Znajomi Jolanty Galińskiej z Rawy Mazowieckiej żartują, że chyba już urodziła się z centymetrem krawieckim w dłoni. Ma niebywały talent do szycia, bo – jak sama mawia – właśnie szycie to jej życie. Jeszcze w przedszkolu miała najładniej ubrane lalki, bo sama projektowała dla nich stroje. Po podstawówce bez wahania poszła do krawieckiej zawodówki. – Z dyplomem krawcowej przepracowałam kilka lat – mówi 28-letnia Jola. – Zawsze u kogoś, rzadko za dobre pieniądze.
Przekonała komisję swoim zapałem
Z każdym rokiem pracy była coraz lepszym fachowcem. Spełniała się także w roli żony i mamy (8 lat temu urodziła Wiktorię).– Gnana grafikiem w pracy, myślałam jednak czasem, jak fajnie byłoby pracować na swoim – wspomina. – Nie szyć setek identycznych kurtek czy spódnic. Samej ustalać, ile pracuję. Nie miałam jednak szans na spełnienie swoich marzeń, bo skąd wziąć pieniądze na lokal, maszyny? Myślałaby tak do dziś, gdyby nie narodziny drugiej córki.– Trzy lata temu na świat przyszła Julia. Wzięłam urlop macierzyński, potem wychowawczy. Ponad dwa lata nie pracowałam. Chciałam wrócić do pracy, ale nie mogłam. Julci nie przyjęli do przedszkola, bo była spoza rejonu. Musiała zostać w domu, bo nie miałaby z kim zostawić córki, gdyby wróciła do pracy.
– Byłam w matni – przyznaje Jola. – Nie mogłam iść do pracy, bo nie miałam gdzie oddać Julii. Nie stać mnie było na opiekunkę za 800 złotych. To niewiele mniej niż sama zarobiłabym.Zarejestrowała się jako bezrobotna. Brała „kuroniówkę”.– I kiedyś pani w urzędzie podpowiedziała mi, że mogę ubiegać się o dotację na otwarcie firmy – mówi. – Nawet 40 tysięcy złotych z programu pomocy unijnej! Zrozumiała, że los daje jej szansę. Zaraz jednak zrodziły się w niej obawy, czy na pewno sobie poradzi z własnym biznesem? – Była chwila, że chciałam dalej żyć spokojnie na zasiłku, ale mąż zachęcał mnie do działania – opowiada bardzo szczerze.Uświadomił jej, że jeśli otworzy własny zakład, może zrobić w nim kącik do zabawy dla Julci. Będzie miała córeczkę pod ręką.– I po długiej refleksji byłam pewna: ruszę po fundusze! – opowiada. – Śmiałam się z tego rymu i czułam, że zaczyna się coś ważnego w moim życiu.
By móc ubiegać się o dotację unijną, przeszła dwa testy. – To było takie „badanie rzeczywistych chęci do pracy” – żartuje. – Co chcę robić? Dlaczego? Zdałam i zaczęłam dwutygodniowe szkolenie, które miało przygotować mnie do otwarcia własnej firmy. Uczyłam się, jak prowadzić księgowość, reklamować się itd. Nazwałam to żartobliwie „kursem małego kapitalisty”. Na szkoleniu uczyła się też, jak napisać wniosek o dotację. Sumiennie go przygotowała. Dołączyła życiorys, dyplomy i zdjęcia uszytych przez siebie ubrań. – Napisałam też, tak od serca, że szycie kocham nade wszystko – opowiada. – I choć na początek marzę o otwarciu małego zakładu krawieckiego, robieniu w nim drobnych przeróbek ubrań i szyciu na miarę, to z czasem chcę też tworzyć własne, ciekawe kolekcje. Jej zapał musiał ująć komisję oceniającą wnioski, bo przyznała Joli wymarzoną dotację.
Już nie boi się, że jej się nie powiedzie
– Skakałam z radości – opowiada. – Popędziłam zarejestrować moją pierwszą własną firmę.Lokal na zakład krawiecki miała już upatrzony – w centrum Rawy, przy ulicy Łowickiej. Kiedy na firmowe konto przyszły pieniądze z urzędu, mogła podpisać umowę wynajmu, odnowić wnętrze i kupić maszyny. – Siedziałam jak na szpilkach, wyglądając pierwszego klienta – opowiada. – Czekałam całe dwie godziny! Wpadła młoda kobieta.
„Suknie ślubne pani szyje?”, spytała od progu. Jola, po chwili namysłu, przytaknęła. – Pomyślałam sobie: „Zaczynam od razu z wysokiego C”. Myślałam, że najpierw ktoś mi przyniesie spodnie do skrócenia, a tu takie zlecenie! – śmieje się. – Wzięłam miarę, dobrałam materiał i zabrałam się do pracy. Nie mam w swojej firmie ani jednego pracownika, więc sama przez kilkanaście godzin musiałam wykroić materiał, uszyć i wykończyć suknię.
Wyszła prześlicznie, panna młoda zachwyciła gości. Kobiety brały telefon do Joli. Chciały, żeby im też coś ładnego uszyła. Z każdym dniem w zakładzie przy Łowickiej przybywało nowych klientek. Jedna zwężała spódnicę, inna szyła płaszcz. Prawdziwym hitem stały się jednak stroje ślubne.– Okazało się, że zamiast przy krawieckich poprawkach mam więcej pracy przy welonach, halkach i tiulach – mówi szczęśliwa Jola. – To duże wyzwanie, ale też i wielka przyjemność. Jola nie ma konkurencji. Dwa pozostałe zakłady krawieckie mieszczą się po drugiej stronie miasta. Mają swoją klientelę.
– Robert, mój mąż, żartuje tylko ze mnie, że mam teraz i zakład, i przedszkole – opowiada. – Bo rzeczywiście Julcię zabieram teraz ze sobą do pracy. Julka ma chyba talent po mamie, bo siedzi właśnie przy stole i ze skrawków materiału układa sukienkę dla lali.– Śmieję się czasem, że jak dorośnie, to też będzie krawcową – mówi Jola. – Szczęśliwą jak ja!
Krzysztof Rajczyk