Jacek Chmielnik - Człowiek, co grał vabank

Jacek Chmielnik fot. ONS
Odszedł Jacek Chmielnik. Znany głównie z „Kingsajza” i „Vabanku” aktor zginął śmiertelnierażony prądem w swoim letnim domu pod Włodawą.
/ 27.07.2009 12:29
Jacek Chmielnik fot. ONS
I dopiero wtedy zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, kim właściwie był? Kogo straciliśmy?

Jasne, że wierzę w krasnoludki – żartował, odpowiadając na często zadawane mu po „Kingsajzie” pytanie. „Ze mną jest trochę tak jak ze Zdzisławem Maklakiewiczem. On na pytanie, dlaczego pije, odpowiadał: «Żeby wprowadzić do rzeczywistości elementy baśniowe». Tak samo ja, tylko mniej piję”.

Kojarzył się ludziom z zabawnym krasnalem z filmu Juliusza Machulskiego. Wcale jednak nie był wesołkiem. Raczej intelektualistą, który przez swą inteligencję miał wielu wrogów. „Jacek zaginał wszystkich”, zdradza jeden z jego bliskich przyjaciół. „Tych nadętych kolegów z tak zwanych środowisk twórczych. Nie znam aktora, który miałby tak ogromną wiedzę i tyle czytał. Pewnie dlatego nie wszyscy lubili z nim przebywać, bo czuli się przy Jacku słabsi”. Każdy, kogo pytam o Chmielnika, ma podobne zdanie – wyróżniał się. Intelektem, ale nie tylko.

Różowa koszula

„Razem zdawaliśmy na studia do łódzkiej Filmówki”, wspomina Andrzej Szopa, znany z „Plebanii” aktor warszawskiego Teatru Kwadrat. „Od razu zauważyłem Jacka. Ubrany był w przedziwną różową koszulę. Stał między innymi kandydatami i wyraźnie miał więcej do powiedzenia niż reszta. Tego dnia od razu przypadliśmy sobie do gustu. On dostał się od razu, ja dwa lata po nim. Ale wtedy zaczęła się nasza, w sumie dość burzliwa, przyjaźń”.

Uwagę zwracała nie tylko różowa koszula, ale przede wszystkim jego aparycja. Niejeden kolega z roku chciał wyglądać tak jak on. Większość koleżanek nie pozostała obojętna na urok Jacka. Ale on nie był kochliwy. Dość szybko związał się z koleżanką z roku, Justyną, i pozostali parą na kilka lat. „Z czasem uczucie to umarło śmiercią naturalną”, wspomina Andrzej Szopa, „Ale niedługo potem Chmielnik przeniósł się do teatru w Kaliszu, gdzie wpadł na Wandę, nauczycielkę muzyki. Wanda została z nim na zawsze”. To małżeństwo, jak wspominają koledzy Jacka, było burzliwe, ale wspaniałe i z każdym rokiem coraz lepsze. „Rozmawiałem niedawno z Wandą”, uśmiecha się Szopa, „Ona całkiem niedawno
uznała, że właściwie najlepiej jest im teraz, kiedy dzieci dorosły. A w tym roku stuknęło im 30-lecie pożycia małżeńskiego!” Inny przyjaciel Chmielników dodaje: „Jeździłem z nim w długie trasy i nie rozumiałem, co go tak gna do domu. Ledwo się kurtyna zamknęła, Jacek już siedział w samochodzie i do domu! My nieraz wybiegaliśmy za nim krzycząc, żeby się na piwko przeszedł, ale on nie chciał słuchać. Gnał do domu”.

Dwa na dwa
Rodzina podzieliła się z czasem na aktorów i muzyków. Jacek zainspirował syna Igora, który postanowił zostać aktorem. Obecnie studiuje w łódzkiej Filmówce. Córka Julia, podobnie jak mama, skończyła Akademię Muzyczną w Krakowie, jest dyrygentem. Pracuje w Teatrze Kwadrat, gdzie zajmuje się „umuzykalnianiem aktorów”. Andrzej Szopa, który gra w Kwadracie, śmieje się, że na prośbę Jacka trochę jej matkuje, a raczej ojcuje. „Zadzwonił i poprosił, bym ją przedstawił naszej teatralnej społeczności, pomógł się tu odnaleźć. Wiem, że obawiał się warszawskiego środowiska, które czasami niechętnie przyjmuje ludzi z innych miast. Ale u nas przyjęto ją fantastycznie. Jest przemiła i bardzo zdolna”. Córka w Warszawie, dorastający syn w Łodzi. Daleko od domu. I właśnie dlatego niedawno Chmielnikowie zaczęli poważnie zastanawiać się nad przeprowadzką do stolicy. Nie dali się tu sprowadzić przez 30 lat i dopiero ostatnio zrozumieli, że może jednak warto, bo bliżej dzieci. Podobno znaleźli już nawet dom do wynajęcia. Nie zdążyli.

Czy pan kocha polskie seriale?

Jacek Chmielnik przez ostatnie lata prowadził w Telewizji Polskiej program o znanych polskich serialach. Przyjaciele opowiadają, że ten program finansowo uratował im życie. O mały włos zresztą Jacek nie zdążyłby odebrać tego telefonu. Jak zwykle zaciął się zamek w drzwiach, kiedy akurat wracali z żoną po dłuższej nieobecności do krakowskiego domu. Jacek szarpał się z drzwiami, a telefon w mieszkaniu dzwonił i dzwonił. Chmielnik wściekł się, bo były to „chude lata” i każdy telefon mógł oznaczać propozycję pracy. Ale tym razem dzwonił długo. Było to zaproszenie na casting do teleturnieju. Mimo radości, z jaką przyjął wygraną, nie stracił dystansu do całej sytuacji. Pytany, czy kocha polskie seriale, mawiał: „Bez przesady. Każdy musi z czegoś żyć”.

