Joanna Liszowska: "Życie jest jak pudełko czekoladek"

Joanna Liszowska fot. ONS
Joanna Liszowska jest szczęśliwie zakochana i czuje się kochana. A kim jest jej tajemniczy mężczyzna?
/ 08.01.2009 11:58
Joanna Liszowska fot. ONS
– Znowu stałaś się celem dla paparazzich.
Joanna Liszowska:
Niestety. Ale wiem, że dopóki jestem aktorką, tak będzie. Zdążyłam się już nawet nieco przyzwyczaić. Ale postanowiłam sobie już dawno, że moje życie prywatne będę starała się chronić na wszelkie możliwe sposoby.

– To będzie trudne…
Joanna Liszowska:
Wiem, miałam milczeć, ale ponieważ ostatnio natknęłam się na idiotyczne historyjki wyssane nie wiem z czyjego palca, coś tam powiem...

– Czyli to prawda, że jesteś szczęśliwie zakochana!
Joanna Liszowska:
Prawda. Tak szczęśliwa jak teraz nie byłam jeszcze nigdy w życiu! I mówię to z pełną świadomością – jestem zakochana i jestem kochana!

– Twoim wybrankiem jest ten tajemniczy mężczyzna ze zdjęć?
Joanna Liszowska:
Tak. Szwed Ola Serneke (czytaj Ula – przyp. red.). Wiem, wiem, jak to brzmi, ale to naprawdę męskie imię, a on jest prawdziwym mężczyzną.

– Ola wie, że w Polsce to imię kobiece?
Joanna Liszowska:
Wie, że i „Ola”, czyli tak jak się pisze, i „Ula”, tak jak się czyta, to typowo damskie imiona. Często na ten temat sobie żartujemy, bo Ola ma do siebie dystans i duże poczucie humoru.

– Trudno jest być w związku na odległość?
Joanna Liszowska:
Miłość jest miłością. Zawsze w nią wierzyłam i wierzyć będę. Duża odległość? W dzisiejszych czasach? Nie chodzi o to, jak daleko jesteśmy od siebie, tylko jak bardzo się kochamy.

– Skończyłaś trzydzieści lat, a okrągłe rocznice mają to do siebie, że ludzie często podsumowują to, co spotkało ich do tej pory.
Joanna Liszowska:
Dziękuję, że mi uświadomiłaś, że mam już trójkę z przodu (śmiech)! A tak na serio – to bardzo fajny wiek. Jest w tej trójce coś magicznego, choć u wielu dziewcząt przekroczenie trzydziestki powoduje niepokój. Być może pod wpływem presji środowiska i kultu młodości dla części kobiet trzydzieste urodziny są traumatycznym
przeżyciem. Dla mnie są to po prostu kolejne urodziny, z których trzeba się cieszyć i spędzić je w gronie najbliższych.

– Przekroczenie magicznej trzydziestki jest mało istotne?
Joanna Liszowska:
W moim życiu wiele zmieniło się przed trzydziestką…

– Mając dwadzieścia lat, zastanawiałaś się, jaka będziesz jako trzydziestolatka? Jak będzie wyglądało Twoje życie?
Joanna Liszowska:
Nie miałam czasu. Jedno wiem na pewno. Nie mogę o sobie w tej chwili powiedzieć, że jestem dojrzałą kobietą. Na pewno jestem dojrzalsza niż dziesięć lat temu. W wieku dwudziestu lat byłam jeszcze na studiach, w szkole teatralnej, która do najłatwiejszych się nie zalicza. Wtedy moje myśli zaprzątała najbliższa przyszłość, czyli to, co czeka mnie, jak już wyfrunę ze szkoły. Moja wyobraźnia nie sięgała jeszcze tak daleko (śmiech).

– I nigdy nie marzyłaś o tym, że jako trzydziestolatka będziesz miała piękny dom, męża, dzieci?
Joanna Liszowska:
Nie pamiętam, czy wtedy o tym marzyłam. Chyba nie. Ale od zaw≠sze wiem, że rodzina jest dla mnie najważniejsza. 

– W dzisiejszych czasach, gdzie kariera i pieniądze są dla naszego pokolenia najważniejsze, to, co mówisz, nie jest zbyt popularne.
Joanna Liszowska:
Życie prywatne, dom, rodzina to to, co daje siłę. Jeśli nie zrobię kariery, to świat się nie zawali. A jak nie będę miała bazy, jaką jest rodzina, będzie gorzej. Nigdy nie wątpiłam w to i nie wątpię, że będę miała fajną rodzinę, kochającego męża, dzieci. Co najmniej dwójeczkę. Może dlatego, że mam brata, uważam, że dwójeczka to dobra opcja. Wiadomo, że zegar biologiczny tyka, ale… Ten czas sam nadejdzie i to będzie na pewno ten właściwy moment.

