Dorota Zawadzka o sobie - sama popełniam błędy!

Dorota Zawadzka fot. ONS.pl
Choć sama wychowała dwóch synów, popełniając – jak przyznaje – mnóstwo błędów, jako Superniania pomaga milionom Polaków.
/ 09.05.2019 19:07
Dorota Zawadzka fot. ONS.pl

Gdy Dorota Zawadzka po raz pierwszy zobaczyła billboard ze swoją twarzą, popłakała się. Teraz ludzie na ulicy uśmiechają się do niej, kasjerki w sklepie pytają o radę. Choć sama wychowała dwóch synów, popełniając – jak przyznaje – mnóstwo błędów, jako Superniania pomaga milionom Polaków.

Monika Stukonis: Teoretycznie wiemy, że superniania pokazuje problemy w normalnych rodzinach, ale trudno uwierzyć, że to, co widzimy na ekranie, wydarzyło się naprawdę. Pięciolatek mówi do ojca: „Ty menelu”, swoją mamę gryzie, kopie, opluwa.
Dorota Zawadzka: Dziecko nie rodzi się złe. Odpowiedzialność za jego emocjonalne rozchwianie ponoszą rodzice. To my naszym zachowaniem powodujemy, że dziecko staje się agresywne, ciągle czegoś żąda. Winny jest nasz brak czasu, konsekwencji, brak umiejętności stawiania granic, niekiedy lenistwo.

– Ale Pani pokazuje najprostsze, elementarne rozwiązania...
Tak, bo to są proste rzeczy. Rodzice, których pokazujemy w programie, nie są nienormalni, sądzą, że są najlepszymi rodzicami. Przecież kupują dzieciom drogie zabawki... Bardzo się mylą!

– Rodzice wracają teraz do domu późnym popołudniem, są wykończeni, a muszą jeszcze wykrzesać energię na zabawy, gry, odrabianie lekcji.
To jest sprawa priorytetów. Jeśli decydujemy się na dziecko, to nasze życie się zmienia. Nie mówię, że powinniśmy rzucić pracę, ale musimy nauczyć się układać nasze relacje z dzieckiem. Ustalamy zasady, wzajemnie się szanujemy, kochamy, mówimy sobie prawdę. Ja nie rzuciłam pracy. Moje dzieci chodziły do żłobka, przedszkola, ale nasz dom był tak zorganizowany, że jak powiedziałam: „Będę o piątej”, to choćby się waliło i paliło, byłam. Lata uciekają błyskawicznie i nie da się zrobić powtórki z dzieciństwa swoich dzieci.


– Nie popełniała Pani błędów?
Ależ popełniałam masę błędów. Byłam nadopiekuńcza. Urodziłam pierwszego syna na trzecim roku studiów i wychowywałam dziecko z poradnikiem w ręku. Miał osiem miesięcy, a ja wciąż usypiałam go, kołysząc na rękach. Znajomy, widząc to, powiedział: „Czy będziesz go tak kołysać do 18. roku życia?” To był kubeł zimnej wody. Dzieci zawsze były dla mnie najważniejsze. Nauczyłam je, że nie ma argumentu: „Nie, bo jestem twoim rodzicem”. Moi synowie mówili do mnie: „Mamo, daj nam trzy powody, że czegoś nie możemy zrobić”. I zdarzało się, że moje racje były słabsze niż ich. Musiałam ustąpić. Rodzice martwią się, że to podważa ich autorytet, a jest wręcz przeciwnie. Rodzic, który potrafi przyznać się do błędu, który umie powiedzieć „nie wiem”, jest dla dziecka bardziej wiarygodny. A poza tym dzieci powinny być od nas mądrzejsze.

– Jak zmieniło się Pani życie od momentu rozpoczęcia programu?
To rewolucja. Do niedawna byłam nauczycielem akademickim, miałam sporo wolnego czasu. Przyjaciółki, kawiarnia, spacery, dużo czasu spędzanego z dziećmi. To ja decydowałam, o której wstaję, co zrobię. Gdy ruszyły zdjęcia do „Superniani”, musiałam zrezygnować z uczelni. Pracuję w cyklu: kilkanaście dni zdjęciowych gdzieś w Polsce, potem tydzień wolnego. Powinnam w tym czasie odpocząć, przygotować się do kolejnego odcinka, ale nie mam czasu na odpoczynek. Zmęczenie się nawarstwia. Napisałam książkę „I ty możesz mieć superdziecko” i mam kolejne pomysły.

