Reklama

Przez wiele lat żyłam w przekonaniu, że mam szczęście. Zbudowaliśmy z Michałem związek partnerski, gdzie wszystko było sprawiedliwe: obowiązki domowe dzieliliśmy po równo, wspólnie podejmowaliśmy decyzje, oboje pracowaliśmy zawodowo. Czułam się szanowana, wysłuchana, potrzebna. Wiedziałam, że nie każdemu tak się układa, więc doceniałam to każdego dnia. Nie sądziłam, że coś mogłoby się nagle zmienić. A jednak.

Na równych zasadach

Poznaliśmy się na studiach. Michał był spokojny, może nawet trochę wycofany, ale miał w sobie coś, co przyciągało – uważność. Gdy mówiłam, słuchał naprawdę. Zawsze potrafił zapytać o coś, co świadczyło, że mnie słuchał uważniej niż ktokolwiek inny. Przez lata budowaliśmy wszystko powoli. Mieszkanie na kredyt, ślub bez fanfar, ale z ważnymi dla nas ludźmi, wakacje z plecakami i dzieleniem się termosami. Równowaga – to nas najlepiej opisywało. Dzieliliśmy się wszystkim: zakupami, rachunkami, myciem podłogi. Nigdy nie usłyszałam od Michała, że coś jest „babskim obowiązkiem”. Nawet gotował częściej niż ja. Mówił, że go to relaksuje.

Po pracy siadał ze mną przy stole, pytał, jak minął mi dzień, komentował moje historie z pracy z zaangażowaniem, którego zazdrościły mi koleżanki. Gdy urodziła się nasza córka, Jaśmina, oboje byliśmy tak samo przestraszeni, zmęczeni i zakochani. Wspólne wstawanie w nocy, noszenie, przewijanie – robiliśmy to razem, choć Michał wracał z pracy bardziej zmęczony niż ja. Nigdy mi tego nie wypominał.

– Wiesz, kocham to nasze życie. Choć jest trudne, to czuję, że jesteśmy w tym razem – powiedział kiedyś, tuląc mnie do siebie o piątej rano, po kolejnej nieprzespanej nocy.

Wtedy mu uwierzyłam. Nie spodziewałam się, że kilka lat później usłyszę z jego ust słowa, które sprawią, że to wszystko, co budowaliśmy, zacznie się kruszyć jak stary mur.

Pojawiły się pierwsze pęknięcia

Michał coraz częściej zapominał o tym, co ustalaliśmy. Mieliśmy system – poniedziałki jego gotowanie, wtorki moje, środy wspólne zakupy. Ale w pewnym momencie wszystko zaczęło się rozmywać.

Kochanie, nie miałem czasu – rzucił, kiedy po raz trzeci w tym tygodniu wrócił do domu z pustymi rękami, choć ustaliliśmy, że zrobi zakupy. – Ciężki dzień w pracy.

Rozumiałam. Też byłam zmęczona. Jaśmina nie spała najlepiej, w pracy napięcie, do tego pranie, sprzątanie, rachunki. Ale coś we mnie zadrżało. Bo to nie był jednorazowy przypadek. Potem zaczął przesiadywać w pracy dłużej. Niby „projekt goni projekt”, niby „szef coś zlecił na ostatnią chwilę”. Kiedy zaproponowałam, żebyśmy znowu wprowadzili jakiś system, usłyszałam:

– Nie przesadzaj, przecież nie jesteśmy już na studiach, żeby się umawiać na gotowanie jak na dyżur w akademiku.

Zabolało. I nie dlatego, że nie zrobił kolacji. Zabolał ton. Jakby coś się przestawiło. Jakby nie chciał już być częścią tej drużyny, o której kiedyś mówił z takim zaangażowaniem. A może po prostu chciał odpocząć i nie potrafił tego powiedzieć? Postanowiłam przeczekać. Może to chwilowe, może stres, może przemęczenie. Każdy ma gorsze okresy. Ale ten „okres” zaczął trwać tygodniami. Coraz częściej czułam się w naszym mieszkaniu… sama. Chociaż Michał siedział obok mnie na kanapie.

Tylko ja mam obowiązki

Pamiętam dokładnie ten wieczór. Siedziałam przy stole w kuchni, sortując pranie. Jaśmina biegała po salonie, śmiejąc się z bajki. Michał wrócił późno, rzucił torbę na fotel, przeszedł przez mieszkanie bez słowa, otworzył lodówkę i westchnął teatralnie.

Znowu nic nie ma do jedzenia?

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Przecież mówiłam ci rano, że nie zdążę dziś nic ugotować, miałam dłuższy dyżur. W lodówce są pierogi, trzeba tylko podgrzać.

– Ale ja nie mam ochoty na pierogi – mruknął.

Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć? Że ja też nie mam ochoty prać skarpetek o dwudziestej drugiej? Że nie mam siły po całym dniu, ale i tak sprzątam łazienkę, bo nikt inny tego nie zrobi? Usiadł przy stole naprzeciwko mnie i po chwili ciszy rzucił:

– Może już czas, żebyś trochę bardziej ogarnęła dom. W końcu to naturalne, że kobieta się tym zajmuje.

To było jak cios między żebra. Znałam tego faceta. Ten, którego pokochałam, nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Powiedziałby: „Może jutro zamówimy pizzę i damy sobie spokój z gotowaniem?”. Ale ten mężczyzna siedzący przede mną miał w oczach chłód, którego nie znałam.

