- Trzeba odwagi, żeby przeprowadzić wywiad z własnym ojcem?
Agata Młynarska: Oj, trzeba. Bardzo długo nosiłam się z tym pomysłem. Najpierw doszłam do wniosku, że chciałabym mieć zapis wspomnień taty, i postanowiłam, że od czasu do czasu będę do niego przyjeżdżać i podpytywać go o jego życie. I szczerze mówiąc, wcale nie chciałam tych rozmów wydawać w formie wywiadu. Ale później, słuchając jego wspomnień, zaczęła we mnie walczyć córka z dziennikarką. Bo jak tu nie napisać o jego fascynacji Wysockim, o jego perypetiach w Kabarecie Dudek, o tym, jak występował w Hybrydach?
– I o domu rodzinnym, młodości, początkach pracy. Bałaś się zadać niektóre pytania?
A.M.: Myślę, że rozmawiać z własnym ojcem jest dużo trudniej niż nawet z największą gwiazdą. Bo do tego jeszcze dochodzi fakt, że w takiej rozmowie dotyka się też własnego życia. Przecież sama doskonale pamiętam, jak wychodził z domu na koncerty, które potem okazywały się wielkim wydarzeniem piosenki. I to była wielka frajda rozmawiać o tym. Chociaż przyznam szczerze, że jak jechałam do niego na kolejne rozmowy, byłam trochę stremowana. Bałam się, że może moje pytania wydadzą mu się głupie, infantylne, że mnie
w końcu zapyta: „Dziecko, ale o co ci chodzi”.
Wojciech Młynarski: Nie przesadzaj, córeczko, nie było przecież tak źle.
A.M.: Akurat. A pamiętasz, ile razy mi mówiłeś: „Dobrze, to może już wystarczy tego materiału? Już może coś z tego napiszesz?!”. Miałeś mnie trochę dosyć.
W.M.: Ale się nie dałaś. Agata stale mówiła, że jeszcze musimy coś dograć, jak to się wyrażała, żeby ocieplić rozmowę. I ja się na te dogrywki zgadzałem.
– Jednak większość Twoich pytań, Agato, dotyczy życia zawodowego. Mało tam prywatności.
A.M.: Taki był zamysł rozmowy. W końcu książka „Moje ulubione drzewo” to wybór ulubionych tekstów taty, a ta rozmowa miała tym wybranym piosenkom nadać kontekst.
– Były problemy z autoryzacją?
A.M.: Mozolnie to szło.
W.M.: Usiedliśmy z Agatą wspólnie do czytania materiału, który powstał, i razem dokonywaliśmy selekcji, dodawaliśmy niektóre fakty. Ale Agata mi podczas tej pracy zaimponowała. Była niezwykle dociekliwa, drążyła wnikliwie. Zawsze wiedziałem, że jest bardzo pracowita.
– Agata to wykapany Pan?
W.M.: Ona jest najstarsza i chyba najbardziej do mnie podobna. Jest otwarta, bardzo energetyczna i impulsywna. Zupełnie jak ja. Śmiałem się kiedyś, gdy dowiedziałem się, że w szkole dali jej przezwisko „Elektrownia”. To bardzo do niej pasuje.
A.M.: Oboje z tatą jesteśmy Baranami. Ja urodziłam się 23 marca, a tata 26. Ludzie spod tego znaku wszystko niezwykle intensywnie przeżywają, mają nerwy na wierzchu. Ale ja po tacie odziedziczyłam coś jeszcze: nauczył mnie, że w życiu najważniejsza jest praca. Był zawsze nią pochłonięty i takiego go pamiętam najbardziej.
– Pochylonego nad kartką papieru?