– Byłabyś w stanie poświęcić karierę dla rodziny?
Joanna Liszowska:
Tak. Ale jednocześnie wierzę, że nie będę zmuszona do podejmowania takich drastycznych decyzji. Mam wiele koleżanek, które sprawdzają się fantastycznie jako matki, żony i robią karierę. 

– Skoro już jesteśmy przy karierze... W szkole byłaś jedną z lepiej zapowiadających się aktorek teatralnych. A Twoja kariera poszła jednak w trochę innym kierunku…
Joanna Liszowska:
Nie wiem, czy zapowiadałam się aż tak dobrze (śmiech). Chcesz mi powiedzieć, że się rozmieniłam na drobne?

– Chcę się tylko dowiedzieć, czy nie żałujesz, że nie zostałaś aktorką stricte teatralną. Podobno o takiej przyszłości dla siebie marzy większość aktorów.
Joanna Liszowska:
Uczyłam się w najbardziej teatralnej szkole, czyli krakowskiej. Moim pierwszym marzeniem związanym z aktorstwem było to, żeby po studiach utrzymać się w zawodzie. Wielu moim kolegom z roku to się nie udało. Bardzo chciałam znaleźć się w Teatrze Starym w Krakowie, potem w którymś z warszawskich. Moje pragnienia zawodowe zawsze krążyły wokół tego, by znaleźć się na etacie w teatrze.

– Dlaczego tak się nie stało?
Joanna Liszowska:
A to nie było miejsca, a to właśnie zmieniał się dyrektor. Na szczęście udaje mi się współpracować z różnymi teatrami. Występuję w komediach i w musicalach, choć marzyłam o wielkich dramatycznych rolach.


– Szukałaś więc innych dróg, byle tylko zostać aktorką?
Joanna Liszowska:
Nie szukałam. Powoli propozycje zaczęły się pojawiać. Trafiłam do musicali, seriali, biorę udział w programach telewizyjnych. Dużo rzeczy robię dla siebie, ale nie po to, by się pokazać. Tańczyłam w „Tańcu z gwiazdami”, bo chciałam to zrobić. Nie dla kariery i nie dlatego, że udział w takim programie miał mi w czymś pomóc. Poznałam tam świetnych ludzi. I gdyby przygoda mogła się powtórzyć, chętnie bym ją powtórzyła.

– Tak samo było z „Jak oni śpiewają”?
Joanna Liszowska:
Tak. Śpiew i muzyka to mój żywioł. Udział w „Jak oni śpiewają” był okazją do sprawdzenia siebie, ale też niepowtarzalną lekcją. Od fachowców uzyskałam mnóstwo cennych rad, do których wciąż się stosuję. Z całym szacunkiem dla reszty jury, najwięcej dały mi rady Edyty Górniak. Jakakolwiek ocena z jej strony była dla mnie niezwykle cenna, bo kto jak kto, ale ona naprawdę umie śpiewać. Po jej uwagach śpiewam bardziej świadomie. Wracając do tematu rozmieniania się na drobne, nie mam żalu do tych, którzy tak uważają. Chcę, żeby jednak wiedzieli, że dużo rzeczy, tak jak już mówiłam, robię dla siebie. Na przykład udział w „Forcie Boyard”. Zawsze marzyłam o takiej przygodzie! Poza tym nie porzuciłam teatru. Wciąż można mnie zobaczyć na scenie. Gram w dwóch spektaklach – „Fredro dla dorosłych mężów i żon” i „Lewe interesy”.

– Sprawdzasz się w komediach, w musicalach, programach telewizyjnych. To jednak nie ma nic wspólnego z rolami dramatycznymi.
Joanna Liszowska:
No cóż… Przynajmniej udaje mi się połączyć wszystko, co kocham – aktorstwo, śpiew i taniec. Trochę do dramatu tęsknię, nie ma co ukrywać. Myślę, że do tego trzeba mieć odpowiednią psychikę. Teraz jestem gotowa, żeby zmierzyć się z dramatyczną rolą w teatrze i na ekranie. Chyba dobrze, że jeszcze tego nie zrobiłam.

– Dlaczego?
Joanna Liszowska:
Bo nie wiem, czy dzisiaj byłabym tak samo radosną i zadowoloną z życia osobą, gdybym zaraz po studiach zaczęła grać potwornie dramatyczne, trudne role. One często powodują, że  trzeba siebie mocno zranić, żeby uruchomić głębokie emocje.

