- Jak wspomina pani studia w łódzkiej Filmówce?
Ewa Gawryluk: To była szkoła życia. Dostałam się pod kreską i przez pierwsze 2 lata właściwie stale byłam wylewana (śmiech). Zaczęłam zajadać stresy i z chudej dziewczynki zmieniłam się w grubą. Poza tym na początku miałam duży problem, żeby się otworzyć, przełamać i profesorowie chyba nie wierzyli w moje możliwości. Uwierzyłam w siebie i uwierzono we mnie po roli pulchniutkiej Szkotki w filmie „Wiatraki z Ranley”. To był przełom.
- Po studiach przeniosła się pani do Warszawy i okrzyknięto panią seksbombą…
Ewa Gawryluk: Tak, Edward Dziewoński mówił do mnie: Ewka, Niagara seksu (śmiech). To było bardzo miłe. Jednak dzięki temu, że nigdy nie byłam traktowana przez rodziców jako ktoś piękny, miałam do tego zdrowy dystans i woda sodowa nie uderzyła mi do głowy.
- Ale na brak adoratorów pewnie pani nie narzekała?
Ewa Gawryluk: Nie było to dla mnie ważne.
- To podejście zmieniło się, gdy poznała pani obecnego męża?
Ewa Gawryluk: Tak. Nigdy wcześniej nie spotkałam mężczyzny, który miałby tak niespotykane poczucie humoru. Umie się znaleźć w każdej sytuacji, a przy tym jest ciepły i opiekuńczy. Z nikim nigdy nie umiałam się tak świetnie dogadać. Jesteśmy ze sobą już 12 lat.
- A dziesięć lat temu na świecie pojawiła się Marysia…
Ewa Gawryluk: Ale zanim się jeszcze pojawiła, ustaliliśmy z Waldkiem, że dziecko ma mieć przede wszystkim nas. Nigdy nie mieliśmy opiekunki, zawsze radziliśmy sobie sami. Teraz czasem, jak idziemy do teatru czy chcemy spędzić razem wieczór, przychodzi do nas studentka i zostaje z córeczką. Tylko to jest zupełnie coś innego. Marysia nie jest niemowlęciem, sama się wykąpie, sama zje, tylko trzeba z nią po prostu być.
- Jest wrażliwym dzieckiem?
Ewa Gawryluk: Bardzo! Po tacie ma też duże poczucie humoru. I jest bardzo sprawna fizycznie. Nauczyła się jeździć na rowerze, na dwóch kółkach, w wieku 3 lat, świetnie pływa. Zaczęła też bardzo szybko mówić. Miała zaledwie 8 miesięcy i już wołała: mama, tata. Ale my ją obserwowaliśmy, byliśmy obok, mieliśmy dla niej czas…
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
- Czego uczy pani córkę?
Ewa Gawryluk: Mówię, żeby się nie przejmowała drobnymi niepowodzeniami, ale wyciągała z nich wnioski. Nie wymagam też, żeby przynosiła same szóstki. Cztery z minusem, to też świetna ocena. Nawet jak zdarzy się dwója, to i tak córka nigdy nie straci w moich oczach.
- Marzy o aktorstwie?
Ewa Gawryluk: Marysia ma łatwość w okazywaniu emocji, dobrą dykcję. Ostatnio pytała mnie, czy może iść na jakieś zdjęcia próbne. To jej decyzja, zobaczymy. Przecież dziecko ma w pewnym momencie wyfrunąć z gniazda i żyć po swojemu.
- Mąż też dostaje tyle luzu?
Ewa Gawryluk: Każdy ma swoje potrzeby i trzeba to uszanować! Bardzo się cieszę, że Waldek ma swoje pasje. Dlaczego miałabym narzekać, że idzie na ryby? Fajnie! Jak jakąś przyniesie, to się ją ugotuje…
- Bo gotowanie to pani hobby?
Ewa Gawryluk: Córka namawia mnie, żebym napisała książkę kucharską. Zastanawiam się nad tym. Ale mam jeszcze jeden sposób na wyciszenie – relaksuje mnie jazda autem.
- Szaleje pani za kierownicą?
Ewa Gawryluk: Nie jestem wariatem, cenię bezpieczeństwo. Wychodzę z domu wcześniej, przewidując, że mogę utknąć w korku. Zamykam drzwi samochodu, włączam radio i słucham spokojnej muzyki.
- Pamięta pani swój pierwszy samochód?
Ewa Gawryluk: Tak, mały fiat, żółty. Kupiłam go tuż po zrobieniu prawa jazdy, 17 lat temu. Kosztował trzy tysiące trzysta złotych. Przyjechałam nim do teatru i przez cały spektakl, który wtedy grałam, obmyślałam, jak wrócić, żeby nie skręcać w lewo (śmiech). Byłam tak zaaferowana, że wyszłam z teatru, otworzyłam drzwi i wsiadłam od strony pasażera. To były początki. Później były różne auta, teraz jeżdżę seatem.
- O czym pani marzy?
Ewa Gawryluk: Woody Allen mawia, że Bóg śmieje się z naszych planów, więc życzę sobie tylko oby nie było gorzej.
Maria Gabriel / Pani domu