A.M.: Tak. Tata zawsze był rannym ptaszkiem. Kiedy Paulina i ja byłyśmy małe, często budził nas do szkoły. Przychodził do naszych sypialni z magnetofonem Panasonic i puszczał nam jedną ze swoich piosenek, np. „Żyj kolorowo” albo „Serce to jest muzyk”. Śpiewał do wtóru z Ewą Bem, a nam wtedy od razu chciało się wstać. Potem w szlafroku w paski i w drewniakach zasiadał z nami do śniadania. Kiedy wychodziłyśmy do szkoły, ty, tato, zostawałeś w domu i pisałeś. Mówiłeś mi, że to tak samo, jak byś sam był w szkole. Pamiętasz?
W.M.: To prawda. Zawsze musiałem mieć szczegółowo zaplanowany dzień. A rano pracowało mi się najlepiej, miałem świeży umysł. Zasiadałem nad kartką papieru i pisałem zazwyczaj do 14, do obiadu. Wtedy już wy przychodziłyście ze szkoły.
A.M.: I w domu Młynarskich zaczynał się „młyn”. Czasem miałam wrażenie, że masz nas dość, że marzysz, żeby pobyć sam.
W.M.: To nieprawda, córeczko, nigdy tak nie myślałem. Lubiłem to zamieszanie, które robiłyście z Pauliną. Często obserwowałem, jak się bawicie. Od początku miałyście tak inne temperamenty. Żałuję tylko, że nie poświęcałem wam tak dużo czasu, jak bym chciał. Ale wtedy zarabiałem na rodzinę i tak naprawdę ciągle byłem w pracy.
– Agata, były momenty, kiedy brakowało Ci ojca?
A.M.: Teraz już tego nie pamiętam, ale pewnie tak było. Moje dzieciństwo było pełne taty, chyba w myśl zasady, że nieważne, jak długo jesteś ze swoim rodzicem, oby to było intensywne. A kontakty z tatą zawsze były intensywne. Najmilej wspominam nasze wyjazdy do Zakopanego. Pamiętasz, tato, jak zawsze marzły mi nogi? Zabrałeś mnie kiedyś na Bukowinę i na środku stoku zdjąłeś mi buty i zacząłeś nacierać mi stopy.
W.M.: Naturalnie, że pamiętam. Albo ten moment, kiedy dałem ci góralskiej herbaty, a ty krzyczałaś potem: „Oj, ja jestem pijana”.
A.M.: (śmiech) Tak było. I obie z Pauliną uwielbiałyśmy, kiedy robiłeś tunel z rękawa i pokazywałeś nam przez niego gwiazdy. Albo kiedy w Zakopanem czytałeś nam „Pana Tadeusza”.
– A jaka piosenka kojarzy Ci się z tatą najbardziej?
A.M.: „Pucio, pucio” oczywiście. Kiedy tata ją napisał, miałam trzy, może cztery lata i nagle wszyscy zaczęli tak na tatę wołać. Ale z dzieciństwa pamiętam też piosenki taty napisane dla innych wykonawców. Na przykład Ewa Bem śpiewała: „Po co jechać aż do Werony, do Werony daleko hen, w naszym mieście też są balkony, do tragicznych stworzone scen”.
– Byłaś dumna z ojca?
A.M.: Bardzo. Nigdy nie chciałam, tak jak to się czasem dzieje z dziećmi sławnych rodziców, żeby mój tata był zwykłym ojcem z teczką. Tylko czasem czułam się mało komfortowo, kiedy rodzice przychodzili do szkoły na wywiadówki. Bo w tamtych smutnych czasach PRL-u oni wcale nie wyglądali smutno. Ojciec nosił dżinsy, niebieską koszulę, amerykańską kurtkę wojskową i taką kaszubską czapkę kupioną gdzieś na Helu. I moje nauczycielki często bardziej przejęte były tym, że oto mogą rozmawiać z Wojciechem Młynarskim, niż tym, że mają mu powiedzieć o postępach w nauce jego córki.
– Często prowadził Pan z Agatą poważne rozmowy dotyczące tego, jak należy żyć?
W.M.: Raczej nie. Starałem się po prostu dawać przykład swoim postępowaniem, a nie pustymi rozmowami.
