Paprocki i Brzozowski w "Vivie!"

Paprocki i Brzozowski fot. Viva!
Duet projektantów zdradza wszystkie kulisy swojej pracy
/ 17.09.2013 00:06
Paprocki i Brzozowski fot. Viva!
Każdą mijaną na ulicy kobietę mierzycie od razu wzrokiem?  

Mariusz Brzozowski: Dzisiaj na widok pewnej pani w przyciasnym sweterku odruchowo spojrzeliśmy na siebie i w tym samym momencie powiedzieliśmy: „A wystarczyłoby założyć to samo o rozmiar większe i byłoby idealnie!”.

Marcin: Czasami jest to silniejsze od nas. Nie myśl sobie jednak, że nic innego nie robimy, tylko ciągle oceniamy innych. Po wyjściu z pracy staramy się jak najmniej o niej rozmawiać. Gdyby w moim towarzystwie pojawił się prawnik i zaczął sypać paragrafami, mógłbym tego nie wytrzymać. Zdaję sobie też sprawę z tego, że nie wszyscy muszą żyć modą.

Jednak Polki żyją dzisiaj modą bardziej niż kiedykolwiek. Im więcej fashion victims wokół, tym większe macie powody do zadowolenia?

Marcin: Przyznam, że nie mamy faktycznie powodów do zmartwień. Modowy biznes się kręci. Ale cieszy mnie to jeszcze z innego powodu – kobiety mają wreszcie w czym wybierać. Ja dorastałem w innych czasach. W szarej, PRL-owskiej rzeczywistości. Pochodzę z małego miasta w Zagłębiu, z robotniczej rodziny. Pamiętam chude lata 80. Wtedy świat był mniej ciekawy, mniej kolorowy.

Dlaczego dzisiaj sukienka staje się ważniejsza od wszystkiego innego?

Mariusz: Nie przesadzajmy. Sukienka najważniejsza? Nie zgodzę się z tym. Ale to oczywiste, że wygląd jest bardzo ważny. Kto nie lubi być dobrze ubrany? Ubranie dodaje pewności siebie. Każdy chyba o tym wie. W dobie konsumpcji to nieuniknione. Ubranie jest na jeden sezon. Potem trzeba szybko je wymienić. Przeraża mnie coś innego – że dzisiaj każdy może być projektantem.

Marcin: Był taki moment, że każdy mógł zostać fryzjerem, makijażystą czy stylistą. Dzisiaj wielu osobom wydaje się, że jak kupią w lumpeksie trzy koszule i zszyją je razem, to już są projektantami.

Mariusz: Po pierwszym pokazie okazuje się jednak, że ta osoba nie ma już nic więcej do powiedzenia.



Kiedy zorientowaliście się, że moda to jednak biznes?

Marcin: Pierwszym sygnałem, że na modzie można zarobić pieniądze, była współpraca z Reserved. Zrobiliśmy wzorem H&M kolekcję dla nich sygnowaną naszymi nazwiskami. Te ubrania kupiły, a potem nosiły setki kobiet. Wtedy zrozumieliśmy, że moda może być sztuką użytkową, a nie samą sztuką. Już wcześniej styliści nam radzili, żeby projektowane przez nas ubrania były raczej bliżej ziemi niż w chmurach. I właśnie Reserved ściągnęło nas na ziemię. Udowodniło, że po co pięć rękawów, skoro wystarczą dwa…

Czy ta lekcja biznesu trochę zabolała młodych gniewnych?

Mariusz: Żaden twórca nie lubi być namawiany do zmiany swojej wizji. Dzisiaj z perspektywy czasu widzę jednak, że wyszło nam to na dobre. W tym samym czasie przygotowywaliśmy też autorską kolekcję dla Ochnika i ona jeszcze bardziej nauczyła nas, jak być praktycznym w projektowaniu. Sami na sobie też lubimy praktyczną modę. 

Czy dzięki temu możecie dzisiaj spać spokojnie i obchodzić swoją szczęśliwą trzynastkę?

Marcin: Trzynaście lat pokazuje, że możemy utrzymać się z tego, co robimy. To dla nas prawdziwy sukces. Jednak prawdziwe pieniądze zaczęliśmy zarabiać dopiero trzy lata temu. Póki co, odpukać, ten rok należy do udanych. Nie mamy kredytów, więc śpimy spokojnie. Nie musimy heroicznie walczyć o przetrwanie. Postawiliśmy na rozwijanie sieci sprzedaży. Nie jesteśmy już tylko w samej Warszawie. Nasze ubrania są dostępne również w Sopocie, Rzeszowie, Katowicach, we Wrocławiu, w Bydgoszczy i w Bielsku-Białej. Byliśmy też pierwszymi polskimi projektantami, którzy otworzyli własny butik internetowy.

Mariusz: Ostatnio stworzyliśmy linię Plants dla młodych ludzi, z T-shirtami i bluzami. Bo takie było zapotrzebowanie rynku. Młodzież kocha modę i nie należy o niej zapominać. Linia Plants jest przystępniejsza cenowo. Ubrania z metką Paprocki & Brzozowski są droższe.