– Pani dom jest domem partnerskim?
Raczej nie był. Niedawno się rozwiodłam. Od półtora roku jestem w szczęśliwym i partnerskim związku. Z byłym mężem mieliśmy jednak zasadę: wobec dzieci trzymamy zawsze wspólny front. Choć się rozstaliśmy, to odnośnie dzieci staramy się porozumieć. Chodzimy razem na zebrania do szkoły Jędrka, obgadujemy sprawy dotyczące synów. Mamy inny pogląd na ich wychowanie: tata zawsze chciał wychować „mądrych facetów”, ja chciałam wychować przede wszystkim szczęśliwych ludzi.

– Jacy są chłopcy?
Skrajnie różni. 14-letni Andrzej, który już zaczyna chodzić własnymi ścieżkami, mieszka z tatą. To artystyczna dusza – gra na gitarze, nosi długie włosy, czyta i sam próbuje pisać książki. Starszy, Paweł, ma 18 lat. Studiuje wieczorowo na drugim roku UW, ma samodzielne mieszkanie, pracuje. Jest umysłem ścisłym: informatyka, fizyka, astronomia. Zawsze chciał pójść na politechnikę, wybrał jednak... psychologię. Jest odpowiedzialny. Mimo że chłopcy nie mieszkają ze mną, obaj bardzo mnie wspierają: dzwonią, pytają, jak się czuję, w czym mi pomóc. Gdy jestem w Warszawie, widzę się z nimi codziennie.

– Stała Pani kiedykolwiek przed dylematem: dzieci czy kariera?
Nigdy nie byłam osobą, która za wszelką cenę chciała zrobić karierę. Dla mnie karierą były spacery, siedzenie z dziećmi w piaskownicy, lepienie bałwana. To od tamtej kariery odcinam dziś kupony, mam silne więzi z moimi synami.

– Mądrość i ciepło wyniosła Pani z domu rodzinnego?
Miałam fantastycznych rodziców. Mówię w czasie przeszłym, bo mama już nie żyje, ale wciąż mam świetne relacje z tatą. Mama była nauczycielką z powołania, spędzała w pracy mnóstwo czasu, ale czułyśmy się z siostrą szczęśliwe. Byłam wychowywana w domu wielopokoleniowym. Co dzień zajmowała się nami babcia, po której na pewno odziedziczyłam mnóstwo ciepła i życzliwości dla świata.

– Po wyemitowaniu pierwszego odcinka dostała Pani od taty kwiaty...
Tak i bardzo się wzruszyłam, bo rodzice zawsze wierzyli we mnie bardziej, niż ja sama. Tata tymi kwiatami powiedział to, co powtarzali mi całe życie: „Dorocik, jesteś super, wszystko robisz wspaniale”. Jak zobaczyłam swój pierwszy billboard na mieście, to się popłakałam w tramwaju. Bo chciałam, żeby zobaczyła to moja mama.

– W Pani życiorysie czytam: psycholog z 15-letnią praktyką. Gdzie ją Pani zdobywała?
Byłam wykładowcą psychologii rozwojowej na wydziale psychologii UW oraz w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej. Często na moje wykłady studentki przyprowadzały swoich chłopaków, mężów, mamy, teściowe, by posłuchali, co ich czeka po narodzinach dziecka. Zamiast 80 osób, czasem przychodziło dwa razy tyle, a to był dla mnie miód na serce. Potem mówili, że powinno się mnie wekować w słoiki i otwierać przy stanach depresji.

– Skąd ma Pani taką rozległą wiedzę praktyczną?
W czasach studenckich i tuż po pracowałam jako niania. Głównie za granicą, nawet w Australii, gdzie mieszka moja siostra, też psycholog. Prowadziłam zajęcia dla rodziców w wielu warszawskich przedszkolach, dziesiątki razy pomagałam różnym ludziom wyprostować ich relacje z dziećmi. No i oczywiście niezawodnym źródłem inspiracji były moje własne dzieci.

– Nie bała się Pani telewizji?
Wiele lat zajmowałam się mediami dla dzieci. Prowadziłam na uczelni warsztaty „Telewizja dla dzieci”. Współpracowałam z Akademią Telewizyjną w telewizji publicznej, robiłam program dla Jedynki, pisałam scenariusze... Gdy okazało się, że kamera mnie nie peszy, mówię dobrze, krótko i na temat, zaczęto mnie zapraszać do różnych programów. Potem wypatrzył mnie TVN. Zaczynałam w TVN Style – „Mieście kobiet”, „Klubie młodej mamy”, a potem pojawiłam się w „Dzień dobry TVN”. Tak naprawdę ja znam się tylko na dzieciach i rodzinie. Ale gdy zaproponowano mi poprowadzenie własnego programu, pomyślałam, że to szaleństwo. Gdzie ja? Ani wygląd nie ten, ani wiek, mam wadę wymowy. Ja, taki babus wielki, do telewizji? Czułam, że moje życie stanie na głowie. Konsultowałam z synami, ale to oni powiedzieli: „Mamo, jak nie ty, to kto?”


