„Zrzuciłem sutannę dla kobiety, a Bóg mnie pokarał. Szybko musiałem wzywać po jej trumnę anielski orszak”
„Zrozumiałem wtedy, że już nigdy nie wrócę do życia, które znałem. Że nie odzyskam Natalii, nie odzyskam wiary, nie odzyskam siebie sprzed tego wszystkiego. Ale może w tym wszystkim nie stracę człowieczeństwa”.

Nie ma tu zasięgu, nie ma rozmów, nie ma hałasu świata. Jest tylko klasztor, cisza i rytm dnia wyznaczany przez dzwony. Od rana pracuję w ogrodzie, potem modlitwa, trochę snu, i tak w kółko. Nie jestem już księdzem. Nie jestem już z Natalią. Nie jestem już nikim konkretnym. Ludzie tu mówią na mnie „brat Tomasz”, ale ja wewnętrznie czuję się jak nikt. Nie szukam pocieszenia, nie czekam na cud. Po prostu jestem. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, w milczeniu, które z każdą chwilą boli trochę mniej.
Ucieczka przed powołaniem
Poznaliśmy się, kiedy odwiedzałem jej ojca. Był ciężko chory, umierał. Natalia otworzyła drzwi – rozczochrana, w za dużym swetrze, z oczami, które mówiły, że nie spała od tygodni. Miała wtedy może dwadzieścia pięć lat. Byłem jej duszpasterzem. Przychodziłem regularnie. Z początku rozmawialiśmy o jej ojcu, potem o niej. A potem o mnie. Zdecydowanie za dużo o mnie.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Pamiętam tylko, że zacząłem z utęsknieniem czekać na każdy czwartek. Wtedy go odwiedzałem. Albo inaczej – wtedy ją odwiedzałem. Patrzyłem, jak przemyka cicho po kuchni, jak opowiada o książkach, których nigdy wcześniej nie czytałem. Przysięgam – nic między nami się nie wydarzyło. Przynajmniej nie fizycznie. Ale serce? Serce przestało być moje. Któregoś dnia powiedziała mi wprost:
– Chcesz tu zostać, czy chcesz żyć?
Wiedziałem, co to znaczy. I tak zaczęła się moja ucieczka. Spakowałem się w noc. Zostawiłem list proboszczowi. A rano zadzwonił do mnie.
– Tomaszu, zwariowałeś? – rzucił z niedowierzaniem. – Myślisz, że jak zrzucisz sutannę, to przestaniesz być księdzem?
Milczałem.
– Matka się załamie. Wiesz, że ona tego nie przeżyje?
Pomyślałem wtedy: a ja? Czy ja coś jeszcze przeżyję? Natalia czekała w aucie. Siedziała na miejscu pasażera, dłonie ściskała nerwowo. Wsiadłem. Ruszyliśmy. Nie za marzeniem. Za czymś innym. Za ucieczką od siebie, od Boga, od bólu. Nie wiedziałem, że tym samym wpadam w jeszcze większy.
Wtedy byłem naprawdę szczęśliwy
Nasze mieszkanie miało dwa pokoje, skrzypiącą podłogę i kuchnię z oknem wychodzącym na podwórko. Nie było piękne, ale było nasze. Pierwsze dni przypominały sen – taki, z którego nie chcesz się budzić. Wspólne śniadania przy starym stole, kawa parzona w rondelku, jej bose stopy na zimnych kaflach. Patrzyłem na nią z niedowierzaniem, że to się dzieje naprawdę. Że jestem tu, obok niej, a nie w zakrystii, nie na ambonie, nie z różańcem w dłoni.
– Lubisz „Zbrodnię i karę”? – zapytała kiedyś przy kolacji, gryząc grzankę.
– Nigdy nie czytałem – przyznałem z uśmiechem.
– No to nadrabiamy. Jutro zaczynamy. Czytam ci na głos – zarządziła z tą swoją czułą pewnością siebie.
I czytała. Wieczorami leżałem z głową na jej kolanach, a ona głosem lekko zachrypniętym recytowała fragmenty. Pomiędzy słowami Dostojewskiego pojawiała się też cisza – dobra, nienarzucająca się. Cisza, która była zrozumieniem. Ale gdzieś pod spodem coś we mnie zaczęło się kruszyć.