A.M.: Ale to tata właśnie nauczył mnie takiego kodeksu zachowań. Obserwując go, wiedziałam, że w bardzo złym tonie jest spóźnianie się i że najwięcej osiągają ludzie skromni i pokorni wobec tego, co robią. I cudownie było obserwować go w pracy. Kiedy jako kierownik literacki całymi dniami przesiadywał w Teatrze Rozmaitości, traktowałyśmy to miejsce jak drugi dom. Moja mama miała wówczas wspólną garderobę z Kaliną Jędrusik. I pamiętam, że uwielbiałam z nią rozmawiać. Wystarczyło kilka minut przebywania w jej towarzystwie, żeby wiedzieć, że ma się do czynienia z kimś wybitnym. Ona mówiła niezwykle barwnym językiem i jak nikt potrafiła puścić wiązankę najbardziej niecenzuralnych słów sobie tylko właściwym tonem. W takich momentach tata mówił do mnie: „Słuchaj i ucz się. To mówi dama”. I ja już wtedy wiedziałam, że kiedy Kalina Jędrusik powie „kurwa”, to to nie jest przekleństwo, ale poezja (śmiech).
– Ojciec zawsze był dla Ciebie drogowskazem. Tak jak on zdecydowałaś się studiować polonistykę.
A.M.: Jakoś nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłabym studiować coś innego. Tata zawsze sobie bardzo chwalił te studia.
W.M.: Choć teraz, kiedy wspominam te studenckie lata, to zastanawiam się, kiedy ja właściwie studiowałem. Już wtedy zaczęły się występy w Hybrydach, pisanie piosenek.
A.M.: A ja na studiach właśnie napisałam pracę roczną zatytułowaną „Teoria mimezis w twórczości Wojciecha Młynarskiego” i pamiętam, tato, że bałam się powiedzieć o tym w domu. Dowiedziałeś się dopiero, kiedy praca została oceniona.
W.M.: Pamiętam. I ona była naprawdę niezła.
A.M.: O! I to wielki komplement z taty ust. Bo tata nigdy nie chwali, co najwyżej skrytykuje. A jeśli nic nie mówi, to znaczy, że jest bardzo dobrze. Pamiętam, kiedy zaczęłam pracować w telewizji, tata na początku nie pozostawiał na mnie suchej nitki. Wszystko było nie tak. A potem nagle przestał mówić. I kiedyś zadzwoniłam z prośbą: „Tatusiu, ja tak bym chciała, żebyś mi powiedział, że było dobrze, a ty nic nie mówisz”, a tata na to: „Milczę właśnie dlatego, że jest dobrze”.
– Jest Pan dumny z Agaty?
W.M.: Naturalnie.
A.M.: Widzisz, jak wylewnie! (śmiech)
– Bałaś się powiedzieć tacie, że będziesz pracowała w telewizji?
A.M.: Bardzo. Pamiętam, że kiedy kończyłam studia, dowiedziałam się, że w telewizji organizowany jest egzamin dla prowadzących „Wiadomości”. W domu nie powiedziałam nikomu, że decyduję się na to pójść. Kiedy przeszłam przez wszystkie etapy, zakomunikowałam tacie, że zaczynam pracę na Woronicza. Bardzo się zdziwił. I wtedy zaczął mi tłumaczyć, żeby to nigdy nie był mój jedyny adres, że zawsze muszę mieć jakąś alternatywę, bo na Woronicza świat się nie kończy.
– Marzył Pan o innej karierze dla córki?
W.M.: Myślę, że podobnie jak ja miała możliwość pozostania na uczelni i poświęcenia się karierze naukowej. Kiedy ja kończyłem studia, miałem ogromny dylemat. Bo z jednej strony ciągnęła mnie scena, piosenka, a tu z uczelni przyszła propozycja asystentury. I wtedy poszedłem na rozmowę do swojej mamy, która powiedziała mi, żebym robił to, co mnie bardziej nęci. I zrezygnowałem z uczelni. Potem nigdy tego nie żałowałem i zawsze uważałem, że moje dzieci też same muszą podejmować decyzje dotyczące ich życia, że nie mogę wywierać na nich presji.
