Uwielbiam Stany! To miejsce, gdzie człowiek może naprawdę wszystko – z rozmarzeniem opowiada Marcin Wrona, korespondent TVN-owskich "Faktów", spacerując wzdłuż Pensylvania Avenue w Waszyngtonie. "To miejsce jest... jest... O rany, nie, to niemożliwe! Ukradli mi samochód".
Tak zaczęła się nasza przygoda z Marcinem Wroną w Ameryce. Wrona stał przy pustym miejscu po starym, ale ukochanym aucie i z niedowierzaniem powtarzał, że to niemożliwe, nie w jego Ameryce. Ponad godzinę czekaliśmy na siarczystym mrozie na policjanta, a Marcin pytał sam siebie, czemu zdarzyło się to akurat teraz. "I co?", pyta. "Będziesz miała niezły początek?".
Wrona przyjechał do Waszyngtonu przed Bożym Narodzeniem. Po kilku tygodniach sprowadził żonę Olę i córeczkę Marysię. Pierwsze dni na obczyźnie były trudne, trzeba było jak najszybciej znaleźć dom, sprowadzić rzeczy, znaleźć przedszkole dla Marysi. Okazało się, że korespondent nie jest osobą, która dostaje wszystko na tacy. Jeśli chce coś zdobyć, musi to zrobić sam. Równolegle z układaniem sobie życia w Ameryce musiał pracować, nagrywać pierwsze newsy, śledzić sprawę tarczy rakietowej i wiz dla Polaków. "W Polsce, jak robisz temat do »Faktów«, to umawiasz rozmówców na rano, jedziesz od jednego do drugiego i przygotowujesz materiał”, opowiada Wrona. "Tutaj zajmuje to co najmniej trzy dni".
Ale Wrona nie zraża się do Ameryki. Najważniejsze, że jest w centrum świata. I że jest tu z ukochanymi kobietami.
Ola, żona Marcina, zapisała się w Waszyngtonie na studia z projektowania wnętrz. Na razie nie ma pozwolenia na pracę, a nie nadaje się do roli "zdesperowanej gospodyni domowej". Ich mała córeczka właściwie nie potrzebuje niani, biuro Marcina mieści się w domu. "Nareszcie spędzam mnóstwo czasu z rodziną", cieszy się Wrona. "W Warszawie wiele godzin siedziałem w redakcji. Teraz przeciwnie. Jestem z dziewczynami, mam czas na zabawę z Marysią. Tyle że muszę być zawsze w pogotowiu, bo nie wiadomo, kiedy będę musiał wyjechać na nagranie. Czasem pojawia się nagła wiadomość i jest okazja nakręcić »gorącego newsa«. Tak było przy okazji orędzia Busha", emocjonuje się Marcin. "Reporterka CNN zdawała w telewizji relację z tego słynnego trawnika przed Białym Domem, a w tle szła demonstracja – wrzaski, trąbki, bębny… Wydzwoniłem Malinę, mojego operatora, złapałem mikrofon i w kwadrans później byliśmy pod Białym Domem".
Marcin, ogromnie przejęty, opowiada o swojej pracy. Równolegle, w swojej urządzonej przez żonę kuchni, przyrządza pyszne quesadillas. Tego o Wronie nie wie nikt – jest świetnym kucharzem.
Marcin bez żadnych oporów zamienił Warszawę na Waszyngton. Podobnie Ola. Oboje najlepsze lata spędzili w Krakowie, żadne nie utożsamiało się z Warszawą. "Kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, w 1997 roku, poszedłem na kilka bankietów, spotkań, zobaczyłem, jak to towarzystwo kisi się we własnym sosie i poczułem, że mnie to kompletnie nie bawi".
Waszyngton był z jednej strony wyzwaniem, ale z drugiej ucieczką. "Przy »Pod napięciem«, programie, który prowadziłem, zaczęło się robić niebezpiecznie", wspomina Marcin. "Wiele razy zajmowaliśmy się sprawami mafijnymi, ale żaden rozsądny mafioso nie odstrzeliłby dziennikarza, wiedząc, że narobi sobie poważnych kłopotów. Choć pogróżki były. Ale najgorszą rzeczą, która może się zdarzyć, są chorzy psychicznie ludzie, którzy chcą wejść w kontakt z postaciami z ekranu. I to się właśnie zdarzyło nam, w dodatku w czasie, kiedy Ola była w ósmym miesiącu ciąży. Pojawił się człowiek, który zwał się Duch Prawdy. Był święcie przekonany, że jest następcą Chrystusa i Pan Bóg kazał mu ogłosić swoje przybycie w programie »Pod napięciem«. Człowiek ten wysłał do mnie serię listów, e-maili, dzwonił… Ponieważ nie reagowałem, napisał do mnie, że Pan Bóg kazał mu zabrać mnie w podróż, z której nie ma powrotu. Opisał, jakie dokładnie środki wybuchowe kupuje, jak one zadziałają, co z nimi zrobi… Miał mianowicie wysadzić się podczas programu, ale tak, żeby zabrać mnie razem z sobą".
