Maria Peszek - Jej mokro

Maria Peszek fot. ONS
Jestem kochliwa, ale się nie puszczam, boję się brutalności, ale uwielbiam prowokować. Jestem Marią Awarią, kolekcjonerką męskich wzwodów – zwierza się Maria Peszek, która swą najnowszą płytę poświęciła kobiecej seksualności.
/ 18.11.2008 15:15
Maria Peszek fot. ONS
Maria Peszek, lat 35, córka aktora i reżysera Jana Peszka, dla świata kultury narodziła się już w wieku lat dziewięciu. Debiutowała w serialowej ekranizacji książki „Rozalka Olaboga”, a dwa lata później przygarnął ją krakowski Teatr im. Juliusza Słowackiego. Tuż po ukończeniu PWST posypały się zarówno role teatralne (m.in. u Brzozy, Zapasiewicza i Kotlarczyk), jak i filmowe („Julia wraca do domu” Holland, „Ubu król” Szulkina, „Wiedźmin” Brodzkiego, „Spis cudzołożnic” Stuhra) oraz nagrody, w tym aktorskie wyróżnienie ministra kultury i sztuki w 2004 roku. Trzy lata temu zadebiutowała albumem „miasto mania”. Własną twórczość określa terminem "wulgaryzm magiczny”, zaś o swojej wywrotowej osobowości sama śpiewa: „A ja metr pięćdziesiąt dwa dziko rosnącego nieba”.

– Na początek pretensja. O jeden rym. Śpiewa pani: „Lubię twoje to, lubię twoje tamto, kiedy tamto staje, ja się staję, nifomańką”. A tam powinno być „nimfoniańką”!
Maria Peszek:
Nie wolno tych słów traktować tak śmiertelnie poważnie. Każdy może sobie je rozumieć, jak chce. Pan zrozumiał, że to jest o jakimś bachorze, który się budzi i wrzeszczy?

– Nie. Wyłącznie seksualnie zrozumiałem.
Maria Peszek:
To dlaczego nimfoniańka? Że ma się opiekować?

– No tak i przy okazji odczarować chorobową otoczkę słowa „nimfomanka”.
Maria Peszek:
Odczarowałam – moją „nimfomańką”.

– Wszyscy szepczą, że ta nowa płyta jest przełamaniem tabu kobiecej erotyki, a właściwie tabu jej języka.
Maria Peszek:
I dobrze, bo o to chodziło. Seksualność to jest taka rzecz, która dotyczy każdej żywej istoty, a jest nieobecna w publicznej mowie. Sama seksualność nie jest aż tak istotna, żebym jej poświęcała ostatnie 15 miesięcy życia, ale mogłam je poświęcić temu, jak się o niej mówi. Beznadziejnie. W ogóle nie używa się słów, jakimi ludzie do siebie mówią w tych sytuacjach, zresztą fantastycznych. Ja podsłuchuję, jak ludzie mówią. Na ulicy można usłyszeć rzeczy straszne, radykalne i takie przerażające, ale to nie znaczy, że ci ludzie przestają być dla siebie czuli. O tym chciałam powiedzieć na tej płycie, a nie o seksie. A mam słabość do wyrazów, czasami jakiś wyraz za mną chodzi, tak na przykład było ze wzwodem, oczywiście wzwód to rzecz fantastyczna i w ogóle mistyczna, ale...

– Nie przesadzajmy, mówię to jako twórca wielu wzwodów...
Maria Peszek:
Rozumiem, ale ja – jako obserwator i współtwórczyni także – uważam go za rzecz mistyczną. Ale też fantastyczną.