– Sławne nazwisko w karierze zawodowej pomaga czy przeszkadza?
A.M.: Przeszkadza. Bo kiedy jesteś anonimowy wbrew pozorom jest łatwiej. Pamiętam, że zawsze tak było, że schody zaczynały się wtedy, gdy okazywało się, że jestem córką „tego” Młynarskiego. Wtedy wszyscy zaczynali być zadziwieni, że nie potrafię pisać takich piosenek jak on, że nie jestem tak błyskotliwa jak on i że w ogóle jestem jakaś dziwna.
– Kiedy ma się tak sławnego i wybitnego ojca, to niełatwo też chyba przedstawiać mu swoich chłopaków. Jak sobie z tym radziłaś?
W.M.: Tak wielu tych chłopaków to Agata nie miała. Ona szybko wyszła za mąż i ten jej wybór też zaakceptowałem.
A.M.: To prawda. Tata w ogóle był w tych sprawach zawsze godny zaufania. Bo nie dość, że nie bojkotował tych moich sympatii, to jeszcze w dodatku zawsze miałam świadomość, że gdyby coś było nie tak, to będę go miała po swojej stronie. I potem zresztą tak było. Za każdym razem, kiedy w moim prywatnym życiu coś się nie układało, wiedziałam, że będę mogła na niego liczyć.
– Wybierałaś w życiu takich mężczyzn, którzy choć trochę przypominali tatę?
A.M.: Świadomie nie. Ale potem okazywało się, że najbardziej mnie w nich pociąga poczucie humoru i błyskotliwa inteligencja, czyli to, co ma tata. Kiedy mój pierwszy mąż na jednej z randek, patrząc na mnie, powiedział: „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”, to pomyślałam sobie: „Nie jest źle. Mówi do mnie tekstem taty. Trafiony, zatopiony”.
– Z tego, co mówisz, wynika, że zawsze byłaś z tatą blisko. Nie było ciężkich momentów?
A.M.: Oczywiście, że były. Wielokrotnie byłam świadkiem spalania się taty w pracy. Widziałam, jak wiele go to kosztuje. A potem przychodziły takie miesiące, kiedy tata zamykał się w sobie, nie było z nim kontaktu. Takie chwile nie są łatwe dla nikogo, a szczególnie dla dziecka.
– Rozwód rodziców był dla Ciebie wstrząsem?
A.M.: Nie. Oni zdecydowali o tym, kiedy sama byłam już po rozwodzie. To ja przetarłam chyba szlaki. Wiedziałam, że to jest ich dojrzała decyzja, i czułam, że szczęśliwsi będą, żyjąc oddzielnie. Miałam świadomość, że nie stracę kontaktu ani z tatą, ani z mamą. I tak się stało.
– Jak między Wami jest teraz? Można powiedzieć, że się przyjaźnicie?
A.M.: My mamy niesamowite szczęście, i ja, i Paulina, i Jasiek, że los dał nam nieprzeciętnego ojca. Zawsze mogę do niego zadzwonić z każdym problemem. Po prostu naprawdę się przyjaźnimy.
– A Pan też często dzwoni do Agaty?
W.M.: Różnie. Kiedyś jak tylko coś napisałem, dzwoniłem do niej i prosiłem o opinię. Bardzo często była pierwszym recenzentem moich tekstów. Polegam na jej zdaniu, a ona wobec mnie bywa często bardzo surowa. I to w niej cenię.
A.M.: Dobrze wiedzieć, tato. Teraz łatwiej mi będzie znieść te telefony o 7 rano, kiedy w słuchawce słyszę: „Córeczko, potrzebuję twego mózgu” (śmiech).
Rozmawiała Iza Bartosz
Zdjęcia Jacek Poremba/SHOOT-ME
Stylizacja Magda Makarewicz
Makijaż Katarzyna Zaremba
Fryzury Katarzyna Rudnik
Produkcja Elżbieta Czaja