Budziłem się czasem w nocy zlany potem, z sercem dudniącym jak dzwon. Śniły mi się koloratki, pogrzeby, dzieci pierwszokomunijne. Śnił mi się głos Proboszcza Antoniego: „Tomaszu, pamiętasz, co ślubowałeś?” Natalia tego nie mówiła, ale widziała. Zaczęła zadawać pytania:
– Tęsknisz za tamtym życiem?
– Nie – odpowiadałem odruchowo, ale to nie była cała prawda.
Bo szczęście, które miało być pełne, nagle zaczęło mieć szpary. I nie przez nią. Przeze mnie. Przez to, że zostawiłem coś, co może i bolało, ale co mnie też ukształtowało.
Najgorszy dzień w moim życiu
To był deszczowy dzień. Jeden z tych, kiedy krople tłuką w szyby jak niespokojne myśli. Natalia pojechała sama. Miała spotkanie z klientem, robiła dla niego ilustracje do książki. Pocałowała mnie w czoło i wybiegła z parasolką, śmiejąc się, że pewnie znowu się spóźni. Zostałem w domu, siedząc przy stole z jej kubkiem jeszcze ciepłej kawy. Nie wiedziałem, że to będzie ostatni raz, kiedy go zobaczę. Telefon zadzwonił tuż przed południem. Numer nieznany.
– Czy rozmawiam z panem Tomaszem...? – głos kobiety był zbyt spokojny, zbyt wyuczony.
– Tak.
– Mamy dla pana bardzo trudną wiadomość. Doszło do wypadku samochodowego na drodze krajowej... Pańska partnerka, Natalia, zginęła na miejscu. Przykro mi.
Zsunąłem się z krzesła. Nie pamiętam, co było potem. Wiem tylko, że stałem przy zimnym ciele w szpitalu, patrzyłem na jej dłoń i czekałem, aż się poruszy. Ale nie poruszyła się. Nigdy więcej. Nie krzyczałem. Nie płakałem. Po prostu byłem. Znowu.
Spróbowałem się pomodlić. Po raz pierwszy od dawna.
– Boże... – zacząłem, ale dalej nie było już nic. Cisza. Tępa, obojętna, taka sama jak wtedy, kiedy odszedłem.
Wróciłem do naszego mieszkania, które nagle stało się grobem. I wtedy postanowiłem. Wsiadłem w pociąg do rodzinnego miasta. Pojechałem do klasztoru i zapukałem do bramy. Otworzył ojciec Joachim. Spojrzał mi w oczy i nic nie powiedział. Dopiero po chwili wyszeptał:
– Pokuta nie jest ucieczką. To konfrontacja.
A ja już nie miałem siły uciekać.
Pora wytłumaczyć się matce
Poszedłem do niej tydzień po tym, jak wróciłem do klasztoru. Nie dzwoniłem. Wiedziałem, że nie byłoby sensu. Matka mieszkała na drugim piętrze w bloku, gdzie w niedzielę zawsze pachniało rosołem, a w łazience wisiał różaniec na lustrze. Drzwi otworzyła powoli, jakby przeczuwała, że to ja. Spojrzała na mój habit i pokręciła głową.
– A jednak wróciłeś. Ale nie jako ksiądz... – powiedziała z goryczą.
– Nie mogłem inaczej – odpowiedziałem cicho.
Wpuściła mnie do środka. W kuchni nadal stał ten sam obrus z haftem i zasuszony bukiet z zeszłorocznej komunii wnuczki sąsiadki. Usiadłem, a ona podała mi herbatę. Przez chwilę milczeliśmy.
– Straciłeś Boga. Potem ją. I co ci zostało? – zapytała nagle, jakby wbijała we mnie szpilkę.
Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na parującą herbatę, jakby miała mi powiedzieć coś mądrego.
– Nie szukam już odpowiedzi, mamo. Ani rozgrzeszenia. Szukam ciszy. Tylko tyle.
– Wiesz, co mnie najbardziej boli? Nie to, że odszedłeś. Tylko to, że przestałeś wierzyć, że można się jeszcze podnieść.
Wstała i wyszła z kuchni. Zostałem sam. Zrozumiałem wtedy, że mogę wrócić do klasztoru, mogę nosić habit, mogę milczeć i modlić się całe dnie – ale jeśli nie potrafię sobie wybaczyć, to żadna modlitwa nie pomoże. I na razie nie potrafiłem. Nie umiałem przebaczyć sobie, że zostawiłem wszystko – i niczego nie ocaliłem.