– Pamiętam artykuł w „Polityce” analizujący język wyznań młodych ludzi i cytat z chłopaka, który w parku na ławce wyznawał miłość swojej dziewczynie, a brzmiało to „zajebałem się w tobie jak chuj”.
Maria Peszek:
Dla mnie to bomba, jaki rytm! Ostatnio słyszałam w tramwaju coś, co mnie kompletnie powaliło. Dwie dziewczyny, bardzo opalone, z długimi paznokciami słuchały muzyki, jedna dała słuchawki drugiej, ona słucha kompletnie zdegustowana, wyciąga te słuchawki i mówi: „Mnie to nie nawilża”.

– Stąd już blisko do jeszcze jednej dojmującej frazy z pani nowej płyty, o czekaniu na Niego, z wyznaniem „mi mokro”.
Maria Peszek: 
„Mi mokro” miało być tytułem płyty, uważałam, że brzmi to prawie japońsko, ale były problemy.

– Wszyscy panią pytają, czy na tej płycie są osobiste erotyczne wyznania kobiety Marii Peszek?
Maria Peszek:
Oczywiście to jestem ja, wymyślona na potrzeby tego projektu. Już nie jestem Manią, takim misiem puchatym, maskotką, tylko jestem Marią Awarią. Taka jestem w tym momencie, nie wiem, co będzie za chwilę.

– Na pani nowej płycie są wzwody, napletki, wydepilowane łona. Chce pani nią zmienić język kobiecej seksualności. W tym kraju rozgłośnie radiowe, telewizje będą się bały ją puszczać. Jak sobie pani z tym poradzi?
Maria Peszek:
Poradziłam sobie przy poprzedniej płycie, praktycznie bez żadnego wsparcia telewizji, grały ją radia lokalne i jakoś poradziłam. Jakoś strasznie się tym nie przejmuję i nie rodzi się we mnie ambicja, żeby w związku z tym spróbować zaśpiewać ulubionych poetów.

– A jakieś ambicje pani ma?
Maria Peszek:
Bardzo dużo.

– Jakie?
Maria Peszek:
Chciałabym zająć się literaturą.

– Czytać ją czy pisać?
Maria Peszek:
Jedno i drugie, bo moim bólem jest to, że miałam zadatki na nieźle wykształconą osobę, a teraz jestem wtórną analfabetką. Jako dziecko zaczynałam dzień od tłumaczenia „Cyda” albo rzeczy podobnych, to przychodziło mi tak „na pstryk”, chłonęłam języki, uczyłam się w balecie, grałam na fortepianie i nagle wszystko gdzieś się rozpłynęło.

– Może szczęśliwy jest stan takiego wtórnego analfabetyzmu?
Maria Peszek:
Daje taki rodzaj nonszalancji, że czasem używam słów, usiłując gwałtownie przypomnieć sobie, co one znaczą. Nie zawsze się udaje. Ale to specyficzne dzieciństwo powoduje też, paradoksalnie, że nie mam takiego strachu, że coś jest banalne, że coś już było. Show-biznes i cała praca w sztuce wymaga tego, żeby wyprzeć wszystko, co się wie. Zostają szczątki, odpady i dzięki temu mam tę nonszalancję i bezczelność, że się nie boję grafomanii, że jak nie wiem, to zawsze mogę zapytać kogoś bardziej wykształconego.

– Maria Peszek zajmie się literaturą po to, żeby siebie opowiadać, czy żeby świat opowiadać?
Maria Peszek:
Nie umiem pisać, ale jestem tego rodzaju debilem, który jeżeli czegoś nie umie, to go to strasznie wciąga. Tak było z muzyką. Nie jestem kompozytorem, nie znam się na muzyce, ale mnie to wciągnęło. Lubię po prostu to, czego nie umiem, co jest nieznane. To mnie zasysa. Z mojego pisania, które nazywam paraliteraturą, jestem i dumna, i się tego wstydzę. To fajny świat, kiedy się siedzi, pisze i kompletnie nic innego nie istnieje.

– Bo to jest łatwe, bo każdy może?
Maria Peszek:
Nie każdy może usiąść i pisać.