– Naturalne? Dla kogo?

– No, dla większości. Ja pracuję więcej, ty mogłabyś... dostosować się trochę. Tylko o to proszę.

Nie odpowiedziałam. Wtedy coś we mnie pękło. Ale jeszcze się nie odezwałam. Jeszcze chciałam wierzyć, że to tylko moment słabości.

Nie do poznania

Michał coraz bardziej się oddalał. Kiedyś rozmawialiśmy o wszystkim – teraz jego odpowiedzi ograniczały się do pomruków. Wieczorami zasłaniał się zmęczeniem i znikał w telefonie. Zaczął krytykować mnie przy Jaśminie – że podłoga lepi się od soku, że obiad za słony, że „dziecko znowu w piżamie o dziesiątej”.

– Michał, możesz to powiedzieć spokojniej – prosiłam, ale nie patrzył mi już w oczy.

Zamiast współpracy, było ocenianie. Zamiast czułości – kontrola. W sobotę rano powiedział, że wychodzi do kolegi. Wrócił po siedemnastej, pachnący obcymi perfumami.

– Nie zdążyłem kupić mleka – rzucił, kiedy otworzyłam lodówkę i zobaczyłam puste półki.

– A Jaśmina? Jak mam jej zrobić kolację?

– Serio? Zawsze ty robisz zakupy. Po prostu… zapomniałaś.

Zacisnęłam usta. Już nie pytałam, gdzie był. Bałam się odpowiedzi. Albo milczenia. Coraz częściej chodziłam spać z myślą, że nie znam człowieka, z którym dzielę łóżko. Czasem patrzyłam na Michała, jak rozmawia przez telefon, uśmiecha się, jakby wszystko było w porządku – i zastanawiałam się, gdzie się podział mój mąż. Ten, który wycierał mi łzy po porodzie. Ten, który mówił, że jesteśmy zespołem.

Porozumienie przestało istnieć

W pewną niedzielę zaproponowałam, żebyśmy razem poszli z Jaśminą do lasu. Było ciepło, pachniało jesienią, a ona bardzo chciała zbierać liście do przedszkolnego kącika. Michał nawet nie podniósł wzroku znad telefonu.

– Idźcie same. Mam zaległości do nadrobienia.

– Ale obiecałeś… – zaczęłam, ale od razu wiedziałam, że to nie ma sensu. Westchnął i wrócił do przewijania ekranu.

Z lasu wróciłam zmęczona, ale spokojniejsza. Jaśmina zasnęła w aucie. Przeniosłam ją do łóżka, przykryłam. W salonie zastałam Michała z piwem w ręku, serialem na ekranie i rozrzuconymi skarpetkami na podłodze.

Zastanawiam się, po co my jeszcze razem mieszkamy – powiedziałam cicho. – Przecież ty już nawet nie udajesz, że ci zależy.

Odłożył pilot, spojrzał na mnie z tym dziwnym spokojem, którego u niego nie znałam.

– Przestań dramatyzować. Po prostu się zmieniły priorytety. Ty masz dom, dziecko. Ja – pracę. Tak się układa życie. Każdy zajmuje się tym, na czym się zna.

Zaniemówiłam. Oto nowa definicja „partnerstwa”. Ja mam znać się na zupach, praniu i usypianiu. On – na zarabianiu i odpoczywaniu. Tego wieczoru długo siedziałam na balkonie, zawinięta w koc. Nie płakałam. Płakać przestałam kilka tygodni wcześniej. Wtedy, kiedy dotarło do mnie, że nie odzyskam tamtego Michała. Bo on już nie wróci.

Tylko moje obowiązki

Długo wahałam się, zanim podjęłam decyzję. Miałam momenty zawahania, lęku, smutku. Przecież wciąż byliśmy rodziną. A Jaśmina tak bardzo kochała swojego tatę, mimo że widywała go coraz mniej – bo on zawsze był „zajęty”. Ale któregoś dnia spojrzałam na siebie w lustrze i nie poznałam tej kobiety. Zmęczone oczy, przygaszone spojrzenie, spięte ramiona. A przecież jeszcze parę lat temu miałam w sobie światło. Ambicje. Marzenia. I mężczyznę u boku, który był moim partnerem.

Wróciłam z pracy, przygotowałam kolację, położyłam córkę spać. Usiadłam naprzeciwko Michała, który znów przeglądał coś na telefonie. Wzięłam głęboki oddech.

– Wynajmuję mieszkanie. Wyprowadzam się z Jaśmina za dwa tygodnie. Dam ci czas na przemyślenie, czy chcesz być częścią jej życia. Mojego już nie jesteś.

Nie od razu zareagował. Nawet nie odłożył telefonu.

– To absurd – mruknął. – Tylko nie wciskaj mi, że wszystko przez te głupoty o partnerstwie.

– Nie. Przez brak szacunku – odpowiedziałam spokojnie. – I przez to, że przestałeś widzieć we mnie człowieka.

Nie błagał, nie zatrzymywał. Myślę, że w duchu poczuł ulgę. Może też był już kimś innym. A ja... ja wracałam do siebie. Krok po kroku. Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem jedno – nie chcę żyć z kimś, kto widzi we mnie jedynie „domowy obowiązek”.

Natalia, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama