Reklama

Mówili mi, że mam ciężki charakter. Że ze mną to nawet święty by nie wytrzymał, bo jak coś mi nie pasuje, to ani myślę gryźć się w język. Może i prawda, ale nigdy nie udawałam kogoś, kim nie jestem. Nie wdzięczyłam się, nie robiłam słodkich oczu, jak te wszystkie kokietki po pięćdziesiątce, co udają nastolatki w legginsach. Życie mnie nie rozpieszczało – o, to jeszcze delikatnie powiedziane. Przeżyłam dwóch mężów, dorobiłam się wrzodów na żołądku i niechęci do ludzi. Zdrady, długi, dzieci, które częściej dzwonią do mnie, jak czegoś potrzebują, niż żeby zapytać, czy jeszcze oddycham.

Nie narzekam. Już nie. Bo kiedy wydawało mi się, że nic mnie już nie zdziwi – wtedy na mojej drodze stanęła ona. Szeptucha. Prawdziwa. Taka, co to zna się na ziołach, diabelskich modlitwach i tajemnicach, których nie da się wyczytać z internetu. I wiesz co? Nie dała mi żadnej mikstury ani nie okadziła dymem. Tylko powiedziała jedno zdanie. I wszystko się zmieniło.

Byłam zła na cały świat

W dzień, w którym poznałam szeptuchę, miałam wyjątkowo zły humor. Stałam na przystanku autobusowym, ściskając torbę z lekarstwami, które kosztowały mnie więcej niż miesięczna emerytura mojej matki. Lało jak z cebra, a w uszach wciąż miałam słowa mojej córki:

– Mamo, może byś wreszcie zaczęła być milsza dla ludzi? – rzuciła mi przez telefon. – Może dlatego jesteś taka samotna?

– Samotna to ja jestem z wyboru – odburknęłam. – A miła to nie byłam nawet w dzieciństwie. I jakoś żyłam.

– No właśnie. „Jakoś”. To sobie tak dalej „jakoś” żyj – mruknęła i się rozłączyła.

I wtedy ją zobaczyłam. Starą kobietę w chustce, co wyglądała, jakby uciekła z planu jakiegoś filmu historycznego. Szła powoli, ale spojrzenie miała ostre jak skalpel. I tak się we mnie wpatrzyła, że aż mnie zmroziło.

Zgadzasz się na to, co ci los przynosi? – zapytała nagle.

– A tobie co do tego? – prychnęłam.

– Bo ja wiem, co zrobić, żeby się odczepił. Od ciebie, od twojego życia, od twoich myśli.

– I co niby mam zrobić? Wypić wywar z żaby?

Kobieta zbliżyła się i szepnęła mi jedno zdanie do ucha. Takie, którego nie zapomnę do końca życia.

Zadrwiłam z niej

– Słucham? – zapytałam, przekonana, że się przesłyszałam.

Przebacz sobie – powtórzyła kobieta, spokojnie, ale stanowczo. – To jedyna rada, jaką dziś powinnaś usłyszeć.

– Aha. I co, jeszcze mam się przytulić do drzewa i puścić intencję w kosmos? – prychnęłam.

– Możesz. Ale zacznij od lustra.

– Nie mam w domu lustra – skłamałam, bo wiedziałam, dokąd zmierza.

– To kup. I rano, zanim jeszcze założysz ten swój pancerny sarkazm, spójrz sobie w oczy i powiedz: „Wybaczam ci, że tyle razy siebie zawiodłaś. Dziś zaczniesz inaczej”.

– A potem co? Mam jeszcze zatańczyć z kadzidełkiem? – próbowałam zadrwić, ale coś mi drgnęło w gardle.

– Nie. Potem zadzwonisz do kogoś, z kim od lat nie rozmawiałaś, tylko dlatego, że jesteś zbyt dumna. Albo sięgniesz po coś, co ci kiedyś sprawiało radość. Albo wyjdziesz do ludzi.

– Ja nie potrzebuję ludzi.

– A właśnie, że tak. I to cię najbardziej boli.

– A kim ty w ogóle jesteś? – zapytałam, bo zaczynałam mieć wrażenie, że ta kobieta zna mnie lepiej niż ja sama.

– Jestem Krystyna. Ludzie mówią na mnie szeptucha. Ja tylko słucham i mówię to, co inni próbują w sobie uciszyć.

Wyciągnęła karteczkę i wsunęła mi do ręki.

„Przebacz sobie. Nie jutro. Dziś” – przeczytałam.

A potem po prostu odeszła. Jakby rozmowa ze mną była tylko przystankiem w drodze gdzieś dalej. A ja, jakimś cudem, nie wyrzuciłam tej kartki.

Zrobiłam to

Pierwsze co zobaczyłam, otwierając drzwi do mieszkania to lustro. Wisi tam od zawsze, ale przez ostatnie lata unikałam go.

– No i co się gapisz? – burknęłam do siebie, zrzucając buty. – Spodziewałaś się królowej Anglii?

Poszłam do kuchni, włączyłam czajnik i... spojrzałam na karteczkę, którą nadal trzymałam w kieszeni.

„Przebacz sobie. Nie jutro. Dziś”.

Pokręciłam głową. Niby takie proste zdanie, a czułam się, jakby mi ktoś w bebechy zajrzał.

– Dobra – mruknęłam sama do siebie. – Spróbuję. Raz jeden. Najwyżej będę się śmiała z tego przez resztę życia.

Stanęłam przed lustrem. Stała przede mną zmęczona kobieta z oczami, w których zaległo więcej wspomnień niż w niejednym pamiętniku.

– Wybaczam ci, że... że byłaś głupia? Że pozwoliłaś się tak zranić? Że nikogo nie puściłaś bliżej, bo było bezpieczniej? – mówiłam, patrząc sobie prosto w twarz.

Wybaczam ci, że nie umiałaś być dobra dla siebie. I że od dwudziestu lat nie zrobiłaś nic tylko dla przyjemności. No, może poza zjedzeniem tej bezy z bitą śmietaną w czerwcu dwa lata temu.

Cisza. A potem... coś się rozluźniło. Jakby ktoś lekko zluzował pasek, który trzymał mnie spiętą od środka. Wtedy zadzwonił telefon. A na ekranie wyświetlił się numer, którego nie widziałam od lat.

Zaskoczyła mnie

Przez chwilę wpatrywałam się w ten ekran. Dzwoniła do mnie siostra, z którą nie rozmawiałam od… siedmiu? Ośmiu lat? Ostatni raz widziałyśmy się na pogrzebie matki. Nawet wtedy nie powiedziałyśmy sobie nic poza „dzień dobry”.

– I czego ty chcesz, Madziu? – mruknęłam pod nosem, zanim przesunęłam zieloną słuchawkę.

– Cześć… – zabrzmiał jej głos. Trochę zachrypnięty, jakby przez chwilę płakała.

– Nie, to infolinia piekieł. Z kim mam przyjemność? – odpowiedziałam z automatu.

Zamilkła. Potem westchnęła.

Wiedziałam, że nie będzie łatwo.

– No to po co dzwonisz? Chcesz mi przypomnieć, że byłam wredna w ósmej klasie?

– Nie. Dzwonię, bo... śniłaś mi się. I to nie raz. Mama też. I jakoś… pomyślałam, że może już czas przestać się kisić w tej naszej wojnie.

– Wojnie, którą ty zaczęłaś.

– A ty ją kontynuowałaś. Do mistrzostwa. – Jej głos był cichy, ale niepokojąco prawdziwy.

Nie wiem, co mam ci powiedzieć.

– Nic. Albo może: „Wpadnij na herbatę”.

Parsknęłam. Już miałam odpowiedzieć, że co jak co, ale herbaty z nią to ja nie wypiję nawet na łożu śmierci, ale… Wtedy przypomniałam sobie tę cholerną karteczkę:

„Przebacz sobie. Nie jutro. Dziś”.

– Mam cytrynę, ale będzie bez cukru – rzuciłam.

– To wystarczy.

Wzruszyłam ramionami

Magda przyszła punktualnie. Z bukietem astrów w dłoni. Nienawidziłam astrów. Mama je kochała.

– Złośliwa jesteś, co? – powiedziałam zamiast „dzień dobry”, wskazując brodą na kwiaty.

Albo sentymentalna. Kto to teraz odróżnia – mruknęła i weszła do przedpokoju, jakbyśmy rozstały się wczoraj, nie lata temu.

Herbata już parzyła się w czajniku. Siedziałyśmy przy stole, jak dwie aktorki, co zapomniały swoich ról.

– Pamiętasz, jak ci kiedyś spaliłam pamiętnik? – zaczęła nagle.

– A ty pamiętasz, jak ci zgoliłam brwi, gdy spałaś? – rzuciłam z przekąsem.

Obie się roześmiałyśmy. Na sekundę.

– Zawsze byłyśmy jak woda i ogień – westchnęła.

– Bo tata miał ulubienicę. I to nie byłam ja – powiedziałam prosto, bez cienia żartu.

Zamarła. W oczach coś jej zadrgało.

– Przez całe dzieciństwo myślałam, że ty nią byłaś.

Milczałyśmy. Herbata wystygła. Słowa ważyły więcej niż cukier, którego i tak nie miałyśmy.

– Więc zmarnowałyśmy pół życia, żeby się obrażać na coś, co nigdy nie było prawdą? – powiedziałam w końcu.

– Wychodzi na to, że tak.

Spojrzała na mnie niepewnie.

– To, co teraz?

Wzruszyłam ramionami.

– Zobaczymy, czy potrafimy zacząć gadać, zanim znów się pokłócimy.

Magda się uśmiechnęła.

Poczułam się lekko

Magda wyszła po dwóch godzinach. Na pożegnanie uściskała mnie mocno.

– To teraz będziemy dzwonić do siebie raz na osiem lat czy trochę częściej? – rzuciła, stojąc w progu.

– Może nawet raz na kwartał, jak będziesz grzeczna – mruknęłam. – I bez kwiatów. Astry to był policzek w formie bukietu.

– Zanotuję – odparła z uśmiechem. – I następnym razem przyniosę ci… co? Przypomnij, co lubisz?

– Spokój. I sernik.

Gdy zamknęłam drzwi, nie było we mnie triumfu. Nie było też żalu. Było coś, czego dawno nie czułam – lekkość. Jakby ktoś zsunął mi z ramion ciężki koc, który przez lata uznawałam za część garderoby. Zerknęłam na karteczkę od pani Krysi, która leżała nadal na lodówce, przytrzymana magnesem.

„Przebacz sobie. Nie jutro. Dziś”.

Westchnęłam. Zaparzyłam świeżą herbatę. Usiadłam przy stole, spojrzałam na własne odbicie w szybie kuchennego okna i powiedziałam cicho:

– No dobra, stara babo. Może coś z ciebie jeszcze będzie.

A potem po prostu siedziałam. Bez telefonu. Bez radia. Bez złośliwości. I pierwszy raz od lat – to mi wystarczyło.

Kornelia, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama