Daria Widawska - Najważniejsze jest życie

Daria Widawska fot. ONS
Po kilku miesiącach walki pokanała chorobę. Daria Widawska wróciła do domu, do męża, do synka. Stanęła na planie. Co się naprawdę działo przez ten czas?
/ 04.05.2009 10:16
Daria Widawska fot. ONS
– Daria, co Ci było? Na co byłaś chora? Przez ostatnie miesiące wszyscy zadawali to pytanie.
Daria Widawska:
Coś mnie dopadło. Ale mam wrażenie, że przyszło po coś. Może żebym zwolniła w życiu, zastanowiła się nad sobą? Wierzę, że nie ma rzeczy, które pojawiają się na naszej drodze bez powodu. A ja? Żyłam sobie z dnia na dzień i bardzo dobrze się z tym czułam. Czy myślałam o przyszłości? Raczej nie. Czy dbałam o zdrowie? Wcale. Bardziej martwiłam się o to, by ładnie pomalować paznokcie. Nie robiłam badań krwi, przeziębienia ignorowałam, nie leciałam z byle katarem do lekarza.

– „Coś mnie dopadło”, mówisz. Tak bez uprzedzenia, nagle?
Daria Widawska:
Był koniec grudnia, czas przedświątecznej gorączki. Jeszcze w piątek, ostatniego dnia zdjęciowego drugiej serii serialu „39 i pół”, czułam się całkiem dobrze. A w sobotę obudziłam się chora. Bolało mnie gardło, miałam powiększone węzły chłonne. Mąż śmiał się: „O, nieźle cię musiało wziąć, skoro rano wyleciałaś z łóżka prosto do przychodni”. To faktycznie mogło wyglądać dziwnie,  bo najczęściej leczę się sama. Ale bolało mnie tak, że nie mogłam przełknąć śliny. Poszłam do lekarza, myśląc, że to zwykła infekcja. Dostałam antybiotyk.

– I spokojnie wróciłaś do domu przygotowywać święta.
Daria Widawska:
Mam to szczęście, że święta przygotowują teściowie albo moi rodzice. Wtedy właśnie przyjechali do nas z Gdyni moi rodzice. Mama zauważyła, że zaczynam niepokojąco żółknąć. Leki nie pomagały. Kiedy usiadłam do świątecznego stołu, czułam się naprawdę fatalnie. Rzeczywistość odbierałam jak zza szyby. Coś się wokół działo, ale mnie to już nie dotyczyło. W pierwszy dzień świąt, 25 grudnia, wylądowałam na oddziale zakaźnym. Wiele nie pamiętam. Miałam wysoką gorączkę. Sylwestra spędziłam na sali operacyjnej. Mam przed oczami taki obrazek: leżę obolała po wycięciu woreczka żółciowego, a wokół strzelają korki Piccolo – szampana dla dzieci, którego pili lekarze, i słyszę zza okna wybuchy fajerwerków, śmiechy, radosne wrzaski. Wtedy myślałam: zaraz i ja wyjdę ze szpitala. Wrócę do żywych.

– Ale nie wyszłaś. Dzienniki donosiły na zmianę: „Widawska ma sepsę. Mononukleozę. Nieznaną bakterię. Wzywano do niej księdza”. Przeżyłaś horror.
Daria Widawska:
Mój stan był bardzo poważny i tego nie ukrywam. Ale księdza do mnie nie wzywano. Odkąd w grudniu trafiłam do szpitala, do marca, kiedy wyszłam do domu, lekarze nie postawili żadnej diagnozy. Leczono tylko objawy, a nie przyczynę mojej choroby. Do dziś nie wiadomo, co mi jest. Może lepiej powiem, co było. Bo mam nadzieję, że już nie wróci. Wykluczono problemy hematologiczne, onkologiczne. W tej chwili wszystkie badania wskazują na to, że jestem zdrowa. Ale... czasem przebiega mi przez głowę krótka myśl: a może siedzę na bombie? Może zaraz znów choroba wróci? Zrobiono wszystkie badania. Nawet pobrano szpik kostny. Boli strasznie. Myślałam, że tego nie przetrwam. Calutką mnie prześwietlono. Z głową na szczęście wszystko w porządku. Tak, śmieję się. Nie patrz na mnie jak na wariatkę. Płakać już przecież nie będę. Wypłakałam się za wszystkie czasy. Ile można?


