„Żyłam w luksusie aż do dnia, kiedy rozliczałam PIT męża. Myślałam, że to finansowy geniusz, ale prawda była inna”
„– Ile razy miałeś okazję mi powiedzieć? Ile? Ale nie. Lepiej było zostawić mnie w błogiej niewiedzy, niech sobie Justynka żyje jak księżniczka, niech się cieszy, że karta działa w sklepie! – krzyknęłam. Wstał, chciał do mnie podejść, ale cofnęłam się”.

- Redakcja
Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy po raz pierwszy stanęłam w progu naszego nowego domu. Miałam wrażenie, że śnię. Wielki, przeszklony salon z widokiem na ogród i basen, marmurowe schody prowadzące na piętro, kuchnia jak z katalogu. A na podjeździe mój wymarzony SUV w perłowej bieli. Robert wręczył mi kluczyki jak prezencik. Ucałował w czoło i powiedział:
– Wszystko dla ciebie, kochanie.
Byłam szczęśliwa
Byłam wtedy w ciąży z naszym drugim dzieckiem. Czułam się jak bohaterka bajki, w której książę zjawia się z milionem rozwiązań i jednym spojrzeniem rozwiewa wszystkie problemy. Wtedy właśnie przestałam pytać. Zawsze miałam wrażenie, że Robert jest kimś wyjątkowym – nie tylko przystojny i elokwentny, ale też diabelnie sprytny. Zawsze miał plan. I jakimś cudem wszystko mu się udawało.
– Ty to masz farta z tym mężem – słyszałam wielokrotnie od koleżanek. – Facet z klasą, kasa się go trzyma, a do tego jeszcze cię kocha. Tylko pozazdrościć.
Zazdrościły. Nie dziwię się. Prywatne przedszkole dla dzieci, weekendy w SPA, spontaniczne wypady do Barcelony. Nawet moje konto na Instagramie wyglądało jak galeria sukcesów – luksusowe restauracje, drogie buty, uśmiechnięte dzieciaki. Ale nigdy, przenigdy nie pokazywałam jednej rzeczy: mojego braku wiedzy.
Nie wiedziałam, czym dokładnie zajmuje się Robert. Miał „firmę”, prowadził „projekty”, czasem rzucał angielskimi terminami, z których nic nie rozumiałam. A ja nie dopytywałam. Może nie chciałam burzyć tej bańki. Może bałam się, że jeśli zacznę drążyć, to odkryję coś, czego nie chcę wiedzieć. Albo po prostu – ufałam. Bo tak robią zakochane żony. Prawda?
Mało wiedziałam
– A tak z ciekawości, czym dokładnie zajmuje się twój Robert? – zapytała Marta, mieszając kawę w filiżance.
Siedziałyśmy w modnej kawiarni, dzieci biegały po kąciku zabaw, a ja, jak zwykle, opowiadałam, że właśnie wróciliśmy z weekendu w Zakopanem, że Robert planuje kupić nowy samochód, że może latem zrobimy remont ogrodu.
– On… prowadzi własną firmę, coś z doradztwem, projektami inwestycyjnymi... – zaczęłam niepewnie, nagle czując, jak moje słowa wiszą w powietrzu, jakby pozbawione treści. – W sumie nigdy nie wnikałam aż tak szczegółowo – dodałam, siląc się na uśmiech.
Marta uniosła brwi. Nawet nie odpowiedziała, tylko upiła łyk kawy. To wystarczyło. Wróciłam do domu rozbita. Otworzyłam laptopa i wpisałam w Google nazwę firmy Roberta. Strona wyglądała profesjonalnie, ale… pusta. Kilka zdjęć, jakiś ogólnikowy opis, zero konkretów. Kliknęłam w zakładkę „zespół” – tylko Robert. Żadnych nazwisk, projektów, referencji. Dziwne.
Zrobiło mi się duszno. W głowie zaczęły kotłować się myśli. Jak to możliwe, że przez tyle lat nie zadałam tego pytania? Kim jest człowiek, z którym śpię w jednym łóżku, któremu urodziłam dwoje dzieci?
