Sekielski/Morozowski
Dla jednych – uczestnicy spisku, dla drugich – prawdziwi bohaterowie. Tylko w „Vivie!” zobaczycie ich drugie, prywatne oblicze!


Czy dziennikarze w Polsce mogą zmienić bieg historii? Oni udowodnili, że tak. Po programie „Teraz my!” Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego, gdzie pokazano kompromitujące rozmowy polityków PiS-u z Renatą Beger, rozpętało się w Polsce polityczne piekło.
Rządzący krzyczą, że winni są dziennikarze TVN i tak zwany układ. Sekielskiego i Morozowskiego broni opinia publiczna, środowisko dziennikarskie i intelektualiści. A co na to sami zainteresowani? „Vivie!” mówią, że są wdzięczni swoim rodzinom, szefom i kolegom za wsparcie. Nie mają poczucia zagrożenia, starają się żyć tak, jakby się nic nie stało. „Jeśli nie wiesz, jak się zachować, zachowuj się jak przyzwoity człowiek”, mówi Andrzej Morozowski. I dodaje: „Dokładnie tak postępujemy”.
Dziennikarki „Vivie!” – Agnieszka Prokopowicz i Monika Stukonis – rozmawiały z autorami programu „Teraz my!” w przeddzień nagrania pierwszej rozmowy posłanki Beger. Nic nie zapowiadało burzy. To miała być rozmowa o ojcostwie, dzieciach i pracy... Ale życie dopisało do niej nieoczekiwaną puentę.
Agnieszka Prokopowicz i Monika Stukonis: – Tomku, powiedziałeś w jednym z wywiadów, że na początku Waszej przyjaźni traktowałeś Andrzeja jak mistrza...
Tomasz Sekielski: Tak powiedziałem? Każdy czasem coś palnie (śmiech).
– Nie było między Wami konkurencji? Starszy kolega chętnie dzielił się wiedzą i doświadczeniem?
T. S.: Dobry konkurencji się nie boi. Andrzej miał już wtedy pozycję, był znany i szanowany. Nie musiał się obawiać młodszych, zapatrzonych w niego kolegów.
– Czy Wasza przyjaźń nie jest fenomenem? Mówi się, że wśród dziennikarzy jest dużo zawiści...
T. S.: To prawda, to środowisko nie sprzyja przyjaźniom. Jest skonfliktowane i podzielone. Wszyscy są ambitni, żądni sukcesu.
– Kto postawił Was obok siebie?
T. S.: Szef TVN24 Adam Pieczyński. Zawsze jak nas widział razem, krzyczeliśmy na siebie i kłóciliśmy się zażarcie o wszystko. Uznał, że będzie to ciekawe na wizji.
– Różnica wieku ma znaczenie?
T. S.: Z czasem zamiast mówić do Andrzeja: „Szanowny panie redaktorze”, zacząłem...
Andrzej Morozowski: Ty do mnie mówiłeś „mistrzu”, a ja do ciebie „Tomku”. Nie, poważnie, wiek nie ma tu znaczenia...
– Nie dogryzacie sobie?
A. M.: A co to, to nie! Dogryzamy sobie non stop!
T. S.: Mówimy do siebie „dziadku” (to ja do Andrzeja) albo „ty gówniarzu!” (Andrzej do mnie). Przypomniałem sobie natomiast, czego w Andrzeju nie znoszę! Jak wtrąca w rozmowie ze mną te swoje „nie, nie, kotek”... Brrr, na słowo „kotek” dostaję dreszczy...

– Jeździcie razem na wakacje?
T. S.: Aż tak to nie! (Śmiech).
A. M.: Ale to dlatego, by wciąż być siebie spragnionym (śmiech). W wakacje nie widzieliśmy się dwa miesiące. Gdy prowadziliśmy jeszcze „Prześwietlenie” w TVN24, zrobiliśmy razem ponad 200 programów, widzieliśmy się od porannego kolegium do 22.00, a czasem do 23.00. Nie da się przebywać ze sobą non stop, były spięcia, kłótnie, docieranie poglądów. Nie zawsze siedzimy i radośnie dowcipkujemy.