– Ciężko potem wrócić do normalnego życia?
Joanna Liszowska:
Dla mnie aktorstwo to nie jest taki zawód, że wracasz do domu, zamykasz drzwi i już. Pamiętam, że kiedy miałam jakieś bardzo trudne zajęcia, to potem jeszcze długo przeżywałam, byłam roztrzęsiona, smutna. Takich emocji nie da się tak po prostu wyłączyć. Teraz jestem dojrzalsza i jako człowiek, i jako aktorka, myślę więc, że byłabym w stanie pewną granicę zachować. Wciąż jestem niespełnioną aktorką. Na szczęście, bo gdyby tak było, to mogłabym już nic nie robić. A ja kocham to, co robię, spełniam się w tym i chcę się rozwijać. Mimo że wciąż, kiedy mam wyjść na scenę, mam wielką tremę.

– Po tylu latach nadal masz tremę?
Joanna Liszowska:
Jest wpisana w ten zawód. Podejrzewam, że przed każdym wyjściem na scenę będę przeżywać to samo. Zwłaszcza kiedy wychodzę śpiewać.

– Z tremą radzisz sobie doskonale. A jak radzisz sobie z... niekontrolowanym atakiem śmiechu na scenie?
Joanna Liszowska:
Kto ci powiedział?! (niekontrolowany wybuch śmiechu). Krótko mówiąc – nie radzę sobie. Uwielbiam się śmiać. I jak już zacznę, to nie mogę się uspokoić. Na scenie bywa wtedy kiepsko. Na planie zresztą też, ale to zawsze można powtórzyć. Podczas spektaklu nie ma ratunku. Z szacunku do widza nie wolno robić takich rzeczy. Ale czasami wydarzy się jakaś głupota i się zaczyna. Pamiętam przedstawienie, kiedy nagle okazało się, że kolega zapomniał tekstu. Miał totalną czarną dziurę w głowie. I w końcu powiedział coś tak idiotycznego, że nastąpił właśnie taki atak niekontrolowanej głupawki. Na szczęście nie tylko mojej. Nie byłyśmy w stanie razem z koleżanką wypowiedzieć ani słowa. Płakałyśmy ze śmiechu, a widownia z nami. Spłynął mi cały makijaż, dwukrotnie otrzymałyśmy brawa, bo dwukrotnie próbowałyśmy coś wybełkotać.

– Zdarzyło Ci się przeżyć coś takiego, będąc na widowni?
Joanna Liszowska:
Pamiętam z okresu studiów, jak dwóch moich profesorów tak się „zgotowało”. To było dla mnie magiczne przeżycie, bo uświadomiłam  sobie wtedy, że ci dwaj fantastyczni aktorzy też są zwykłymi ludźmi.

– Jaka byłaś, zanim poszłaś do szkoły aktorskiej? Zmieniłaś się?
Joanna Liszowska:
Stałam się bardziej otwarta na ludzi, choć nigdy nie byłam odludkiem. Musisz na przykład uruchomić jakieś emocje, płacz czy śmiech, a wiesz, że patrzą na ciebie wszyscy koledzy z roku. Patrzą i poddają ocenie. Ja się w takich sytuacjach zamykałam. Długo dokuczał mi brak wiary w siebie. Czasami chciałam coś zaproponować, że może to zagrać tak albo tak. A potem stwierdzałam, że to na pewno będzie beznadziejne, i się nie odzywałam. Teraz już wiem, że warto się czasem odważyć. Nauczyłam się też nie oceniać ludzi pod wpływem tego, co się o nich usłyszało czy przeczytało.

– Studia Cię zahartowały?
Joanna Liszowska:
Raczej przygotowały do życia po. Przez całe studia mieszkałam z rodzicami. Wyprowadziłam się, gdy w Warszawie trwały już próby do premiery „Chicago”. Dopiero wtedy się odważyłam.

– I od razu rzuciłaś się na głęboką wodę.
Joanna Liszowska:
Przyjechałam do Warszawy. Do obcego miasta. Na szczęście szybko się okazało, że mam o wiele więcej znajomych, niż mi się wydawało.

– Rzeczywistość zweryfikowała Twoje wyobrażenia o życiu?
Joanna Liszowska:
Wiesz, ja należę do tych ludzi, którzy wolą być mile zaskoczeni niż niemile rozczarowani. Dlatego zawsze myślałam, że coś mi się nie uda, że sobie nie poradzę. Nie chciałam zbyt wiele oczekiwać. Na szczęście w większości przypadków jestem jednak mile zaskoczona. Od zawsze wiedziałam, że aktorstwo to nie jest łatwy kawałek chleba. A prawdziwa szkoła zawodu zaczęła się już po skończeniu szkoły. Udało mi się przetrwać, a wyjazd do Warszawy był bardzo dobrym posunięciem.