Zaczęłam pytać
– Kochanie, a właściwie... czym ty się dokładnie zajmujesz? – zapytałam lekko, opierając łokcie o blat kuchenny. Udawałam, że to przypadkowa myśl.
Robert spojrzał znad ekranu telefonu, zmarszczył brwi.
– Znowu to samo? Przecież już ci mówiłem – westchnął i wrócił do przeglądania czegoś na ekranie.
– No tak, ale wiesz, Marta mnie dzisiaj zapytała... i w sumie nie wiedziałam, co powiedzieć. Może powiesz mi to tak, jakbym miała to wytłumaczyć dziecku – zaśmiałam się, próbując utrzymać ton żartu.
– Justyna, ja prowadzę kilka projektów równocześnie, tego się nie da w dwóch zdaniach wyjaśnić – uciął ostro, bez śladu rozbawienia.
– No ale konkretnie? Inwestycje? Finanse? Pracujesz z klientami, z firmami? – ciągnęłam, czując, że zaczynam się pocić pod koszulką.
Wiedziałam, że drażnię lwa, ale nie mogłam przestać.
– Na co ci to? Ty się tym nigdy nie interesowałaś. – Odsunął się od stołu i zaczął zbierać naczynia z kuchni. – Serio? Robisz ze mnie podejrzanego?
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę przeprosić, zamieść temat pod dywan. Ale coś we mnie drgnęło. Taki dziwny niepokój.
– Po prostu... chcę wiedzieć. Jesteśmy małżeństwem.
Robert odwrócił się do mnie z chłodnym spojrzeniem.
– A może powinieniem ci wysłać CV i załącznik z wyciągami kont, co? – rzucił lodowato i wyszedł z kuchni.
Stałam chwilę w ciszy, słysząc tylko dźwięk zamykanych drzwi jego gabinetu.
Coś było nie tak. I ja to czułam całym ciałem.
Nic się nie zgadzało
– Justynko, ja nie dam rady w tym roku, jestem na antybiotyku – usłyszałam przez telefon zachrypnięty głos Basi, naszej księgowej. – Musisz ten PIT rozliczyć sama. Ale spokojnie, wszystko masz w segregatorze: faktury, zestawienia, PIT-11 Roberta. Dasz radę.
Nie byłam pewna, czy dam radę, ale nie miałam wyjścia. Otworzyłam segregator z dokumentami i zasiadłam przy kuchennym stole z kubkiem kawy, która zaraz zrobiła się zimna. Na początku wszystko wydawało się jasne – przychody, koszty. Ale im dłużej siedziałam, tym więcej rzeczy przestawało mi się kleić.
W oczy rzuciła mi się rata kredytu hipotecznego. Myślałam, że dom jest już nasz, że spłaciliśmy wszystko parę lat temu – przecież Robert mówił, że „to już formalność”. Ale nie. Z dokumentów wynikało, że do końca zostały jeszcze cztery lata i nie były to drobne kwoty.
Potem umowa leasingowa na samochód. A przecież miał być „kupiony za gotówkę, okazja życia”. Przeleciałam wzrokiem przez zestawienie kont – zauważyłam kilka pożyczek gotówkowych, limit na koncie, karty kredytowe. I jedno hasło: „spłata raty – 1870 zł”. Tylko że nie wiedziałam nawet, co to za rata.
Z każdą kolejną stroną miałam wrażenie, że nie wchodzę w dokumenty, tylko w jakiś labirynt. Wszystko wyglądało ładnie na powierzchni, ale pod spodem… coś się rozłaziło. I wtedy mnie tknęło. To nie są drobne sprawy. To nie są normalne koszty prowadzenia firmy. To jest coś, o czym Robert mi nie mówił. Coś, przed czym próbował mnie chronić. Albo... po prostu ukryć.
Czułam się oszukana
Stał w salonie, w ręku trzymał szklankę z whisky. Usiadłam naprzeciwko, na brzegu kanapy, z dłońmi splecionymi jak w modlitwie.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam, czując, jak trzęsie mi się głos. – Przejrzałam dokumenty.
