Omijam kałuże błota i z obawą przyglądam się spalonym resztkom płótna, przekrzywionym kominom i wirującym na wietrze kawałkom gazet. Podnoszę strzępek papieru i z niedowierzaniem kręcę głową. Dbałość o szczegóły, nawet niewidoczne dla zwykłego widza, jest dewizą Craiga. Nadpalony papier ma nagłówek z napisem: „Daily Prophet”, czyli Prorok codzienny – ulubiony dziennik brytyjskich czarodziejów według Joanne Rowling. Teraz już wiem na pewno, że jestem naprawdę blisko Hogwartu.
W miejscu dawnych zakładów lotniczych w Leavesden od 20 lat mieści się największe studio filmowe pod Londynem. To tu kręcono „Gwiezdne wojny”, „Mortal Combat” czy właśnie sagę o Harrym Potterze. „Szczątki miasteczka namiotowego, które zajmują sporą przestrzeń na południe od wielkich baraków dawnej fabryki, to miejsce, w którym po raz pierwszy objawia swą niszczycielską moc Lord Voldemort”, tłumaczy producent David Heyman. W filmie mieszkali tu czarodzieje, którzy z całego świata zjechali na mistrzostwa quidditcha – sportu będącego połączeniem koszykówki, polo i wyścigów motocyklowych (z tym że pojazdami są latające miotły). Nagle dzwoni komórka scenografa. W oddalonym o dwa kilometry hangarze zaczynają się zdjęcia i Stuart musi rzucić okiem na plan. Wskakujemy do małego busika i po kilku minutach jesteśmy w innym świecie.
Tropikalna temperatura i zapach wilgoci przypominają raczej dżunglę niż studio filmowe. Całą przestrzeń na środku hangaru zajmuje ogromny, wyłożony zielonymi kafelkami basen. Na deskach stoi kilkanaście dziewcząt w niebieskich sukienkach, pantofelkach na wysokich obcasach i kapelusikach. To Francuzki – uczennice ze szkoły Beauxbatons. Po chwili na platformie rozsiadają się ostrzyżeni „na rekruta” chłopcy w baranich kożuchach i butach z cholewami. Przypominają pluton czerwonoarmistów. Wszelkie wątpliwości rozwiewa reżyser Mike Newell (ten sam, który reżyserował „Cztery wesela i pogrzeb”). Przez tubę krzyczy zza ustawionej na brzegu kamery: „Rosjanie! Ruszcie się w prawo, zróbcie miejsce dla Anglików!”. Rzeczywiście, młodzieńcy w baranicach z ociąganiem rozstępują się i w powstałą lukę wbiega kilkanaście roześmianych dzieciaków w kolorowych sweterkach. Z przodu staje czwórka aktorów i już wiem, że za chwilę zacznie się nagranie sceny, w której na jeziorze nieopodal Hogwartu rozegrana zostanie jedna z konkurencji Turnieju Trójmagicznego. Do skoku w rozhuśtane fale szykuje się 22-letnia Francuzka Clemence Poesy, która gra Fleur z Beauxbatons, Stanisław Janewski, 19-latek z Sofii, w roli Wiktora Kruma z Durmstrangu i dwóch młodzieńców z Hogwartu – Harry Potter i Cedric Diggory (Daniel Radcliffe i Robert Pattinson). Reżyser ciągle ponagla ekipę. W jego głosie słychać ogromne napięcie. Producent daje mi delikatny sygnał, żeby wycofać się tam, gdzie nie będę nikomu przeszkadzać.
„Dziś jest trochę nerwowo”, przyznaje Heyman. „Ale proszę się nie dziwić Mike’owi Newellowi, bo odtwórca głównej roli, Daniel Radcliffe, musi po południu wrócić do Londynu. Jutro ma ważne egzaminy do gimnazjum. Na planie jest mnóstwo dzieciaków. Według brytyjskich przepisów wolno im pracować jedynie przez 4,5 godziny dziennie, a po każdej pełnej godzinie muszą mieć 15 minut przerwy. Nakręcenie czegokolwiek w takich warunkach wymaga żelaznej dyscypliny”.
Przyglądam się reżyserowi Newellowi. Co kilka minut wybucha złością. Heyman uśmiecha się wyrozumiale. Producent widział już większość nakręconego materiału i zapewnia mnie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. To już czwarta część przygód Harry’ego Pottera i trzeci reżyser. „Chcemy nakręcić wszystkie siedem części z tymi samymi odtwórcami głównych ról, a to oznacza ciągłą walkę z czasem”, tak Heyman tłumaczy częste zmiany reżysera. Chris Columbus („Kevin sam w domu”), który nakręcił dwie pierwsze części, to tytan pracy, ale i on poddał się, gdy okazało się, że robotę nad trzecią częścią trzeba zacząć jeszcze w czasie kręcenia części drugiej.
Alfonso Cuarón („I twoją matkę też”), meksykański reżyser, nakręcił „Harry’ego Pottera i więźnia Azkabanu” w ekspresowym tempie, ale każdego dnia z większym przerażeniem patrzył na dorastającego Daniela. Filmowy Harry przez ten rok urósł prawie 15 centymetrów i zaczął mówić niemal basem. Mike Newell zaczął kręcić pierwsze sceny do czwartej części na dwa tygodnie przed ukończeniem „Więźnia Azkabanu”.