– Były głosy, że powinna Pani schudnąć, zatrudnić stylistę?
Nie, bo w tym programie nie o prowadzącą chodzi. To nie ja mam być gwiazdą, ale rodziny, które przechodzą przemianę. Pewnie, że moja nadwaga przeszkadza mi i chciałabym schudnąć. Szczególnie, że w Polsce jest duży problem z fajnymi ubraniami w rozmiarze 44–46. Bywa, że wchodzę do sklepu i już w drzwiach pani wita mnie okrzykiem: „Ale u nas tylko do rozmiaru 38”. Już na wejściu jestem zakwalifikowana do innej, gorszej kategorii.

– Ale Pani wygląd jest atutem. Nikt nie uwierzyłby lalce Barbie w kwestii wychowania dzieci.
Powiem pani szczerze, nie myślę zbyt często o swoim wyglądzie czy tuszy. Dla mnie liczy się, że mogę zrobić kawał roboty dla innych, że ten program jest dla kogoś ważny. Że forum internetowe „Superniani” pęka w szwach, że ludzie dostrzegają problemy w swoich rodzinach i chcą je naprawiać.

– Jesteśmy w stanie pokazać prawdę o dziecku, kiedy wszystko rozgrywa się w obecności kamer?
Rodzice próbują czasem coś zagrać, dzieci nigdy. Dzieci o istnieniu kamer zapominają po jednym dniu. Bywały takie momenty, że ja coś załatwiałam z dzieckiem i kamery tego nie zarejestrowały. Pani reżyser mówiła: „Musimy to powtórzyć”. Nigdy się na to nie zgodziłam. Nie zarejestrowaliście, trudno, wasza strata. Z dziećmi niczego się nie da „odegrać”. Nie mogę powiedzieć dziecku: „A teraz powiedź mamusi, że ją kochasz” albo „przepraszasz”, bo dzieci niczego nie robią na zawołanie. Trzeba chwytać autentyczny rozwój sytuacji. Kiedy Ksawery z pierwszego odcinka powiedział swoje pierwsze w życiu „kocham” do mamy, schowałam się za filarem, by nikt nie zobaczył, że płaczę.

– Czuje już Pani ciężar popularności?
Co chwilę ktoś się do mnie uśmiecha, ludzie kłaniają mi się na ulicy, zagadują. Gdy kasjerka mówi, że jest babcią półtorarocznej dziewczynki i prosi o radę, to stoję z siatkami i cierpliwie tłumaczę.

– Nie jest Pani tym poirytowana?
Nie, jestem raczej zawstydzona, że ludzie mają do mnie aż takie zaufanie. Ilość listów, kartek, które dostaję od moich rodzin, jest fantastyczna: „Nianiu, zamieszkaj znowu z nami, nianiu jesteś super, tęsknimy za tobą, przyjeżdżaj”. Prawda jest taka, że żal mi wyjeżdżać, bo przyzwyczajam się do rodziców, dzieci, atmosfery.

– Warto było?
To jest coś, o czym zawsze marzyłam. Żeby widzieć efekty swojej pracy. Na uczelni co chwilę udzielałam porad, ale mi to nie wystarczało. Raz przyszła studentka z dzieckiem na ręku i powiedziała, że ma to dziecko dzięki mnie. „Jak to?”, zdziwiłam się. „Bo jak mieliśmy zajęcia z psychologii prenatalnej, byłam w ciąży i zastanawiałam się, czy usunąć. Byłam sama, zostawił mnie facet, ale jak pani zaczęła opowiadać o tej fasolce, jak ona rośnie, co czuje, jak dojrzewa, jak się śmieje, rozrabia w brzuchu, pomyślałam, że to jest człowiek i nie mogę tego zrobić. To dziecko mam dzięki pani i to jest najlepsza rzecz w życiu, jaka mnie spotkała”, powiedziała. Zatkało mnie. Wtedy zrozumiałam, że to, co mówię, ma praktyczny sens. A teraz mogę pomóc kilku milionom. I pani mnie pyta, czy było warto?

Rozmawiała Monika Stukonis/ Viva!