dzieli się swoją pasją nie tylko na ekranach telewizji. Wraz ze swoimi przyjaciółmi z programu prowadzi własne kursy w renomowanym studiu tańca Showdance, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem. Teraz zamierza kupić mieszkanie w Warszawie. Chce mieć tu własny kąt. Salvatore, ceniony architekt, już obiecał, że je zaprojektuje i sam urządzi. W końcu nikt tak dobrze nie zna gustu Stefana jak on. „Obiecałem mu jednak, że będę na Sycylię przyjeżdżał częściej niż dotychczas, i zamierzam dotrzymać słowa. W końcu jestem Włochem”, mówi, a potem opowiada, jak w dniu, w którym skończył 18 lat, musiał stawić się w niemieckim urzędzie i zadecydować, które obywatelstwo chce przyjąć. „Lubię Niemcy. Tam się wychowałem. Nie czuję się jednak Niemcem. W głębi duszy jestem Włochem. Zresztą wyobrażasz sobie Niemca o nazwisku Terrazzino? Przecież to śmieszne”.
Niebawem i ta jego podróż na Sycylię dobiegnie końca. W Warszawie czekają obowiązki, praca, kolejne koncerty. Ale włoscy koledzy Stefana już przygotowali dla niego niespodziankę. Na pożegnanie zaśpiewają mu przebój Adriano Celentano „Il ragazzo della via Gluck”. To piosenka o chłopcu, który mimo że wychowany na prowincji, robi karierę, staje się bogatym i wpływowym biznesmenem. Nie jest jednak szczęśliwy. Oddałby wszystkie pieniądze za to, żeby z przyjaciółmi z dzieciństwa znowu biegać boso po trawie. „Bohater tej piosenki nie czuje się spełniony. Ze mną jest inaczej. Odnalazłem w życiu szczęście i pasję. Tylko czasem tak chciałbym cofnąć czas i choć raz jeden przeżyć na Sycylii takie lato jak wtedy, gdy byłem mały”.
Tekst Iza Bartosz