TVN uruchomił psychologa i Wydział do Spraw Terroru Komendy Stołecznej. "Pamiętam, jechaliśmy z Olą pociągiem z Krakowa do Warszawy", relacjonuje Wrona. "Podczas tej drogi musiałem powiedzieć jej, że na peronie podejdzie do nas dwóch facetów wyglądających jak bandziory, ale że ona nie powinna się ich bać, bo to policjanci, którzy mają nas chronić. Na pytanie, czy to na pewno konieczne, musiałem w końcu powiedzieć, że tak, bo ten facet chce mnie zabić. Pod domem okazało się, że stoi czarny radiowóz, a panowie oświadczają, że oni mają tu stać 24 godziny na dobę. Ola omal nie zemdlała. To był koszmarny czas. Musiałem odmeldowywać na policji, kiedy chcę wyjść i spowiadać się, w jakim celu. Kiedyś zapomniałem zadzwonić, bo poszedłem tylko ze śmieciami. Wracam, a tu już telefon: »Panie Marcinie, umówiliśmy się, że będzie pan do nas dzwonił«. Ja się pytam, o co mu chodzi, a on na to: »A śmieci to kto teraz wyrzucał?«", śmieje się na koniec.
Ducha Prawdy zatrzymała policja. Okazał się nim być 21-letni student informatyki, chory na schizofrenię paranoidalną. Marcin opowiada o tej sprawie tak szczegółowo po raz pierwszy, bo teraz jest już daleko. W tamtych czasach policja sugerowała milczenie, ponieważ zawsze istniało ryzyko, że nawet jak znajdzie Ducha Prawdy, to mogą pojawić się jego naśladowcy.
Duch zniknął, lecz lęk pozostał. Jest wyczuwalny nawet w tej rozmowie, w dalekim Waszyngtonie. Może wyjazd do Stanów był zatem po trosze ucieczką? Oczywiście, bardzo przyjemną, szczególnie jeśli kocha się Amerykę tak, jak Marcin. Wronowie wynajęli klasyczny amerykański domek na amerykańskim przedmieściu. Jeżdżą, a właściwie jeździli do tego pamiętnego dnia, rozwalającym się, ale amerykańskim samochodem. Spełnia się sen. Marcin siedzi w domu, bawi się z Marysią i razem oglądają "Scooby’ego". W weekendy zwiedzają okolicę, jadą do największego w pobliżu centrum handlowego (bo tam widać prawdziwą Amerykę i jej mieszkańców) albo organizują kolacyjki w niewielkim gronie – najczęściej oni i operator Malina z narzeczoną. Nie zdążyli się jeszcze zaprzyjaźnić z sąsiadami, ale na znak identyfikacji z Ameryką ozdobili swój domek w podobnym stylu, jak oni. Dopiero wewnątrz widać, że ci państwo nie są stąd. Kolorowe meble, polskie książki i figurki Buddy.
Marcin od ośmiu lat jest buddystą i twierdzi, że gdyby nie to, byłby bufonem. "Gdy pracowałem w RMF-ie, a w telewizji prowadziłem »Puls Dnia«, woda sodowa uderzyła mi do głowy", zwierza się z niesmakiem. "Byłem chamski dla ludzi i myślałem, że jestem gwiazdą. Dobrze, że Ola mnie jeszcze wtedy nie znała. Potem dopiero, kiedy spojrzałem na siebie z boku, zacząłem się wstydzić. Buddyzm bardzo mi pomógł". Teraz Marcin Wrona, nauczony pokory, zachowuje do swego życia dystans i umie śmiać się sam z siebie.
Country i kowbojki
Gdy go obserwuję, dostrzegam, że Marcin jest trochę jak łobuziak przebrany za poważnego korespondenta. W trakcie sesji chichocze, robi miny. Wiem, że słynie z niecenzuralnych dowcipów. Uwielbia muzykę. Jego żona dodałaby tu z pewnością "niestety". Bo Wrona lubi... country. Kiedy poznał Olę, chodził w kowbojkach, skórzanej kamizelce i kapeluszu i zdaje się myślał, że jest trochę kowbojem. Ola uważała oczywiście, że country to kompletna tandeta. Płyty pochowała gdzieś w kredensie, ubrania też stopniowo eliminowała. Tylko butów nie dał sobie tak łatwo odebrać i przez kilka lat woził je w bagażniku.
Ola uśmiecha się z rozczuleniem. Mówi o nim "Wronka". A Wronka jest rozbawiony. Z Marysią na kolanach opowiada o wycieczkach po Stanach, samochodach, o których marzy, i dopiero, kiedy wspomina o pracy, poważnieje. Nazajutrz widzę go na dachu wieżowca, z którego nadaje korespondencję do Warszawy. Poważny, skupiony, z Białym Domem w tle, mówi o najważniejszych dla Polski sprawach. "Coś Ty taki poważny nagle się zrobił?", pytam zaczepnie. "Poważny?", łobuzersko łypie Wrona. "A znasz dowcip o kukurydzy?".
Czytelniku, lepiej dla Ciebie, byś tego dowcipu nie poznał.
Agnieszka Prokopowicz/ Viva!
Zdjęcia Kuba Dąbrowski