– Jak wyglądały Twoje początki w stolicy?
Joanna Liszowska:
Zaproponowano mi dublowanie Krystyny Jandy w „Siedem grzechów głównych” Kurta Weilla i Bertolta Brechta. Przyjechałam na przesłuchanie. I tak jak przyjechałam w jednych dżinsach i jednej kurtce, zostałam. Najpierw na tydzień. Potem na kilka miesięcy. Mieszkałam w pokoju gościnnym Teatru Wielkiego. Często zostawałam w tym wielkim gmaszysku sama. Teraz wspominam to cudownie i myślę, że dobrze jest mieć takie przeżycia.

– A wtedy?
Joanna Liszowska:
Wtedy tak nie myślałam. Ale też nie miałam czasu na to, żeby na przykład bać się, gdy w nocy zostawałam sama. Byłam tak przejęta spektaklem, że nie mogłam spać i tylko po głowie chodziły mi piosenki. W końcu miałam grać tę samą rolę, którą grała Krystyna Janda. Jedna z największych polskich aktorek. Razem miałyśmy próby. Ciężko było mi grać przed nią. Nie masz pojęcia, co przeżywałam, kiedy wychodziłam przed nią na scenę. Z drugiej strony dała mi naprawdę fantastyczną lekcję aktorstwa. I nigdy nie pozwoliła mi odczuć, że ona jest wielką aktorką, a ja tylko początkującą aktoreczką.

– Początki nie były łatwe. Samotna w wielkim obcym mieście, od razu rola w takim przedstawieniu…
Joanna Liszowska:
Wszystko zgadza się z moim podejściem, że jak spadać, to z wysoka (śmiech). Wychodzę z założenia, że lepiej postawić sobie poprzeczkę od razu bardzo wysoko. Albo się uda, albo się ją strąci, albo z pełną godnością i świadomością, dlaczego, obniży ją. Teraz tak sobie myślę, że takie trudne początki są fantastyczne. 

– Trudniej jest grać, gdy na widowni siedzą bliscy?
Joanna Liszowska:
Mama była na premierze mojego spektaklu dyplomowego. Ona zna pewne moje odruchy, układ mięśni na mojej twarzy i wie, kiedy się denerwuję. Powiedziała, że bardzo chętnie będzie chodzić na moje przedstawienia, ale nie na premiery. Przychodzi dopiero wtedy, kiedy powiem jej, że jestem na to gotowa.

– Ale mama? Przecież nie ma chyba nikogo, kto życzyłby Ci lepiej niż ona.
Joanna Liszowska:
No właśnie. To moja najbardziej przyjazna dusza. Pocieszam się, że nie tylko ja mam taki problem. Bo okazało się, że wielu moich kolegów po fachu tak ma. Nie jestem w stanie wytłumaczyć tego, dlaczego trudniej jest zagrać przed bliskimi niż przed obcą publicznością. Nie potrafię się nie denerwować, kiedy bliscy są na widowni.

– Na czym polega przyjaźń?
Joanna Liszowska:
Na zaufaniu! Szczególnie w moim przypadku ważne jest, by otaczać się ludźmi, o których wiem, że nigdy mnie nie zdradzą. I najbardziej mnie denerwuje, kiedy w gazetach cytowani są „moi przyjaciele”. Ci, którzy się wypowiadają, zapewne nie mają wielkiego pojęcia na temat mojego życia. Nikt z moich bliskich nie zrobiłby czegoś takiego ani dla pieniędzy, ani dla sławy. Podobnie jak ja, chcą chronić moją prywatność.

– Nie zdradzisz więc już niczego więcej na temat swojego ukochanego?
Joanna Liszowska:
Mogę powiedzieć tylko tyle, że „życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo, na co trafisz”. A ja nie spodziewałam się, że ta, którą wyciągnę teraz, będzie miała aż tak cudowny smak.

Rozmawiała Katarzyna Zwolińska

Zdjęcia Mateusz Stankiewicz/AF PHOTO
Stylizacja Jola Czaja
Asystentka stylistki Agnieszka Dębska
Makijaż Julita Jaskółka
Makijaż okładka Izabela Wójcik/METALUNA
Fryzury Łukasz Pycior/D’VISION
Fryzury okładka Piotr Wasiński
Scenografia Piotr Czaja, Hubert Masalski
Produkcja sesji Elżbieta Czaja, Anna Wierzbicka

Redakcja poleca

REKLAMA