„Życie nowych sąsiadów pachniało drogimi perfumami, a moje schabowym. Zazdrościłam im, aż poznałam ich tajemnicę”
„Zaprosili mnie na kawę, nie chciałam się narzucać, ale Karolina nalegała. Weszłam do środka… i zamarłam. Ich kuchnia wyglądała jak z katalogu: biel, drewno, idealny porządek. Bałam się cokolwiek dotknąć”.

Kiedy dwa lata temu do naszej małej wsi sprowadzili się nowi mieszkańcy, wszyscy o tym mówili. To u nas rzadkość – ludzie raczej wyjeżdżają, niż przyjeżdżają. Sama nie zwróciłam początkowo większej uwagi. Choć mieli zamieszkać dosłownie za płotem.
Zamieszkali w domu, który kiedyś zaczął budować młody chłopak z sąsiedztwa, ale wyjechał do Niemiec i już nie wrócił. Dom stał latami niedokończony – aż tu nagle remont, potem meble i ekipa ludzi, która biegała po działce z poziomicą. Kiedy sąsiadka powiedziała, że nowi mają auto z warszawską rejestracją, aż uniosłam brwi. „Co ich przywiało tutaj, gdzie nic nie ma?” – pomyślałam, ale zaraz skarciłam się w myślach. Mają prawo mieszkać, gdzie chcą. Najważniejsze, żeby byli w porządku.
Pierwsze tygodnie upłynęły na obserwacjach. Nie tylko moich – cała wieś patrzyła. A oni robili swoje, nie wchodzili w drogę. Dom wyremontowany, ogród zadbany. Profesjonalnie, bez fuszerki. Zaczęłam się zastanawiać, kim są.
Wyglądali na bogatych
Z każdym dniem coraz wyraźniej widać było, że nowi są inni. Nie tylko dlatego, że wykończyli dom lepiej niż niejeden pensjonat w kurorcie, ale też przez sposób, w jaki się poruszali, mówili, ubierali. Ich auto – błyszczący SUV – wyglądał na zupełnie nowy. A u nas? Większość jeździ starą Skodą albo Oplem z cofniętym licznikiem.
Pierwszy raz zobaczyłam ich z bliska, kiedy pakowali zakupy z bagażnika. On – w wyprasowanej koszuli. Ona – w kremowej marynarce i białych trampkach, które jakimś cudem nie miały ani grama kurzu. A ich synek, może pięcioletni, miał fryzurę lepszą niż mój mąż na wesele i kurtkę, która wyglądała, jakby kosztowała więcej niż moje miesięczne zakupy.
Zrobiło mi się głupio. W naszej wsi nikt się tak nie stroi. U nas chodzi się w polarze, adidasach i dresie. Po co udawać kogoś, kim się nie jest? Zaczęłam się martwić, że nie złapiemy kontaktu. Bo co my mamy wspólnego? Nie chodzi nawet o pieniądze – choć te pewnie też – ale o styl życia. Inny świat. Inne zasady. Ale jednocześnie było coś w tej kobiecie, co mnie przyciągało.
Chciałam się przywitać
Choć czułam się onieśmielona, postanowiłam przełamać lody. W końcu mieszkamy dom w dom, więc wypada się przywitać. Przez chwilę myślałam nawet, żeby upiec coś na powitanie, ale sama siebie wyśmiałam. Co ja, w jakimś filmie z Ameryki? Wzięłam głęboki oddech i poszłam.
Schody do ich domu zrobiono z jasnego kamienia, aż błyszczały w słońcu. Dzwonek też był inny – mosiężny, elegancki. Po chwili drzwi otworzyła ona – nowa sąsiadka. W dżinsach, bluzie i sportowych butach, ale wyglądała… perfekcyjnie. Czysta cera, spięte włosy, lekki makijaż. Ja obok niej wyglądałam jak zmęczona kura domowa.
– Cześć, jestem Marta, mieszkam tuż obok – powiedziałam i się uśmiechnęłam.
– Karolina – odpowiedziała z entuzjazmem. – Miło cię poznać!
Zaraz dołączył jej mąż i chłopiec – Franek. Zaprosili mnie na kawę, nie chciałam się narzucać, ale Karolina nalegała. Weszłam do środka… i zamarłam. Ich kuchnia wyglądała jak z katalogu: biel, drewno, idealny porządek. Bałam się cokolwiek dotknąć. Kawa w eleganckich filiżankach, ciasteczka w maleńkiej miseczce. Karolina uśmiechnięta, miła. Ale ja czułam się, jakbym przyszła nieproszona do pałacu.
Sąsiadka była jak z żurnala
Z czasem widywałam ją częściej. Karolina była jedną z tych kobiet, które zawsze wyglądają, jakby wyszły prosto z sesji zdjęciowej. Rano jogging – w perfekcyjnym stroju sportowym. Potem w sklepie – fryzura ułożona, dżinsy idealnie czyste, uśmiech jak z reklamy pasty do zębów. A ja? W dresie z plamą po obiedzie, z rozwianymi włosami i listą zakupów w ręku.
Gdy wieczorem kończyłam układać dzieci do snu, włączałam zmywarkę, zbierałam klocki i padałam na kanapę. Nie miałam siły na rozmowy, jogging czy gotowanie z przepisów blogerek. Nasze sąsiadki miały podobnie. W sklepie albo na placu zabaw rozmawiałyśmy o codziennym chaosie – wiecznie zimnej kawie, plamach po soczku i przedszkolnych dramatach.
Ale o Karolinie mówiły wszystkie. „Jak ona to robi?”, „Z czego oni żyją?”, „Na pewno jakaś influencerka!” – szeptały. Ja z nią czasem zamieniłam słowo, głównie przypadkiem. Wpadała na chwilę, wracając z zakupów. A ja? Zawsze w bałaganie, z rozmazanym tuszem, w fartuchu. A ona? Szyk i spokój.