– Twojemu mężowi Michałowi puszczały emocje? Płakał przy Tobie?
Daria Widawska:
Nigdy nie widziałam jego łez. Ale wiedziałam, co się z nim dzieje. I on wiedział, że ja wiem. A ja? Trzymałam się dwa miesiące. Mówiłam sobie: wytrwam. Mam do czego wracać. Ale ostatni tydzień w szpitalu mnie podłamał. Rozkleiłam się. Miałam dość cierpienia, samotności, ciągłego braku diagnozy. Chciałam, ale nie potrafiłam już nawet grać przed Michałem twardziela. Mam szczęście, że w chorobie poznałam fantastycznych lekarzy. Wiem, że profesor Wiesław Jędrzejczak z oddziału hematologii zrobił dla mnie wszystko. Moja pani doktor, cudowna Magda Glazer, kiedy wylądowałam w innym szpitalu, przyszła w odwiedziny. Nie musiała. Zapamiętam to do końca życia. I naprawdę wspaniałe pielęgniarki, które zawsze są przy pacjencie pierwsze. Czasem trzymały mnie za rękę, mówiąc, że wszystko będzie OK.

– Daria, pomyślałaś w tym szpitalu: Ja już chyba nie wyzdrowieję?
Daria Widawska:
Zastanawiam się dziś, czy przyszła do mnie taka myśl. Nie. A nawet jeśli była, to szybko wyrzuciłam ją z głowy. Natychmiast. Nie jestem osobą depresyjną. Mam w sobie wielką radość życia, potrafię cieszyć się drobiazgami. Kiedy było najtrudniej i najbardziej poważnie, nie miałam siły myśleć o najgorszym. A potem, kiedy już było lepiej, myślałam tylko o tym dniu, gdy będę z rodziną. Z mężem i malutkim synkiem. Widzisz, dostałam coś pięknego w życiu. Spotkałam wspaniałego mężczyznę. Marzyliśmy o powiększeniu rodziny. Urodziłam zdrowego chłopca. Dostałam tak wiele, ale też coś ważnego mi odebrano. Dwa miesiące życia mojego dziecka. Nie mogę tego przeboleć.

– Co pomagało Ci wytrwać? Podobno raz wypisałaś się na własne żądanie ze szpitala, wbrew lekarzom?
Daria Widawska:
To nieprawda. Wypisano mnie po miesiącu hospitalizacji. Byłam na oddziale zakaźnym, potem na chirurgii i hematologii. Powoli wyniki badań się poprawiały. A kiedy wreszcie były w miarę, usłyszałam, że dobrze zrobiłoby mi, gdybym wyszła do domu. Wróciłam z radością. Miałam się tylko meldować na kontrole. Rozmawiałyśmy wtedy przez telefon, pamiętasz, jak się cieszyłam? Poszłam do porannego programu w TVN powiedzieć, że wracam na plan serialu, i podziękować za wsparcie, które nawet od zupełnie nieznanych mi osób miałam naprawdę ogromne. Za nic nie chciałam znów iść na oddział. Ale musiałam. Zaczęłam kłaść się z bólem, a potem razem z nim wstawać. W końcu nie mogłam już usnąć. Ani zebrać myśli, był tylko tępy, świdrujący ból kości. I nic nie przynosiło ulgi. A potem doszła gorączka, czterdzieści stopni. Pytasz, co wtedy pomagało mi wytrwać? Polski szpital raczej nie przypomina tych znanych z telewizyjnych seriali. Byłam i sama w pokoju, ale i w dwójce, trójce, siódemce. Niezmiennie za to pojawiali się u mnie ludzie, których kocham, przyjaciółki. Razem albo na zmianę. Moje kochane, najcudowniejsze dziewczyny są ze mną zawsze w najtrudniejszych momentach życia. Kiedy wybuchałam, że nie dam rady, przytulały mnie. Uwierzysz, że przez ten cały czas, przez ponad dwa miesiące, nie jadłam szpitalnego jedzenia? Miałam zawsze domowy obiad. Przynoszony na zmianę przez dziewczyny lub moją teściową. Nie mogłam czytać książek, ale oglądałam filmy. Obejrzałam trzy sezony „Gotowych na wszystko” i opowiadający o chirurgach plastycznych „Bez skazy”. Kiedy już mogłam, siedziałam z telefonem w dłoni i nic tylko odpisywałam na SMS-y albo rozmawiałam. Kontakt z ludźmi naprawdę dodawał mi sił.