Nie odpowiedział. Unikał mojego spojrzenia.
– Robert, ja nie mam do ciebie pretensji, że mamy kredyt. Ani że leasingujesz samochód. Ale czemu nigdy mi o tym nie mówiłeś?
Westchnął, przetarł dłonią twarz. Był zmęczony. Po raz pierwszy zobaczyłam w nim nie pewnego siebie faceta, a... zagubionego mężczyznę.
– Bo miałem nadzieję, że nie będziesz musiała się tym przejmować – powiedział cicho. – Myślałem, że jakoś to ogarnę. Z miesiąca na miesiąc.
– Ale my żyjemy jak milionerzy. Prywatne szkoły, wakacje, restauracje... A na koncie nie ma żadnych oszczędności. Dlaczego?
– Bo chciałem, żebyś miała to, czego sama nigdy nie miałaś. Żeby dzieci miały wszystko. Żebyśmy nie byli tacy jak moi rodzice. Ja po prostu… chciałem dobrze.
Wybuchłam.
– Ale Robert! To nie jest dobrze! Ty mnie okłamywałeś! Udawałeś przed wszystkimi, że świetnie nam się wiedzie, a tymczasem my ledwo wiążemy koniec z końcem! Jak mogłeś?
Podszedł, usiadł obok. Chciał mnie złapać za rękę, ale się odsunęłam.
– Wiem, że schrzaniłem– szepnął. – I wiem, że powinienem ci powiedzieć wcześniej. Ale tak bardzo bałem się, że cię zawiodę. Że przestaniesz mnie szanować.
– Wiesz, co jest najgorsze? – spojrzałam mu prosto w oczy. – Że ja się czuję jak idiotka. Przez tyle lat myślałam, że jesteś finansowym geniuszem. A teraz widzę, że po prostu wszystko udawałeś.
Zamilkliśmy. Każde z nas wiedziało, że ten wieczór coś między nami zmienił. Na zawsze.
Nie wiedziałam, co robić
Siedziałam na ławce przy placu zabaw, obserwując dzieci, które krzyczały beztrosko, biegały, śmiały się. Mój syn zjeżdżał z rurki, córka robiła babki z piasku. A ja byłam jak z kamienia. Trzymałam telefon w dłoni, ale ekran od dawna był wygaszony. W głowie tłukło mi się jedno: co by było, gdyby Basia nie zachorowała? Gdyby nie to głupie rozliczenie PIT, do dzisiaj żyłabym w kłamstwie.
Wieczorem, kiedy dzieci zasnęły, weszłam do sypialni. On siedział w fotelu, z laptopem na kolanach. Spojrzał na mnie i od razu wyczuł, że coś się święci.
– Justyna…?
– Gdyby nie PIT, dalej byś mnie trzymał w tej bańce? Dalej byś karmił mnie bzdurami, że wszystko gra?
Zamilkł. To milczenie było gorsze niż kłamstwo.
– Ile razy miałeś okazję mi powiedzieć? Ile? Ale nie. Lepiej było zostawić mnie w błogiej niewiedzy, niech sobie Justynka żyje jak księżniczka, niech się cieszy, że karta działa w sklepie!
Wstał, chciał do mnie podejść, ale cofnęłam się.
– Nie chcę słuchać twoich tłumaczeń. Chcę tylko, żebyś raz w życiu spojrzał prawdzie w oczy i przyznał się, że mnie zawiodłeś.
Wyszłam, zanim zdążył coś powiedzieć.
I po raz pierwszy nie czułam smutku. Czułam gniew. I potrzebę zrobienia porządku. Ze sobą. Z życiem. Z nim.
Justyna, 38 lat
Czytaj także:
- „Gdy mąż rozliczał PIT w kwietniu, przypadkiem poznałam jego prawdziwe zarobki. Czemu ciągle kłamał?”
- „Teść ciągle mnie upokarzał, bo pożyczył mi pieniądze. Musiałem spłacić ten dług, choć wiele mnie to kosztowało”
- „Bogaty mąż z Warszawy to najgorsze, co mnie w życiu spotkało. Musiałam się prosić o każdą złotówkę”