Rozrywkowe panienki Bush
George W. Bush zapytany, co jest trudniejsze – bycie prezydentem czy dzieckiem prezydenta, bez zastanowienia stwierdził, że to drugie. Dlatego sam starał się chronić córki, Jennę i Barbarę, przed tym, co najgorsze, czyli utratą prywatności. Wiedział, co to znaczy dojrzewać, zakochiwać się i próbować kształtować osobowość na oczach milionów Amerykanów, żądnych codziennych doniesień, najchętniej prosto spod drzwi sypialni. George zawarł z dziennikarzami umowę, że na czas nauki zostawią bliźniaczki w spokoju. Niestety, działała tylko przez kilkanaście miesięcy. Potem się zaczęło. Kiedy podczas któregoś z weekendowych wieczorów Barbara próbowała kupić piwo, podając w sklepie dowód osobisty pełnoletniej (czyli 21-letniej w USA) koleżanki, sprzedawca, zamiast po prostu odmówić, zadzwonił po policję i dziennikarzy. W mediach wybuchła afera. Bliźniaczki zyskały przydomek „party girls” i cały naród zastanawiał się, jak wyrwać je ze szpon alkoholowego nałogu. Nikt nie pamiętał, że tego typu doświadczenia ma na koncie prawie każdy nastolatek. Że przekraczanie norm, chęć buntu i próbowanie używek jest częścią dojrzewania. Liczyło się tylko to, że Mr. Prezydent, który ma być wzorem i „przodownikiem” narodu, nie potrafi wychować własnych dzieci! Czyżby opinia publiczna początku XXI wieku była mniej liberalna niż 100 lat wcześniej?
Alice, najstarsza córka Teodora Roosevelta, uwielbiała szokować wysoko postawionych gości taty. Paliła papierosy, przyjaźniła się z emancypantkami (!), straszyła eleganckie damy wężem, którego potrafiła wyciągnąć w czasie balu z torebki. A jednak traktowano ją pobłażliwie. A kiedy jej ojciec przyznał, że może robić tylko jedną z dwóch rzeczy – albo być prezydentem, albo trzymać w ryzach córkę, dano jej spokój.
Barbara i Jenna z opinią „rozrywkowych” poradziły sobie nieźle. Nie skończyły ani „pod mostem”, ani w ośrodku dla uzależnionych. Dziś jedna jest nauczycielką i autorką książek dla dzieci, a druga – pediatrą i pracuje z chorymi na AIDS w Afryce. Ale obydwie pamiętają, że podczas dwóch kadencji, które ich ojciec spędził w Białym Domu, bały się, że zostaną sparodiowane w jednym z najpopularniejszych programów rozrywkowych Ameryki – „Saturday Night Live”. I jakaś łatka przylgnie do nich na całe życie. Tak jak do ich poprzedniczki, Chelsea Clinton.
Pudel w Białym Domu
Miała 12 lat, kiedy w 1993 roku tata składał przysięgę prezydencką, kładąc rękę na Biblii. W tamtym okresie Chelsea Clinton nie przypominała pewnej siebie, pięknej kobiety, którą ostatnio mogliśmy podziwiać na wiecach przedwyborczych matki. Była chorobliwie nieśmiała. Na oficjalnych imprezach najchętniej chowała się za plecami taty. Nie za dobrze ubrana, bo mama nie interesowała się modą, z burzą niesfornych loków na głowie i metalowym aparatem na zębach, który nie dodawał uroku, rzeczywiście nie należała do piękności. I chociaż rodzicom bardzo zależało, by trzymać ją z dala od mediów, brukowce szybko ochrzciły ją „najbrzydszą nastolatką USA”, a program „Saturday Night Live” przygotował skecz, w którym Mike Myers nazwał córkę Clintonów... pudlem z Białego Domu. I co z tego, że potem grzecznie przeprosił? Chelsea przez wiele miesięcy słyszała za plecami szepty, wśród których przewijało się słowo „pudel”. Może dlatego dziś z taką determinacją prostuje włosy?
Na Chelsea los się uwziął. Co musiała czuć, kiedy po „aferze rozporkowej” z Monicą Lewinsky i Billem Clintonem w roli głównej cały świat trąbił, że jej ojciec jest „kłamcą, dziwkarzem i największym wstydem, jaki spotkał Amerykę”? Co czuła podczas konferencji prasowej, kiedy ojciec przepraszał naród za seksualny skandal, kłamstwa i rozważał, czy seks oralny to „prawdziwy” seks, a ona z kamienną twarzą trzymała dłoń mamy i taty, próbując rozpaczliwie połączyć dwoje ludzi, którzy nie potrafili ze sobą rozmawiać? Ale potem, kiedy tylko trafiła się okazja, wyjechała na studia. Daleko, do Stanford University, a potem do Oksfordu, chociaż mogła się uczyć bliżej domu. I choć w ubiegłym roku wspierała matkę w wyborach, w głębi duszy cieszy się, że nie musi po raz drugi przeżywać gehenny związanej z byciem dzieckiem Pierwszej Pary.
Odrobina normalności
Sashy i Malii Obamom na szczęście tego rodzaju problemy nie dotyczą i oby nigdy nie dotyczyły. Obydwie twierdzą, że to „cool” mieszkać w Białym Domu. Rodzice pozwolili im urządzić własne pokoje tak, jak chciały. Na ścianach powiesiły plakaty ulubieńców. I dostaną psa, o którym od dawna marzyły! Codziennie będą miały szansę pocałować tatę na dobranoc, bo w czasie kadencji senatora bywał w domu tylko w weekendy. Razem z nimi przy Pennsylvania Avenue 1600 mieszka ukochana babcia. Mama obiecała, że postara się jak najczęściej zawozić i odbierać je z nowej szkoły, Sidwell Friends. Tej samej, do której chodziła Chelsea Clinton. Zagrożeń, jakie czyhają na dziewczynki, najbardziej świadoma jest Michelle. Przegadała wiele godzin, naradzając się z Hillary Clinton. Byłe prezydentowe chętnie dzielą się doświadczeniami. Jaką szkołę wybrać, jak radzić sobie z ochroną, która nie odstępuje na krok i uniemożliwia międzyludzkie relacje.
Hillary Clinton tak samo kiedyś radziła się Jacqueline Kennedy. Bo to ona ustaliła standardy wychowywania dzieci w Białym Domu, które obowiązują do dzisiaj. Jej córka Caroline miała trzy lata, kiedy John F. Kennedy został prezydentem, synek John przyszedł na świat niedługo potem. Ameryka oszalała na punkcie przystojnego i młodego JFK, jego cudownej żony i dwóch słodkich maluchów, które wprowadziły do Białego Domu wiele radości. Fotografowie nie odstępowali ich na krok. Robili zdjęcia, kiedy państwo Kennedy byli na wakacjach, kiedy mały John bawił się pod biurkiem taty w Gabinecie Owalnym. A Jackie instynktownie czuła, że najlepsze, co może dać dzieciom, to odrobina normalności. Na drugim piętrze Białego Domu zorganizowała przedszkole dla córki i jej przyjaciół, by Caroline nie musiała wstydzić się tego ubranego w czarny garnitur pana, który towarzyszył każdej zabawie. Uprosiła ochronę, by córka codziennie mogła wybrać się na przejażdżkę na ukochanym kucyku. Sama! Kupowała dzieciom zwierzęta, by mogły się uczyć odpowiedzialności. Nie wiadomo tylko, jak im wytłumaczyła, że tata został zamordowany. Każda kolejna żona prezydenta USA modli się, by nie musiała tłumaczyć tego dzieciom.
Ile złego w dobrym?
Dzieci prezydentów doczekały się naukowej rozprawy na temat swojego życia. Doug Wead, autor „All The Presidents’ Children”, prześledził losy wszystkich prezydenckich synów i córek. Czy to przypadek, że dzieci wychowywane w Białym Domu częściej się rozwodzą, popadają w alkoholizm, przedwcześnie umierają albo giną w wypadkach i niewyjaśnionych okolicznościach? Cierpią na depresje i kryzys tożsamości.
Amy Carter, którą ojciec zapisał do państwowej szkoły, gdzie musiała sama zmierzyć się z dziennikarzami i nieprzychylnymi rówieśnikami, przez 30 lat nie opowiadała o dzieciństwie. Do tej pory unika mediów, razem z mężem informatykiem mieszka w Illinois i angażuje się w antypaństwowe manifestacje. Caroline Kennedy dopiero w ubiegłym roku zdecydowała się wesprzeć nazwiskiem Demokratów. Najbardziej obfotografowane dziecko świata wciąż ma kłopot z pozowaniem do zdjęć. Lecz jak twierdzi Wead, najgorsze są wysokie wymagania. „Po dzieciach prezydenta wszyscy spodziewają się wielkich rzeczy. Ale kiedy coś uda im się osiągnąć, wszyscy twierdzą, że to dzięki nazwisku i rodzicom. A kiedy wolą spokojne, zwykłe życie, nazywa się ich leniami i nieudacznikami. To może prowadzić do depresji”. Oczywiście wiele z nich pokonało traumę. Wśród dzieci wychowywanych w Białym Domu dwoje zostało prezydentami (George W. Bush i John Quincy Adams), wiele zasiadało w Kongresie. Prezydenckie dzieci częściej niż inne są gotowe pracować charytatywnie. Susan Ford zajmuje się ośrodkiem leczenia uzależnień założonym przez matkę, Betty Ford Center, i patronuje akcjom, które mają zapobiegać rakowi piersi, na który chorowała matka. Susan jest ewenementem, bo wzięła ślub z ochroniarzem ojca. Kiedy Wead zapytał prezydenta George’a W. Busha, czy bycie dzieckiem prezydenta zrujnowało mu życie, ten odpowiedział: „Wprost przeciwnie. Nadało mu sens”. Żadne inne dziecko na świecie nie ma szansy osobiście spotkać się z papieżem, Nelsonem Mandelą czy angielską królową. Nikomu innemu Bono nie zaśpiewa przy kolacji. Ale czy Malia i Sasha poradzą sobie ze stresem wynikającym z życia na świeczniku, zależy od rodziców. Ale patrząc na miłość i szacunek, jakimi obdarzają się Barack i Michelle Obama, nie powinniśmy się martwić.
Anna Rączkowska / Viva