Milczenie mnie chroni
Dzień w klasztorze wyglądał jak wszystkie inne. Wstałem przed świtem, umyłem się w zimnej wodzie, zjadłem kawałek chleba i poszedłem do ogrodu. Grządki były jeszcze wilgotne po nocnym deszczu. Palce drętwiały od chłodu, ale to było dobre – przypominały, że jeszcze żyję. Ojciec Joachim przyszedł niespodziewanie. Usiadł na murku przy jabłonce i patrzył, jak pielenie marchewek zajmuje mnie bez reszty.
– Myślisz, że to wystarczy? – zapytał.
– Nie wiem – odpowiedziałem, nie podnosząc wzroku.
– Czasem ludzie mylą pokutę z karą. A to nie to samo. Kara to coś, co ktoś ci wymierza. Pokuta… Pokuta to twoja decyzja.
Usiadłem obok niego.
– Nie chcę kary – powiedziałem. – Chcę, żeby w końcu w mojej głowie ucichło.
– I co? Cichnie?
Wzruszyłem ramionami. Może trochę. Może mniej krzyczę w środku. Może mniej płaczę w nocy, choć łzy już dawno przestały lecieć. Ale czy to wystarczy?
– Pokuta to sposób, by przestać krzyczeć – powiedział Joachim, jakby czytał mi w myślach. – Ale nie ucisza wszystkiego. Bo niektórych rzeczy nie da się zapomnieć.
Patrzyliśmy chwilę w milczeniu na gałęzie jabłoni, które uginały się pod ciężarem owoców. Jeszcze niedojrzałych. Zrozumiałem wtedy, że już nigdy nie wrócę do życia, które znałem. Że nie odzyskam Natalii, nie odzyskam wiary, nie odzyskam siebie sprzed tego wszystkiego. Ale może w tym wszystkim nie stracę człowieczeństwa.
Cisza, która nie daje odpowiedzi
W nocy znów nie mogłem spać. Czasem w takich chwilach siadam w kaplicy. Nie modlę się – już nie. Po prostu siedzę. Czasem świece jeszcze tlą się z wieczornej adoracji, czasem zostaje tylko cień krzyża na ścianie. Cisza tutaj jest inna niż w świecie. Głębsza. Cięższa. Taka, która nie daje odpowiedzi. Nie wiem, czy Bóg mnie słyszy. A może nie chce. Może ma mnie dosyć. Może zamilkł tak jak ja – na złość, z bólu, z bezradności. Albo po prostu już dawno sobie poszedł.
Każdego dnia próbuję się nauczyć żyć z tą pustką. Z tym, że nie będzie końca, który rozjaśni to, co było. Natalia nie wróci. Moje kapłaństwo nie wróci. Żaden cud się nie wydarzy. Ale kiedy o świcie znów wychodzę do ogrodu, a rosa chłodzi mi kostki, to na sekundę czuję coś, co można by nazwać ulgą. Może to właśnie jest sens pokuty – nie oczekiwać więcej, niż się ma.
Ojciec Joachim mówi, że cierpliwość to najwyższa forma wiary. Nie sprzeczam się. Może ma rację. Może ta cisza, która mnie otacza, nie jest karą, tylko lustrem. I może któregoś dnia, w tym lustrze zobaczę siebie i się nie przestraszę. Na razie codziennie modlę się o jedno. Nie o przebaczenie. Nie o zapomnienie. O to, żeby choć raz w tygodniu poczuć, że to wszystko – ten ogród, te modlitwy, ta pokuta – nie są na darmo. Ale odpowiedź nie przychodzi. Jest tylko cisza.
Tomasz, 43 lata
Czytaj także:
- „Żona udawała, że mnie kocha, bo chciała dobrego nasionka. Gdy urodziły się dzieci, potraktowała mnie jak śmiecia”
- „Na wyjeździe w majówkę chciałem integrować się z koleżanką pod wspólną pościelą. Żona zwęszyła podstęp jak tanie perfumy”
- „Moja mama lekceważy wnuczkę, bo bycie babcią ją postarza. Czy ona naprawdę ma serce z kamienia?”