Zaprosiła nas na kolację
Pewnego wieczoru Karolina zadzwoniła z zaproszeniem na kolację. Dla mnie, męża i dzieci. Zaskoczyło mnie to – nie czułam, żebyśmy się na tyle znali. Ale może chciała się otworzyć? Powiedziałam, że muszę zapytać Marka.
– A dzieci? – zapytał od razu, krzywiąc się. – Przecież ich samych nie zostawimy.
– Karolina powiedziała, że możemy je zabrać – odpowiedziałam z wahaniem.
Nie byłam przekonana. Nasze maluchy potrafią nieźle narozrabiać. A u Karoliny wszystko takie eleganckie… Przed wyjściem zapytałam Marka, czy powinniśmy się jakoś ubrać. Spojrzał na mnie i parsknął śmiechem.
– To nie gala. Idziemy normalnie. Jakbyśmy szli do sąsiadów, a nie na bal.
Zaufałam mu, ale gdy tylko zobaczyłam Karolinę i jej męża w eleganckich ubraniach, poczułam, że popełniłam błąd. My – w jeansach, dzieci w bluzach, a oni jak z katalogu. Kolacja była pyszna, ale pełna niezręczności. Kiedy Marek zażartował z deseru:
– Podpalasz budyń?
– To crème brûlée – odparła Karolina z lodowatym spokojem.
Chciałam się spalić ze wstydu razem z tym deserem.
To nie nasze klimaty
Wieczór ciągnął się nieznośnie. Marek z Wojtkiem rozmawiali o piłce nożnej. Klasyka. Gdzie nie wrzucisz dwóch facetów, tam zawsze znajdą wspólny język – futbol albo samochody. Ja próbowałam jakoś odnaleźć się w tej perfekcyjnej oprawie. Ale im bardziej się starałam, tym bardziej czułam, że nie pasujemy.
Dzieci bawiły się w pokoju Franka. Oczy im się świeciły od zabawek, jakich u nas nigdy nie było. Interaktywne roboty, tor z samochodzikami, drewniana kuchnia jak z bajki. Ciężko było je stamtąd wyciągnąć. Karolina zaproponowała grę w scrabble albo pokera. Delikatnie odmówiłam – dzieci były zmęczone, a ja bardziej spięta niż przy świątecznym obiedzie u teściowej.
W końcu się pożegnaliśmy. Marek powiedział, że było fajnie. Ja z kolei miałam wrażenie, że cały wieczór byłam jak nie ja. W drodze do domu śmialiśmy się z budyniu, ale pod tym śmiechem krył się wstyd. Przez chwilę żałowałam, że dałam się namówić. Następnego dnia, idąc z córką do przedszkola, zobaczyłam Karolinę biegnącą ścieżką wzdłuż lasu. I coś mnie tknęło – bo płakała.
Coś było nie tak
Zatrzymałam się i pomachałam jej ręką, ale Karolina udawała, że mnie nie widzi. Dopiero gdy zawołałam, podeszła z wymuszonym uśmiechem, wytarła policzki rękawem bluzy.
– Wszystko w porządku? – zapytałam cicho.
– Jasne… po prostu coś mi wpadło do oka – odpowiedziała, ale głos jej drżał.
Usiadłyśmy na ławce. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wczoraj tryskała energią, a dziś była w rozsypce.
– Rozwodzimy się z Wojtkiem – powiedziała nagle.
Zamarłam.
– Ale przecież… jesteście tacy idealni…
Karolina parsknęła przez łzy.
– Idealni? My? Marta, ja codziennie patrzę na ciebie i myślę: to jest rodzina. Ty, Marek, dzieci. Wszystko prawdziwe. My jesteśmy tylko ładnym obrazkiem. Tadeusz ciągle pracuje, nie rozmawiamy, nie ma między nami nic prócz uprzejmości.
Słuchałam, jak mówi o samotności w eleganckim domu, o zbyt długim milczeniu przy wspólnych posiłkach i o tym, że miała nadzieję, że wieś coś zmieni. Że może tutaj znajdą spokój.
Lepiej nie oceniać po pozorach
Karolina wyprowadziła się z synkiem miesiąc po naszej rozmowie. Nie było wielkiego pożegnania, tylko kilka pudeł, krótki uścisk i numer telefonu zapisany na kartce. Czasem piszemy do siebie – krótkie wiadomości, zdjęcia dzieci. Wiem, że wróciła do Warszawy, wynajęła mieszkanie i zaczyna wszystko od nowa. Bez Wojtka.
Nie zostałyśmy przyjaciółkami, ale jej obecność coś we mnie zmieniła. Zrozumiałam, jak łatwo dać się zwieść pozorom. Ile można dopowiadać sobie historii o cudzym życiu, nie znając jego prawdy. Myślałam, że Karolina ma wszystko – ona myślała to samo o mnie. A prawda była gdzieś pomiędzy.
Od tamtej pory mniej narzekam. Przestałam porównywać swoje życie z cudzym. Uświadomiłam sobie, że to, co mamy z Markiem i dziećmi – te nasze nieidealne wieczory, zimna kawa i wieczny bałagan – to wcale nie jest tak mało.
Marta, 41 lat
Czytaj także:
- „Narobił mi apetytu na wspólne życie, a byłam tylko planem B. Mi wciskał kity, a innej pierścionek na palec”
- „Mąż mówił, że pilates to rozciąganie dla babć. Nie wiedział, jaki przystojniak dotyka moich bioder”
- „Zorganizowałam wspólny wyjazd do spa, a moja córka ciągle gapi się w telefon. Już nie wiem, co robić z tą dziewuchą”