T. S.: Ale już po dwóch tygodniach wakacji zaczęliśmy do siebie wydzwaniać... (Śmiech) Andrzeju, chcesz opowiedzieć, z jakim problemem do mnie dzwoniłeś?
A. M.: Eee, chyba nie...
T. S.: Czemu nie? Andrzej zadzwonił, żeby mi opowiedzieć, jakie stroje noszą teraz na plażach w Czarnogórze kobiety.
– Jednak rozmawiacie o kobietach...
T. S.: Oczywiście. A czy kobiety nie rozmawiają o mężczyznach? (Śmiech). Ale najczęściej o politykach...
– Kiedy zaprosiliście Wojciecha Wierzejskiego, by opowiedział, co sądzi o Jacku Kuroniu i formacji Okrągłego Stołu, Tomek wyglądał, jakby miał zaraz wyjść z siebie.
T. S.: O nie, jak wychodzę z siebie, to wyglądam o wiele gorzej.
– Za to Andrzej...
T. S.: O, tak! Nasz Andrzejek, taki angielski dżentelmen, wyważony, zawsze z klasą, spokojny...
– Andrzej po prostu wygląda tak, cytując Maćka Kuronia, jakby w każdym z gości próbował znaleźć człowieka.
T. S.: Mnie doświadczenie nauczyło jednego: coraz trudniej mi znaleźć człowieka w polityku. Jestem strasznie nieufny.
A. M.: Faktycznie, kiedy Tomek kogoś poznaje, często przychodzi i mówi mi: „A to... łobuz!”
T. S.: (Śmiech). I dodaję: „O, cholibka!!!”
A. M.: Zatem on z góry zakłada, że ktoś jest zły. Ja zwykle na tym etapie mówię: „Eee, może tak się tylko zachował...
Tomek, zobaczysz... Mylisz się!” I zwykle, niestety, wychodzi jednak na jego.
– Ale to Andrzejowi Lepper chciał „dać w papę”!
A. M.: Bo łatwiej dać w papę chudszemu i mniejszemu. Lepper jest bardzo inteligentny. Tego mu nie można odmówić.
– Łatwo jest zadać pytanie, czy Jacek Kuroń jest zdrajcą, w obecności syna?
T. S.: Najpierw trzeba zadać tysiące innych pytań, przeprowadzić wiele wywiadów, potem jest łatwiej.
A. M.: Pamiętam z mojego doświadczenia, że musiałem nauczyć się zadawać trudne pytania również tym ludziom, których darzyłem wielkim szacunkiem za to, że wyprowadzili Polskę z komuny, takim jak prezydent Wałęsa, profesor Geremek czy Władysław Bartoszewski. Na początku to nie było oczywiste. Musiałem nauczyć się tego, że dla mnie są też politykami.
– Sami wymyślacie tematy do programu?
T. S.: Tak, sami, ale mamy też dużo współpracowników. Nasza redakcja jest chyba najbardziej sfeminizowana w całym TVN-ie. Same kobiety. Może nie powinienem mówić, bo żony przeczytają...
A. M.: Tomek, przecież oprócz nas jest jeszcze kilku facetów. Oj, zaczynam się o ciebie martwić. Wszędzie widzisz kobiety!
– Żony akceptują Wasz „związek”?
T. S.: Generalnie tak, choć kiedyś nasze rodziny spotykały się częściej. Tyle że zwykle po chwili wybuchała między mną a Andrzejem awantura o politykę. Ania i Agata czuły się tak, jakby były z nami w pracy.
– A Wasze żony kolegują się ze sobą? Tworzą wspólny front?
T. S.: Niestety, mają swoje numery telefonów i czasami nas sprawdzają. Co jest oczywiście całkowicie niepotrzebne, bo jesteśmy czyści jak łza.
A. M.: Transparentni jesteśmy.

– Macie jakieś zabawne codzienne rytuały?
T. S.: Zaczynamy dzień od zakupienia w barku napojów. Ja kupuję red bulla, a Andrzej niezmiennie soczek wiśniowy.
– Wszystko jasne. Jeden żyje „na maksa”, drugi prowadzi zdrowy tryb życia?
T. S.: Andrzej jest ten zdrowy, tai-chi ćwiczy, alkoholu nie spożywa wcale (śmiech), na jogę chodzi, na siłownię się zapisał...
A. M.: Nie poszedłem na tę siłownię...
T. S.: Kochanie! Miałeś iść! Obiecałeś!
A. M.: Misiu, na ciebie czekałem!
T. S.: Płonne nadzieje, wiesz, sprzęt mógłby nie wytrzymać obciążenia!
– Ostatnio w jednym z programów sprawdzaliście na dzieciach państwa Sekielskich, czy głos Donalda Tuska uspokaja. Żona, wychodząc z domu, zostawiła Cię, Tomku, z tekstem, czy na pewno sobie poradzisz...
T. S.: To żart był, ja mam genialny kontakt z dziećmi. Ania wie, że daję sobie radę. Dzieci mam rewelacyjne! Co prawda mało bywam w domu, bo bardzo dużo pracuję, ale zdarza się, że zajmuję się Julką i Łukaszem sam przez cały dzień.
– I co wtedy robicie?
T. S.: Dużo rysujemy. Moja córka „założyła wytwórnię papierowych laptopów” i muszę je rysować taśmowo. Ekran, klawiaturę... Może ona to sprzedaje w przedszkolu? Nie mam pojęcia. A z synkiem bawimy się samochodami.
– Na zebrania do przedszkola chodzisz?
T. S.: Nie, ostatnio zebrałem za to cięgi od córki. Ale na występach przedszkolnych jestem zawsze!
– Wiesz, jak mają na imię nauczycielki Julki w przedszkolu?
T. S.: Sylwia i Aneta. Co, zagiąłem was?
– Dzieci to fura obowiązków. Zawsze Ci się chce bawić, rozmawiać, angażować w ich świat?
T. S.: Wyobraźcie sobie taką sytuację. Wczesny poranek, czuję głaskanie po twarzy. Myślę: „Hmmm, pewnie żona”. Otwieram oczy, a tu stoją nade mną moje dwa szkraby, uśmiechają się i pytają: „Tatusiu, zrobisz płatki?” I co mam zrobić? Nie może mi się nie chcieć. Za dużo pracuję, żeby tracić takie chwile.
– Jesteście świadomymi ojcami. Wy byliście wychowywani tak samo?
A. M.: Ja obserwuję, że z wiekiem coraz bardziej upodabniam się do swojego ojca. Pamiętam go z dzieciństwa, gdy siedział w fotelu i czytał tony gazet. A ja, będąc małym chłopcem, podchodziłem do niego i wciąż go prosiłem: „Tato, przestań wreszcie czytać te gazety, dosyć tego, zajmij się mną”. Mój ośmioletni synek Jasiek też coraz częściej mówi do mnie to samo zdanie i jeszcze dodaje: „Tata, kto jest ważniejszy – ja czy gazeta?” Zawsze jest mi wtedy głupio.
– Odkładasz wtedy gazetę i idziesz się bawić?
A. M.: Wymyśliłem coś lepszego. Staram się go zainteresować czymś w gazecie. Jest tam zwykle strona o nauce, gdzie na przykład piszą coś o mamutach. Udało mi się zafascynować go tą stroną. Dzięki temu możemy sobie razem poczytać (śmiech). Staram się być bardziej wyrozumiały niż mój ojciec, który był dla mnie bardzo surowy. Za moich czasów na przykład nie było zwyczaju, że dzieci siadały do stołu razem z rodzicami. Dziś dziecko jest pełnoprawnym, jeśli nie najważniejszym członkiem rodziny.