– Szpital da się oswoić?
Daria Widawska:
Wszystko się da. Tylko jak się ma maleńkie, półroczne dziecko, to się straszliwie mocno tęskni. Mój mąż przywoził filmy z naszym synkiem. Dokumentował jego postępy dzień po dniu. Wzruszona oglądałam na laptopie. O, Iwo już staje na nóżki. Jak go zostawiłam, jeszcze nawet nie siedział. Zaczął wszystko naraz, raczkować, siedzieć i wstawać. I wszystko to wydarzyło się w przeciągu ostatniego miesiąca. Przez te filmy Michała czułam, że też w tym wszystkim po trochu uczestniczyłam. Bo jak tu być matką i nie widzieć, jak rośnie twój największy skarb? To boli.

– Przed ślubem znaliście się z Michałem siedem lat. A teraz jeszcze sprawdziliście się w najtrudniejszych warunkach.
Daria Widawska:
Mam świetnego człowieka u boku. Brak mi słów. Zawsze wiedziałam, że mogę na niego liczyć, i nie zawiodłam się. A w ostatnim roku przeżyliśmy wiele. Mamy cudownego syna.

– A oczy ma szare, jak Twoje? Do kogo jest podobny?
Daria Widawska:
Trwa dyskusja. Część znajomych mówi, że do Michała. Część, że do mnie. Kiedy porównujemy swoje zdjęcia z dzieciństwa, to chyba bardziej do mnie. Zastanawiamy się tylko, po kim nasz syn jest takim jasnym blondynem? Bo włosy ma jak len. A charakter? Mieszanka, mam nadzieję, że tylko tych naszych dobrych cech.

– Wymęczona, osłabiona, musisz od nowa uczyć się być z dzieckiem?
Daria Widawska:
Tego się nie zapomina. Mogę nie wiedzieć, gdzie stoi herbatka, ale nie zapomnę, jak to jest z nim być. Zniknęłam na dużą część jego życia, na szczęście Iwo nikogo dziś nie faworyzuje. Jest otwarty i ufny. Gdybym postanowiła jutro ci go sprzedać, poszedłby z otwartymi ramionami (śmieje się). Ale co się dziwić, od urodzenia wychowywany jest wśród ludzi. Wróciłam na plan, kiedy mały miał osiem tygodni. Przyjeżdżałam z nim i nianią. Było piękne lato. Mieliśmy swój kamper, gdzie mogłam go przewinąć, nakarmić. Lepiej tak, niż gdyby miał zostać w domu.

– A potem zeszłaś z planu i zachorowałaś. „Coś mnie dopadło”, mówisz. Ale przecież wiesz, że żyłaś tak szybko, aż zapędziłaś się w przysłowiowy kozi róg.
Daria Widawska:
Nie czuję tego. Wiele osób próbuje mi uświadomić, że tak  właśnie było. A jak dwie osoby mówią, że jestem pijana, to, chociaż na dwie minuty usiądę i się nad tym zastanowię. Więc i tym razem, może tak do końca się z nimi nie zgodzę, ale się zastanowię. Zawsze chciałam, żeby było perfekcyjnie. Na przykład jak szłam rodzić małego, to najważniejszą rzeczą było załatwienie trzech płytek glazury dla pana Marka, który kończył remontować balkon. Tego dnia, zanim zjawiłam się w szpitalu, musiałam pojechać na Bartycką, by mieć spokój ducha, że wszystko zostało załatwione tak, jak chciałam.