– Grafomanom przychodzi to z łatwością.
Maria Peszek:
Ale grafomanię uważam za bardzo bliską geniuszowi! Ci najwięksi zawsze mieli ten właśnie rodzaj niezdrowej naleciałości, uwielbiam grafomanów.


– Ale po co ta literatura, żeby siebie opowiadać czy świat?
Maria Peszek:
Sama materia jest czymś takim ekscytującym, czyli forma. Tak samo, jak było przy pisaniu słów na tę płytę... Pojawia się jakiś wyraz, gdzieś mnie tam ciągnie, nie wiem, co z tego dalej wyniknie, a ten wyraz znajduje idiotyczny, kretyński rym, rzeczy dzieją się instynktownie. Powstaje zdanie o czymś, bardzo spójne, ale niejako samo z siebie. Ta materia mnie intryguje. Forma jest ważna w sztuce, ważniejsza niż to, co się ma do powiedzenia.

– Czy pani często używa słów, zdań z piosenek, które śpiewa?
Maria Peszek:
Używam, staram się je wprowadzić w obrót, bo chciałabym, żeby ludzie nimi mówili, chciałabym, żeby ludzie ten mój świat przejęli, uważali za swój. W tym też objawia się moja próżność.

– Ta płyta może połechtać pani próżność. Słuchając refrenu „Poliż mnie, I’m polish albo jeśli wolisz, możesz mnie posolić, albo wy... miętolić”, jestem pewny, że tysiące Polek, na babskich imprezach, będą śpiewały zakończenie „wy... pierdolić”. Piosenka zachęci je, żeby bez skrępowania krzyczały coś, co dotąd tylko myślały.
Maria Peszek:
I niech tak będzie. Pasjonuje mnie takie bycie muzyczno-słowne z ludźmi w sytuacjach intymnych. To wynika też z prostego, strasznego odkrycia, że to wszystko, czyli życie, za krótko trwa.

– Chce mi pani wmówić, że już pani wie, że bezpowrotnie umrze?
Maria Peszek:
Wiem, że potem mnie nie będzie, a co mnie obchodzi to, co tam jest potem?

– A co z nieśmiertelnością? Nie ma?
Maria Peszek:
Jak się umiera, to się umiera.

– Poczucia nieśmiertelności człowiek zazwyczaj pozbywa się po trzydziestce...
Maria Peszek:
Mam tak naprawdę 120 lat, jestem stara.

– Gratuluję wieku.
Maria Peszek:
Już od bardzo dawna wiem, że nie jestem nieśmiertelna i że tak zapierdala to życie, że szkoda czasu na głupstwa, bezsensowne szamotaniny, rozrywanie tych wszystkich kokonów.

– Może nie warto z życiem „zapierdalać”, może lepiej stanąć i patrzeć?
Maria Peszek:
Mam czasem ochotę na takie „podejście”, ale jestem jeszcze, mimo tych moich 120 lat, jednak też gówniarą, która pada na pysk i dochodzi do takich wniosków. Ale potem się zbieram i znów jestem szczeniakiem – wącham, merdam ogonkiem, biegam.

– Może jednak stać i patrzeć to właściwsza rola dla człowieka, który jest jętką jednodniową z nadmiernie rozbudowanym mózgiem?
Maria Peszek:
Cytuje pan mojego ojca...

– Nie znam osobiście Jana Peszka, proszę przekazać pozdrowienia.
Maria Peszek:
On to w domu często powtarza, a jako dziecko usłyszał: życie jest wspaniałe, Jasiu, i krótkie jak przeciąg. Wsiadłeś, wysiadłeś, koniec. To jest proste, sentymentalne i przemawia do mnie, za krótko to wszystko trwa, żeby owijać w bawełnę, stąd konkretne walenie prosto z mostu i mówienie o tych rzeczach bez kulturowych nawarstwień – tak sobie myślę. Ale też może sobie przygotowałam taki akapit na potrzeby wyłuszczeń medialnych?

– I wytłuszczeń, bo niektóre słowa są wytłuszczeniami, jak zauważyłem: wzwód, mi mokro, wydepilowany krok.
Maria Peszek:
Tak, niektóre są ważniejsze.

– Czy wśród przygotowanych wyłuszczeń jest odpowiedź na pytanie: po co jest sztuka?
Maria Peszek:
Nie, ale mogę spróbować odpowiedzieć.

– No to proszę.
Maria Peszek:
Norwid powiedział to o świetle, ale można też powiedzieć: piękno na to jest, by zachwycało do pracy, a praca – by się zmartwychwstało. Chyba po to.

– Nieźle pokaleczona pani jest.
Maria Peszek:
Jak ktoś mając sześć lat, przeczytał Marlowa i nic nie zrozumiał, to to zostawia ślad. Sztuka to jest chyba dla mnie praca jako sposób na wszystkie demony i na siebie tak naprawdę, na strach. Dla wszystkich ludzi praca jest ratunkiem przed samym sobą.

– To była udana próba sklecenia naprędce jakiejś odpowiedzi. Pani zadowolona jest z tego, że jest kobietą?
Maria Peszek:
Płeć nie ma dla mnie szczególnej wagi, myślę, że byłabym szczęśliwa, będąc też mężczyzną. Ale lubię siebie jako kobietę, to daje cały szereg możliwości, których mężczyźni nie mają.

– Wymieńmy trzy.
Maria Peszek:
Brak umiejętności logicznego myślenia, to jest super, to mi pomaga. Myślę, że mężczyźni są upośledzeni pod tym względem.

– Zabijają się własną logiką?
Maria Peszek:
Tak myślę. Z tego wynika następna rzecz: mężczyźni nie mają tak dalece rozwiniętej emocjonalności, posuniętej do granic histerii, a przy robieniu sztuki bywa to niezmiernie pomocne. Mężczyznom zdecydowanie rzadziej przydarza się histeria. Trzecia cecha, którą my mamy, a wy nie, to pewien rodzaj poczucia humoru na swój temat, ja go uwielbiam. Mężczyznom dużo częściej brakuje tego specyficznego poczucia humoru na swój temat, zbyt serio się traktują.

– Mnie się właśnie wydaje, że odwrotnie – to kobiety nie mają daru autoironii.
Maria Peszek:
Nieprawda. Dla mnie rzeczą totalnie ekscytującą w mężczyznach jest poczucie humoru na własny temat, a jakoś rzadko go spotykam. Może po prostu na takich nie trafiam, bo tak naprawdę nie mam czasu na głębsze zanurzanie się w mężczyzn.

– Jak to? Po tej płycie, pełnej intymnych wyzwań, wszyscy myślą, że jest pani...
Maria Peszek:
Znawczynią?

– Raczej kurwiszonem.
Maria Peszek:
To świetnie, cieszę się. „Suka” jest też fajne, może tak pomyślą?

– To możliwe.
Maria Peszek:
Suka jest cudowna... I bardzo bym chciała być też kurwiszonem.

– Słuchając tej płyty, poczułem tęsknotę... za płytą, na której zaśpiewałaby pani o tym samym, ale jako mężczyzna, w jego skrywanym języku, z jego emocjami.
Maria Peszek:
Bardzo bym chciała. Bo w ogóle czasem bywam po prostu mężczyzną, lubię to. Jestem tak naprawdę w sobie chłopcem. W moim pierwszym opowiadaniu, które napisałam jako 17-latka w Stanach, po angielsku, o mojej miłości amerykańskiej, opisałam się jako mężczyzna o imieniu Waldo, a mój ukochany – naprawdę Brian – był w opowiadaniu Sofii. Może byłam wówczas jeszcze chłopcem? Może w ogóle na początku wszyscy jesteśmy chłopcami?

– Pan, przepraszam, pani jest kochliwa?
Maria Peszek:
Od razu się zakochuję, natychmiast.

– Czyli powierzchownie.
Maria Peszek:
Tak, na przykład kocham się w panu od jakiegoś czasu.

– Ale powierzchownie?
Maria Peszek:
Ale „dlaczego”?! Teraz musi paść pytanie „dlaczego?”.

– Dlaczego?
Maria Peszek:
Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. Jest coś ciekawego w panu, trochę coś mrocznego, może coś cynicznego, jakaś taka wysysająca energia, coś intrygującego, fajnego.


– Pytałem, czy pani jest kochliwa, by wiedzieć, czy pani życie osobiste wpływa na to, co pani tworzy?
Maria Peszek:
Jestem strasznie kochliwa, wystarczy mi tak naprawdę jedno spojrzenie, zwłaszcza jak z kimś pracuję. Natychmiast się zauraczam... A muzycy są bardzo prostymi mężczyznami i czasami to jest straszne. Ale jak grają dźwięki, nie mogę się temu nie poddać, w związku z czym się zakochujemy... W gruncie rzeczy jestem bardzo wstydliwą osobą, przełamywanie tego wstydu to męki. Dlatego moje zakochiwanie się ma naturę platoniczną. Ja się po prostu nie puszczam, głównie ze strachu...

– Przed bliskością?
Maria Peszek:
Nie, że potem jest z tego strasznie dużo kłopotów, najgorsze są jednak z tamtej drugiej strony. Więc jestem dziewicza bardzo, czysta jak łza. Mam wiele sytuacji, w których napięcie intelektualne uwodzenia sięga zenitu, kiedy „to” jest już takie totalnie nabrzmiałe i dalej się nic nie dzieje – uwielbiam takie rzeczy. W kontaktach z mężczyznami takie sytuacje mnie tak naprawdę kręcą, uwielbiam, żeby oni się we mnie totalnie zakochali i nie mogli już wytrzymywać... Jestem zdobywcą, kolekcjonerem wzwodów.

– Kolekcjonowanie wzwodów nie jest puszczaniem się?
Maria Peszek:
Nie jest puszczaniem się...

– Jeśli spojrzeć literalnie, bo jeśli spojrzeć literacko...
Maria Peszek:
Nie, literalnie również. Wzwód nie oznacza aktu seksualnego, niekoniecznie musi go oznaczać.

– Ale tak porzucać wzniecony wzwód?
Maria Peszek:
O to chodzi.

– Teraz musi paść to pytanie. Do czego są pani potrzebni inni ludzie?
Maria Peszek:
Do tego, żebym się czuła bezpiecznie.

– Co daje bezpieczeństwo, że oni są?
Maria Peszek:
Bliscy pomagają mi gasić napady paniki, strachu, niepewności. Również po to, żeby spełniać swoje marzenia. Nie starcza mi już siły, więc potrzebni mi są współpracownicy. Poza tym najwspanialszą sztukę robi się zawsze z kimś. Ale jeśli ktoś ze mną pracuje, to się musi zakochać we mnie i koniec. Po prostu musi na łeb na szyję zrzucić się ze schodów, bez patrzenia wstecz. Także do tego są mi potrzebni ludzie.

– A do tego, żeby się w kimś schować?
Maria Peszek:
Jak?

– Zapomnieć się w kimś, zapomnieć, że się jest.
Maria Peszek:
Nie potrafię tego zrobić sama, a wspomóc się używkami boję.

– Mimo z przekonaniem śpiewanej piosenki o zupie z muchomorów i innych środkach odurzających?
Maria Peszek:
Upijam się dwoma kieliszkami wina, lubię się bardzo upijać, ale to chyba wszystko. Jestem strasznym tchórzem, strasznym, boję się o siebie tak bardzo, że nie dla mnie narkotyki.