Jak na te zmiany reagują dzieciaki? „Bez wątpienia najbardziej zaprzyjaźniły się z Chrisem”, nie ma wątpliwości Heyman. „Ten beztroski, naładowany optymizmem Amerykanin nauczył ich aktorstwa, ale był łagodny, nie wymagał zbyt wiele i niemal niczego nie tłumaczył. Mówił: »Podejdź w tamto miejsce, podnieś rękę, zrób taką minę«. Alfonso Cuarón to jego przeciwieństwo. Przed zdjęciami kazał dzieciakom napisać esej na temat postaci, którą grają. I tak Emma Watson (Hermiona) zapisała aż 12 stron maczkiem! Daniel Radcliffe (Harry) – już tylko dwie strony. A Rupert Grint (Ron Weasley) oddał czystą kartkę. Mike jest pierwszym Brytyjczykiem w gronie reżyserów. Jest też najstarszy. Dzieciaki traktują go trochę jak surowego dziadka, ale lubią i szanują, bo widzą, jak mu na wszystkim zależy”, mówi producent.
W czasie naszej rozmowy aż trzy razy reżyser krzyczy: „Akcja”, a czwórka aktorów skacze z platformy do basenu. Znikają na kilkanaście sekund pod wodą, asekurowani przez płetwonurków, których specjaliści komputerowi „wytną” podczas montażu filmu. Newell przegląda na monitorze poszczególne duble i w końcu wydaje z siebie westchnienie ulgi.
Podchodzi do nas opatulony szlafrokiem Stanisław. Mówi wolno, z wyraźnym słowiańskim akcentem. To jego pierwsza przygoda z filmem i prawdopodobnie ostatnia. Po zdjęciach zamierza wrócić do Sofii i zostać biznesmenem – jak ojciec. Na casting, który urządzono w szkole językowej, w której uczył się w Londynie, przyszedł prosto z siłowni. Książek o Harrym Potterze nie czytał. Perspektywa całowania się z Hermioną, czyli rezolutną Emily, trochę go peszy. Kiedy będzie szukał dziewczyny dla siebie, to na pewno nie w bibliotece – nie jest typem intelektualisty. „I bardzo dobrze”, kwituje producent David Heyman, gdy Stanisław oddala się już do garderoby. „Jest naturalny i doskonale oddaje silny w Anglii stereotyp Rosjanina”, mówi. „Chyba Bułgara. Stan jest Bułgarem. Durmstrang to według książki szkoła czarodziejów w Bułgarii”, oponuję. „Bułgar, Rosjanin... co za różnica”, Heyman wzrusza ramionami. Nie tylko on.
„We wszystkich tych chłopakach z Rosji jest jakaś fascynująca, pierwotna siła”, mówi projektantka strojów Jany Temime, którą odwiedzam w ogromnej, zastawionej wieszakami garderobie. „Bułgarzy? No, może i Bułgarzy”, zgadza się ze mną i zaraz pokazuje dziesiątki kostiumów uszytych z baranich skór. Wieszaki z ubraniami zajmują kilkaset metrów. Wykonanie tych wszystkich kostiumów zajęło chyba kilka lat. „Ależ skąd!”, macha ręką projektantka. „Kupowałam po prostu ubrania w supermarketach i butikach, a potem przerabiałam, farbowałam, zmieniałam, żeby wyglądały tak, jak sobie tego życzyłam. W sumie prosta sprawa!”, żartuje.
Wszystko już było
Zupełnie inna atmosfera panuje w pracowni efektów specjalnych Nicka Dudmana. Jego asystentki właśnie kończą pracę nad smokiem, którego ma pokonać Harry w pierwszym zadaniu Turnieju Trójmagicznego. Sześciometrowe silikonowe cielsko trzeba dokładnie polakierować, żeby przypominało gadzią skórę. Osobno powstaje głowa. Z paszczy mają wydobywać się płomienie o dokładnie wyliczonej długości. Tu każdy błąd może kosztować czyjeś życie.
Specjalista od efektów specjalnych mieszka w Hollywood. Zaczynał niemal 30 lat temu od zaprojektowania mistrza Jodi w drugiej części sagi Lucasa „Imperium kontratakuje”. Dziś dziedzictwo „Gwiezdnych wojen” wciąż na nim ciąży. „Ile razy próbowałem naszkicować postać Voldemorta, który w »Harrym Potterze i Czarze Ognia« po raz pierwszy pojawia się w całej swojej postaci, wychodził mi Imperator z »Gwiezdnych wojen«”, wzdycha ciężko Nick. Nie chce zdradzić, jak się skończyły zmagania z największym „złym” bohaterem (zagra go Ralph Fiennes), ale zadowolona mina speca od efektów specjalnych pozwala przypuszczać, że niemoc twórcza została pokonana.
Czas do kina
Hangary w Leavesden kryją w sobie jeszcze wiele tajemnic. Zachwyciła mnie sala sądu, na którą w magiczny sposób Harry dostanie się podczas procesu Śmierciożerców: rotunda urządzona w bizantyjskim stylu, pokryta mozaikami. Zwiedziłem też Wielką Salę Hogwartu, wzorowaną na kaplicy Oksfordzkiej (skala 1:1). Tym razem kamienne ściany owinięto srebrną folią. Dlaczego? Nie zdradzę. Ale na pewno warto zobaczyć „Harry’ego Pottera i Czarę Ognia”. To będzie najbardziej „brytyjski” z dotychczasowych „Potterów” i (jak zapewnia producent) najbardziej zabawny. Patrząc na zagniewane miny reżysera, trudno w to uwierzyć, ale twórcy filmu „Cztery wesela i pogrzeb” należy się chyba kredyt zaufania.
Liwia Wiktor/ Viva!