T. S.: Ja staram się mieć bardziej kumpelski układ z moimi dziećmi, niż mój ojciec miał ze mną i z moim bratem. Staram się wpoić dzieciom, żeby one wzajemnie się kochały. Miałem w swoim życiu taki moment, kiedy na chwilę oddaliliśmy się z bratem od siebie. Dziś wiem, jak jest ważne, by być blisko swojego rodzeństwa. Nie wolno walczyć, rywalizować. Trzeba się wspierać. Chciałbym, aby moje dzieci zawsze stały za sobą murem. Ostatnio Łukasz zaimponował mi – choć to, co powiem, jest pewnie mało dydaktyczne. Podczas kinderbalu jakiś chłopczyk zabrał Julce zabawkę. Na to podszedł do niego mały Łukasz i łup go w brzuch! Ale byłem dumny! Nawet mu specjalnie nie tłumaczyłem, że tak nie wolno (śmiech).
– Zdajecie sobie czasem sprawę, że za 20 lat ktoś zapyta Wasze dzieci o ich dzieciństwo, o Was...
T. S.: Nie wiem, ja z pewnością nie wychowuję dzieci na pokaz, nie startuję w wyścigu na Ojca Roku. Chcę, żeby były szczęśliwe i żeby kiedyś mogły w życiu robić to, co będą naprawdę chciały. Ale nie planuję tego. Znam rodziców, którzy planują dziecku każdy dzień – fortepian, angielski, tenis. A Julka sama wybiera sobie zajęcia – te, które chce. Nie można dziecku zabrać dzieciństwa. Myślę, że najwięcej w życiu osiągną szczęśliwe dzieci, a nie te, które będą znały sześć języków w wieku lat dziesięciu.
A. M.: Pamiętam Dzień Ojca w zerówce – każde dziecko miało opisać swojego tatę. Potem rodzice mogli to sobie przeczytać. Jasiek przyniósł mi swoją pracę do domu. Wisi u mnie nad biurkiem. Było tam napisane tak: „Tata lubi sushi, lubi czytać gazety, ale jest zbyt surowy”. To mnie zastanowiło. Bo właśnie tego chciałem uniknąć...

– Pojawiło się wtedy poczucie winy?
A. M.: Tak, często się u mnie zapala czerwone światło. Że nie tylko o pracę w życiu chodzi. Nadrabiamy te stracone chwile podczas wakacji. W tym roku przez miesiąc zjechaliśmy z żoną i synem kawałek Europy, pojechaliśmy do Czarnogóry. Nawet trochę się bałem, jak to będzie, gdy będziemy ze sobą 24 godziny na dobę. A to były superwakacje.
– Jasiek jest starszy. Zadaje już pytania, dlaczego tak mało czasu macie dla siebie?
A. M.: Zadaje... I zawsze wtedy mam poczucie winy.
T. S.: To nie jest kwestia wieku! Mój Łukasz ma dwa lata i też już potrafi protestować. Dziś rano wychodzę do pracy, a Łukasz podbiega do mnie, mówiąc: „Tato! Stój! Nie do pracy!” I na nic się zdało, że rano baraszkowaliśmy razem, bawiliśmy się. Było mu za mało.
– Często mówicie dzieciom, że są wspaniałe? Że je kochacie?
T. S.: Bardzo często. Nie zapomnę tego momentu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem z ust swojego dziecka słowo „kocham”. To fantastyczne, kiedy dziecko zaczyna to rozumieć, wiedzieć, czym jest miłość. To są właśnie te najważniejsze momenty w życiu.
– Dajecie sobie nawzajem ojcowskie rady?
A. M.: Niedawno jechaliśmy z Jaśkiem i Tomkiem we trzech samochodem. Tomek postanowił porozmawiać z moim synem poważnie. Janek zapytał wujka, czy lepiej być wolnym, czy żyć w niewoli. Przykładem miało być życie tygrysa. Nie tylko Janek słuchał wywodów wujka zafascynowany. Ja też!
T. S.: Jasiek nie potrafił zrozumieć, że zdecydowanie lepiej jest żyć na wolności. Nawet jeśli tygrys czasem nie dojada albo śpi na deszczu, to wolność jest najważniejsza. Ale Janek jakoś nie przyjmował tych argumentów. Uważał, że w zoo jest przyjemnie, bo jedzenie samo przychodzi i można spać w wygodnych klatkach. Wrócę do tej rozmowy, kiedy dorośnie.