Marcin: Z kolei na pokazie w listopadzie zaprezentujemy „coś pomiędzy”, czyli markę Day. Ubrania dla kobiet, ale bardziej na co dzień. Taki basic, z charakterystycznymi dla nas detalami. Kiedyś nie musieliśmy się przejmować utrzymaniem firmy, pracowników i butiku w centrum miasta. Dzisiaj jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za siebie. Rozwijamy firmę i nasze horyzonty. Moda to nie tylko sukienki na specjalne okazje. Zdajemy sobie sprawę z tego, że mało kobiet wyda kilka tysięcy za sukienkę, w której wyjdzie raz.



Zadajecie sobie czasem pytanie, jak to możliwe, że tyle lat wytrzymaliście ze sobą?

Mariusz: Nawet kiedy się pokłócimy, szybko przychodzi opamiętanie. Trzeba się przecież pogodzić, bo tworzymy firmę, w której oprócz nas funkcjonują też inni ludzie. Są chwile, kiedy mamy już siebie dość. Jednak nie ma wątpliwości co do tego, że nie potrafilibyśmy pracować oddzielnie.

Marcin: Od lat słyszymy, że nasze nazwiska brzmią lepiej razem niż osobno. Niektórzy myślą, że Paprocki & Brzozowski to pseudonimy, które świetnie wymyśliliśmy. Pytają: „To jak wy naprawdę się nazywacie?” (śmiech).

Mariusz: Kayah nazwała nas kiedyś „braćmi botanicznymi”. Przyjęło się. Inni też tak mówią. Bo ja w skrócie to Brzoza, a Marcin to Paproć. Pracujemy razem, spędzamy wolny czas razem, jeździmy na wakacje, tylko osobno mieszkamy. Nigdy nie miałem rodzeństwa i traktuję Marcina jak brata, niemal bliźniaka.

Kiedy sięgniecie pamięcią do początków, widzicie, jak długa to była i wyboista droga, aby dojść do punktu, w którym jesteście dzisiaj?

Mariusz: Wszystko, co osiągnęliśmy, zawdzięczamy samym sobie. Nie urodziliśmy się w pałacach ze złotymi klamkami.  

Marcin: Nie wstydzę się dziś tego, że w czasach liceum plastycznego w wakacje pracowałem z Ochotniczym Hufcem Pracy. Miesiąc w tartaku albo na poczcie roznosiłem telegramy. A z Mariuszem na studiach robiliśmy witrażowe ramki. Mariusz, zdając na Wydział Ubioru i Tkaniny na łódzkiej ASP, spełniał swoje marzenia z dzieciństwa. Od dziecka rysował projekty sukienek. Miał mnóstwo zeszytów z tymi szkicami, które jego tata zbierał do archiwum. Inaczej niż ja. Kiedy się poznaliśmy, studiowałem grafikę w tej samej akademii. Zacząłem mu pomagać w przygotowaniach do pierwszego pokazu i spodobało mi się to. Nasze koleżanki były modelkami. Trzeba było dobrać muzykę. Wymyślić makijaż. Zaciekawiło mnie, że to jest rodzaj machiny, w której tyle szczególików trzeba po swojemu dopracować. Atmosfera, ta cała otoczka i ciekawi ludzie pociągnęli mnie za sobą. Kiedy zaczęliśmy już wspólnie pracować, najważniejsze były dla nas konkursy.

Mariusz: Marcin zaprojektował na jeden z konkursów gorset ze szkła, bo interesował go witraż. Oczywiście to nie nadawało się do noszenia. Byliśmy jednak ambitni i lubiliśmy eksperymentować. To miały być rzeczy robiące wrażenie. Tak stworzyliśmy własne okulary, buty i torebki ze szkła.

Marcin: Nie traktowaliśmy tego wówczas w kategoriach zarobkowych. Apetyt jednak rósł w miarę jedzenia. Zwłaszcza gdy zaczęliśmy zdobywać kolejne nagrody na konkursach dla projektantów. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy wtedy w Łodzi, kiedy zaczęto do nas dzwonić z redakcji gazet z prośbą o przygotowanie ubrań na sesje. Mediom dużo zawdzięczamy, bo wtedy nakręcało nas to, że pojawimy się w gazetach. To też pozwoliło nam tak się rozwinąć. Wtedy praktycznie od rana do wieczora siedzieliśmy przy maszynach. Na przemian piliśmy napoje energetyczne, żeby nie zasnąć w nocy, a potem braliśmy tabletki na uspokojenie, żeby w końcu zasnąć.

Marcin: Pamiętam, że dostawaliśmy wytyczne do sesji faksem, a trzeba je było odbierać na poczcie. To były czasy! Internet dopiero raczkował.



Pamiętacie, jak ubierały się Wasze mamy? Czy to one były dla Was pierwszymi ikonami stylu?

Mariusz: Moja mama nosiła czerwone szpilki i malowała usta na czerwono. Jako mały chłopiec byłem tym zachwycony. Nie lubiła spódnic, wybierała spodnie. Pamiętam, że oszalałem na punkcie Julii Roberts w filmie „Pretty woman”, bo w każdej kolejnej scenie pojawiała się w nowej stylizacji. To było inspirujące.

Marcin: Pod koniec podstawówki zafascynowała mnie Kora. Po latach po jednym z koncertów w Łodzi dobiliśmy się do niej i daliśmy w prezencie naszą bluzkę z Mona Lizą.

Mariusz: Byliśmy oszołomieni, kiedy zobaczyliśmy ją potem w tej bluzce na wystawie malarstwa Kamila Sipowicza. Z czasem Kora zaczęła coraz częściej sięgać po nasze ubrania.

Karl Lagerfeld jest znany z ekstrawagancji, z tego, że tworzy wokół siebie teatr. A Wy?

Marcin: Wiemy, w jakim kraju żyjemy. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy tu i teraz. Nie jeździmy czarnymi limuzynami, nie mamy kaprysów. Cały czas pamiętam o tym, skąd pochodzę, i nie chciałbym przekroczyć kiedyś granicy śmieszności w udawaniu kogoś, kim nie jestem. Naśladowanie Karla Lagerfelda w Polsce zostawiamy innym projektantom. Nie nadużywamy słów „sukces”, „kariera” i tak dalej. Krąży wiele mitów o projektantach i  gdy ktoś nas poznaje, to dziwi się, że jesteśmy tacy normalni.

Mariusz: Robienie zamieszania wokół siebie bardziej mnie peszy niż „puszy”. Na pytanie, czy chcemy zrobić karierę za granicą, odpowiadamy, że nie. Przynajmniej dzisiaj. Pokusa spróbowania swojego szczęścia jest pewnie we wszystkich. Ale nie mamy kompleksów. Nie musimy gonić króliczka. Czujemy, że współtworzymy polską modę od kilkunastu lat, ale tutaj jest jeszcze dużo do zrobienia.

Dlaczego nie chcecie projektować dla mężczyzn?

Marcin: Podejmowaliśmy takie próby, ale mężczyźni nie są dla nas ciekawi. Sami nie przywiązujemy do naszych stylizacji większej wagi.



Spotkałam się z opiniami, że nie jesteście projektantami, którzy ciągle powielają jeden wzór, tylko w innych wariacjach. Wasze kolekcje bardzo różnią się od siebie. Na jednej gali pojawiają się gwiazdy w sukienkach od Was, tak skrajnie różnych. Czy to jest zamierzone?

Mariusz: Jesteśmy we dwójkę i jeśli jeden chce coś powtórzyć, to drugi powstrzymuje go, mówiąc: „Nie róbmy tego, bo to staje się nudne”. Lubimy skrajności. Marcin jest bardziej romantyczny, a ja minimalistyczny, więc staramy się spotkać gdzieś pośrodku. Mamy ulubione patenty, ale lubimy wciąż odkrywać coś nowego.

Jesteście jednak dwiema osobami, dwiema wyobraźniami? Czy nie jest trudno czasem pójść na kompromis?

Marcin: Czasami musimy walczyć ze sobą, ale na zderzeniu dwóch różnych pomysłów rodzi się trzeci i on zawsze jest najlepszy. Nie chodzi o to, że każdy z nas musi z czegoś zrezygnować. Tylko że ja coś wkładam, potem coś dokłada Mariusz. Czasem realizujemy projekty, tylko jednego, ale wspólnie musimy zmieścić się z nimi w wizji całej kolekcji. Nasz styl jest tak różnorodny również dlatego, że mając butik i bezpośredni kontakt z klientkami, widzimy, czego one potrzebują. To byłoby nie do przyjęcia, gdybyśmy proponowali im przez kilka sezonów z rzędu wyłącznie falbanki, długie suknie albo tylko koronkę.

Co Was inspiruje?

Marcin: Wszystko. Przede wszystkim kobiety. Malarstwo, architektura, książki, filmy, życiorysy innych. Bardzo często muzyka. Jedziemy na przykład samochodem i kolekcja zaczyna się rysować w naszych głowach pod wpływem jednej zasłyszanej piosenki. Trudno to teraz opowiedzieć słowami. Piosenka stwarza pewien klimat, który chcemy potem oddać w kolekcji.

Mariusz: Tak było z piosenką z filmu „Emmanuelle”. Zafascynowani nią zaczęliśmy szukać zdjęć z tamtego okresu, obejrzeliśmy film i tak powstała kolekcja pod tym samym tytułem.

Czy są chwile, kiedy czujecie na plecach oddech pokolenia następnych młodych gniewnych?

Mariusz: Tak, i potrafimy docenić ich kreatywność. Cały czas ich obserwujemy, aby nie zostać w tyle. Uważamy, że warto im pomagać i ich wspierać. Nie zapominamy, że przed chwilą, wbrew pozorom nie taką długą, sami byliśmy na ich miejscu.

Redakcja poleca

REKLAMA