– Czyli właściwie siostra zakonna Maria Peszek pokazuje nam straszny świat piekła, do którego nigdy nie zajrzała?
Maria Peszek:
Zajrzała, tylko bez dopalaczy. Tak, ale siostra zakonna, mniszka. A zapomnienie się, zatracenie, przyzwolenie, żeby coś mną zawładnęło, kusi, ale na razie nie potrafię.

– Pani lubi chaos?
Maria Peszek:
Boję się chaosu. Zaburzenie, nawet niewielkie, mojego precyzyjnie ułożonego planu dnia wpędza mnie w kompletną panikę.

– O której pani wstaje?
Maria Peszek:
Najchętniej o 9 i w ogóle lubię dużo spać, ale mam problemy ze spaniem, jak pracuję. Cały poprzedni tydzień kompletnie był bezsenny.

– Są tabletki, alkohol...
Maria Peszek:
Nie, alkohol to beznadziejny sposób, bo człowiek się upija, śpi dwie godziny, a potem się budzi, to już przećwiczyłam. Tabletek się boję.

– Czego jeszcze?
Maria Peszek:
Boję się brutalności, to rzecz straszliwa, agresja też. Ale kiedy byłam aktorką, w zamierzchłych czasach, to bardzo lubiłam takie agresywne postaci grać, takie złe albo nienormalne. I wtedy też odkryłam w sobie taką nutę ekshibicjonizmu, którą strasznie lubiłam i do tej pory lubię. Grając jakieś role, zawsze dążyłam do tego, żeby znaleźć sekwencję, scenę na granicy odporności widza. Byłam szczęśliwa, usatysfakcjonowana, kiedy ludzie nie wytrzymywali i wychodzili albo się głupio śmiali, albo się kłócili, albo zazdrościli. Dla mnie to było oczywiście bardzo proste, na przykład rozbierać się było najprościej, ale wtedy byłam bardzo młoda. A potem to szukałam już rzeczy trudniejszych w odbiorze, które powodowały u widza panikę. Tak było, jak byłam aktorką. Teraz, jak jestem...

– Kim pani w ogóle jest?
Maria Peszek:
Jestem artystką rewiową chyba... Nie?

– Światowa dama z półświatka?
Maria Peszek:
Nie, jaki półświatek, ja nic nie wiem o tych sprawach.

– A na najnowszej płycie jest piosenka o Mietku menelu, że  „Mietek ma cudowny napletek”, o miesiącu cudownej u Mietka niewoli? Marzenia inteligentki?
Maria Peszek:
Chyba nie, tak naprawdę. To był mój wygłup, takie zapętlenie. Jak zaczęłam to pisać, to się samo napisało. Jestem po prostu z dobrego domu, to strefa dla mnie w ogóle niemożliwa do spenetrowania, chociaż bardzo interesująca.

– Pani ojciec uważa, że pani błądzi czy że znajduje?
Maria Peszek:
Że znajduję.

– Jest zazdrość z jego strony?
Maria Peszek:
Nie okazuje, ale zobaczymy.

– Dzielny człowiek.
Maria Peszek:
Dzielny, ale przeszedł ze mną ciężkie doświadczenie. W zeszłym roku graliśmy razem w pewnej sztuce i ja wycofałam się z tej wspólnej gry. Zdałam sobie sprawę, że na scenie ja jestem najważniejsza i nie ma możliwości, żeby jeszcze był ktoś równie ważny, a przecież Jan Peszek to jest dobry aktor. I silna osobowość, ale ja również. Szkoda mi było poświęcać naszą niezwykłą relację i iść z nim na wojnę o prymat. Bo byśmy się pozabijali. Tam sobie zdałam sprawę, że ja nie chcę, żeby Peszek był gwiazdą, ja chcę być gwiazdą, na scenie nikt nie ma patrzeć na nic innego, tylko na mnie.  

Z Marią Peszek rozmawiał Piotr Najsztub
"Przekrój" 38/2008

Redakcja poleca

REKLAMA