– Czy dzieciaki zadały Wam jeszcze trudniejsze pytania?
T. S.: Na przykład skąd się biorą dzieci?
A. M.: Z tym nie ma już problemów, są przecież odpowiednie książki.
T. S.: Już cię widzę, Andrzej, jak rzucasz Jaśkowi taką książkę i mówisz: „O, tu przeczytaj sobie, to porozmawiamy…” (śmiech).
A. M.: Ojejku, są naprawdę takie książki, francuskie...
T. S.: Francuskie, powiadasz... (śmiech).
A. M.: Tak, tak. Jest tam część dla rodziców, część dla dzieci...
T. S.: Hmmm, część dla rodziców brzmi nieźle...
A. M.: Pamiętam, jak w trzeciej klasie szkoły podstawowej pojechałem z tatą na ferie zimowe. Mama nie mogła wtedy z nami jechać. I na tych feriach poznałem braci bliźniaków, którzy uświadomili mi, skąd się biorą dzieci. Byłem wstrząśnięty. Pobiegłem do taty i zapytałem, czy to wszystko prawda. Zobaczyłem przerażone oczy ojca. Nic nie powiedział, tylko wyszedł. Nie wiedziałem, o co chodzi. Poszedłem za nim i widzę, że stoi na poczcie w kabinie telefonicznej i zdesperowanym głosem krzyczy do mamy: „Grażyna, co ja mam mu powiedzieć???” Był w ciężkiej rozpaczy! Po chwili zaczął spokojniej mówić do telefonu: „Aha, tak, tak...” Pełną instrukcję dostał od mamy.
T. S.: To twój tata nie wiedział, skąd się biorą dzieci? (Śmiech).
A. M.: Cha, cha! Chodzi o to, że ja, pamiętając tamtą sytuację, chciałem uniknąć tego w przypadku mojego syna i przygotowywałem się wcześniej do takiej rozmowy.
T. S.: A jak, Andrzeju? Oglądałeś filmy? (Śmiech).
A. M.: Bardzo śmieszne!
– A Julka zadała już jakieś trudne pytanie?
T. S.: Wiele, także to, skąd biorą się dzieci. Staram się uprzedzać trudne pytania, a także nie stwarzać pewnych sytuacji, które byłyby dla Julki trudne. Na przykład postanowiliśmy z żoną, że nie będę przy porodzie Łukasza, abym mógł zostać z Julką. Żeby nie czuła, że oboje rodzice znikają gdzieś, a ona porzucona czeka u dziadków. Za to tuż po porodzie weszliśmy z Julką na oddział położniczy i byliśmy razem we czwórkę. Po powrocie do domu mogłem wziąć miesięczny urlop i zostać z rodziną. Byłem bardzo szczęśliwy. Maleńkie dzieci są tak genialne, że można w nie patrzeć jak w telewizor. Nie ma świata poza nimi.
– Macie w domach status gwiazdy?
T. S.: Cha, cha! O to proszę się nie martwić! Z tym doskonale dają sobie radę nasze żony i dzieci!!! Jula pyta mnie wieczorem, dokąd wychodzę. Ja mówię, że mam program. A ona na to: „Aaa... »Teraz my!«? Eee, nie będę oglądała” (śmiech). Nie jesteśmy dla naszych rodzin kimś wyjątkowym dlatego, że pracujemy w telewizji.
A. M.: Mój syn raz tak mnie sprowadził do parteru, że wyzbyłem się natychmiast gwiazdorstwa. Załatwiłem jego klasie wycieczkę do TVN-u – oglądali studia nagraniowe, biura itp. I po wszystkim, w holu na dole, spotkałem Justynę Pochanke. Zaczęliśmy rozmawiać. Justyna też z nimi chwilę porozmawiała. I mój Jasiek, całkiem zszokowany, zadał mi w domu pytanie: „Tato, to ty jesteś na »ty« z panią Justyną?”. Dla niego gwiazdą była Justyna!
T. S.: A nie my, takie tam małe żuczki...
Rozmawiały Agnieszka Prokopowicz i Monika Stukonis/ Viva!