Zdolny i trudny

„Kłócić się i walczyć o swoje potrafił jak nikt”, zgodnie twierdzą przyjaciele. Krzysztof Kiersznowski, kolega ze studiów, a potem z „Vabanku”, twierdzi, że odważniejsza jest już tylko Krystyna Janda. Chmielnik był bezkompromisowy, silny i potrafił spierać się do upadłego, jeśli był czegoś pewien. Z Kiersznowskim też spierał się o wiele rzeczy, z czasem dotarli się w tej przyjaźni tak, że wiadomo było, jakie tematy doprowadzą do burzy, a jakie są idealne na niedzielną pogawędkę. Jacek był wymagający, ale potrafił zmotywować ludzi do ciężkiej pracy, zarazić swoją miłością do teatru. Bo on kochał teatr całym sobą. Mało powiedzieć, że był dobrym aktorem i zdolnym reżyserem. Chmielnik grał, reżyserował, pisał dramaty i piosenki. To on napisał „Szuflandię” do „Kingsajza” i tytułową piosenkę z „Vabanku”. Jego sztuka „Romanca” miała kilkanaście inscenizacji, w tym amerykańską.

Na dwójce po Ameryce
„Tę amerykańską inscenizację zrobiliśmy razem”, wspomina Andrzej Szopa. „Ja grałem i produkowałem, Jacek reżyserował i też grał. Mieszkał wtedy kilka miesięcy w Chicago. Dostał od mojej koleżanki samochód, aby mógł się swobodnie poruszać po mieście. Do dziś pamiętam, jak zajeździł jej to auto, bo… zapominał zmieniać biegów. Nie dlatego, że nie potrafił prowadzić, czy był jakąś ofermą. Jego tak pochłaniały myśli o spektaklu, o pracy, że zwyczajnie zapominał”. Oczywiście dochodziło tam do kłótni i awantur twórczych. Na koniec Szopa i Chmielnik rozstali się w złości. „Ale to była dobra złość, krótka”, śmieje się Andrzej. „Jacek wyleciał do Polski, ale zostawił mi list, w którym gratulował mojej pracy”.

Mistrz riposty i nietaktu
Chmielnik potrafił zaleźć za skórę, głównie jednak dlatego, że był perfekcjonistą i nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może przykładać się do pracy mniej niż on. Sam mówił o sobie: „Nie urodziłem się aktorem, urodziłem się facetem”. A jego zdaniem facet mówi, co myśli.
Do największych gwiazd teatru potrafił powiedzieć podczas próby: „Nie, no proszę państwa, tak to się nie da! Trzeba się wysilić!” Rozzłoszczony poziomem polskich produkcji telewizyjnych i filmowych mawiał: „Kiepscy kręcą Kiepskich dla Kiepskich”.

Kiedy był dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi, wydarzył się tragiczny wypadek. Jeden z maszynistów, związany z teatrem od lat, powiesił się na scenie. Zostawił pożegnalny list, w którym informował, że nie jest w stanie wyżyć ze skromnej teatralnej pensji. Chmielnik nie powiedział nic. Wziął list i wybiegł z teatru. Jak wspominają koledzy, pojechał prosto do władz miasta, minął wszystkich strażników i stanął przed naczelnikiem. Wręczył mu ten list mówiąc, że jest chyba także do niego. To jedynie drobne przykłady bezkompromisowości, za którą jedni kochali go nad życie, a inni nie znosili całym sercem.

Ukojenie na hektarze
W końcu w życiu tego niespokojnego ducha pojawiła się jego własna ukochana Szuflandia. Dwanaście lat temu znaleźli z żoną ziemię pod Włodawą. Suchawa stała się ich drugim domem, takim na ciepłe dni. Spędzali tam połowę każdego roku. Tam zjeżdżali się przyjaciele, by spać na strychu na sianie i prowadzić niekończące się dyskusje o polityce, kinie i Polsce. Jacek oglądał swoje ulubione Discovery, słuchał smooth jazzu i palił tony papierosów. Zapytany o nałóg tłumaczył się: „Tak, tak, palę w dużych ilościach. To dosyć okropne. Przepraszam”. I czytał. Wszak wielu mówi o nim, że był najlepiej wykształconym aktorem w kraju. I niezwykle błyskotliwym. Na jednym z czatów na komplement fanki, że pięknie mu w kapeluszu, odpowiedział: „Dziękuję, będę w nim chodził do łóżka”. „Ostatnie pytanie?”, zapytał moderator. Jakaś dziewczyna zapytała: „Cukiereczka?” Ubawiony Chmielnik pozdrawiał ją, śmiejąc się: „Całuję w ust pąkowie! I znikam”.

I zniknął. Nagle. Tragicznie. W swojej ukochanej Szuflandii. Zostawił zrozpaczoną rodzinę, przyjaciół i fanów. Pozostaną filmy, piosenki i sztuki. Będą mijały lata, wspomnimy jeszcze nieraz Ola z „Kingsajzu”. Tylko Polocockta nie będzie już nigdy taka słodka.

Agnieszka Prokopowicz / Viva

Redakcja poleca

REKLAMA