– Jesteś szalona. Czujesz się czemuś winna?
Daria Widawska:
Jedynym moim przewinieniem jest to, że chciałam za dobrze. W każdą z rzeczy, w które się angażowałam, wkładałam sto procent siebie, swoich emocji. Może to było zbyt dużo?

– Z kim możesz porozmawiać od serca o tym, co Cię gryzie, o swoich obawach?
Daria Widawska:
Z mężem. On wie najwięcej. I udźwignął ten ciężar. Nie lubię obciążać sobą innych. Uważam, że ludzie mają swoje, większe problemy. Ale to nie dotyczy Michała, bo on jest moim życiem. Muszę mu opowiedzieć dosłownie wszystko. Tak jak on mówi mi szczerze o sobie.  Mam świetny kontakt z rodzicami. Choć ostatnio czuję się tak, jakbym wróciła do czasów podstawówki. „Włóż czapkę. Gdzie są rękawiczki? Trzymasz dietę?”, i tak na okrągło. Mieszkają w Gdyni, boją się i zasypują mnie każdego dnia tysiącami pytań. Ale zawsze mogłam na nich liczyć. Tata, który był w Warszawie, gdy ≠chorowałam, niesamowicie sprawdził się jako dziadek. Nikt z nas, nawet on sam, się nie spodziewał, że tak genialnie będzie zajmował się małym. Spokojnie, mam z kim porozmawiać.

– Czasem się boisz, że najgorsze wróci?
Daria Widawska:
Nawet jeśli, to się do tego za nic w świecie nie przyznam. Ani przed tobą, ani przed sobą, ani przed nikim innym.

– Choroba potrafi złamać.
Daria Widawska:
Potrafi, ale chyba jej się oparłam. Byłam w czterech szpitalach, na pięciu oddziałach. Nigdzie się chwilowo nie wybieram.

– Wybrałaś się na plan, do pracy. Nie za szybko?
Daria Widawska:
Czekali na mnie ponad dwa miesiące. A ja tak bardzo chciałam do nich wrócić. Na planie jest lekarz. Sprawdza, czy się do czegoś nadaję (śmiech). Pamiętam, kończyliśmy drugą serię, rozmawiałam z dziewczynami podczas makijażu. „Zobaczycie, na trzecią przyjdę taka chuda, normalnie laska. I przyszłam (śmiech). Ubyło mi siedemnaście kilo. Tylko jakoś nie potrafię się tym na razie cieszyć. Jak dziś spoglądam wstecz, te dwa koszmarne miesiące były zaledwie tygodniem, choć na oddziale czułam, że mija wieczność. Ale wyszłam. Siedzę w domu, czytam rolę, bawię się z synem i natychmiast zapominam o tym, co złe. To już daleko za mną.

– A wnioski?
Daria Widawska:
Kiedy coś trudnego nas doświadcza, wtedy jesteśmy mądrzy. „No tak, trzeba było zrobić to czy tamto. Teraz to już na pewno będę o siebie dbać”, kto nie miał takich myśli? A za chwilę znów popełniamy te same błędy. Nie wiem, czy znowu nie wrócę do dawnego trybu życia. Chciałabym tylko umieć dostrzec, kiedy trzeba powiedzieć sobie: dość!

Pierwszy dzień na planie serialu „39 i pół”. Dochodziła już godzina siedemnasta, kiedy Daria wysłała mi SMS: „Czuję się OK. Pilnują mnie wszyscy, żebym nie przesadziła. Całusy”.
„Wiesz, co jest najważniejsze?”, zapytałam zwrotnym SMS-em.
Odpisała krótko: „Życie”.

Rozmawiała Monika Kotowska / Viva

Redakcja poleca

REKLAMA