Reklama

Sobota. Czyli dzień, w którym moje życie przestawało być moje. Co tydzień wyglądało to tak samo – Kasia i Marek w pośpiechu pakowali dziecięce torby, zbierali zabawki, szukali zgubionych skarpet i upewniali się, że mają wszystko, czego potrzebują. Potem przywozili do mnie Jasia i Zosię, jakby podrzucali paczkę do paczkomatu, i znikali, żeby „odzyskać normalność” na kilka godzin. A ja? Siedziałam z tymi małymi tornado, wycierałam rozlane soki, rozdzielałam kłótnie i smażyłam te przeklęte naleśniki, bo inaczej byłby bunt. Kochałam moje wnuki, ale ile można?

Reklama

Tym razem miało być inaczej

Stałam przed blokiem w eleganckim płaszczu, kapeluszu i z walizką u boku, gotowa na wielką ucieczkę. Kiedy Kasia i Marek podjechali, ich miny były bezcenne. Czekałam na tę chwilę od dawna. Kasia wysiadła z samochodu pierwsza, poprawiając szalik Jasiowi. Spojrzała na mnie ze zmarszczonymi brwiami.

– Mamo? Co ty wyprawiasz?

Marek też wyszedł i rozejrzał się, jakby próbował znaleźć wokół ukryte kamery.

– Gdzie ty się wybierasz? – zapytał, podchodząc bliżej.

Uśmiechnęłam się szeroko i podniosłam do góry bilety.

Do sanatorium, kochani. Kąpiele borowinowe, masaże, pełen relaks. Mój zasłużony urlop. Wyłączam telefon, więc nie dzwońcie.

Zapadła cisza.

– Żartujesz, prawda? – Kasia zaczęła się nerwowo śmiać, jakby zaraz miałam wybuchnąć śmiechem i powiedzieć, że to tylko dowcip.

– Nie – potrząsnęłam głową. – Przez ostatnie pięć lat byłam waszą darmową opiekunką. Kocham te dzieciaki, ale mam już dość. Chcę odpocząć.

– Ale... przecież zawsze… – zaczęła Kasia, ale szybko jej przerwałam.

– No właśnie. Zawsze. A teraz czas na zmianę.

Jaś zaczął szarpać mnie za płaszcz.

– Babciu, ale ty musisz zostać! Ty robisz naleśniki!

– Dziś zrobi je mama i tata.

Marek zakaszlał, jakby się zakrztusił.

Ale my nie umiemy!

– To świetny moment, żeby się nauczyć.

Zosia, jakby na znak, zaczęła płakać. Kasia patrzyła na mnie oszołomiona, a Marek wyglądał, jakby ktoś kazał mu poprowadzić samolot. Nie dając im czasu na dalsze dyskusje, włożyłam walizkę do taksówki.

– Miłego dnia, kochani!

I odjechałam, zostawiając ich samych z dziećmi, chaosem i świadomością, że tym razem nikt ich nie uratuje.

Widziałam w ich oczach panikę

Siedziałam w taksówce i z satysfakcją patrzyłam w lusterko wsteczne. Ich miny? Bezcenne. Kasia stała na chodniku, ściskając torbę z pieluchami, jakby to mogło jej w czymś pomóc. Marek wyglądał, jakby ktoś uderzył go w głowę patelnią. A dzieci… cóż, dzieci wyły.

– Babciaaaaa! – Jaś darł się na całe osiedle.

– Babciu, wróć! – Zosia zawtórowała mu, tupiąc nóżkami.

Nie mogłam się zatrzymać. Gdybym zawróciła, znowu byłabym w tym samym miejscu. W szlafroku, z patelnią w ręce i z grafikiem dopasowanym do drzemek wnuków. A ja naprawdę chciałam odpocząć. Tymczasem, po drugiej stronie miasta, Kasia i Marek właśnie przeżywali pierwsze chwile prawdziwej paniki.

– Ona nie żartowała – Marek przeciągnął dłonią po twarzy. – Kasia, co robimy?

– Nie mam pojęcia!

– No to pięknie – Marek zerknął na dzieci. Jaś miał zaciśnięte pięści i groźną minę.

Nie umiecie robić naleśników! – oznajmił, jakby właśnie wydawał wyrok skazujący.

– Nauczycie się! – krzyknęła Zosia, wymachując rączkami.

I tak oto moje dorosłe dzieci stanęły przed wyzwaniem życia. Ja, tymczasem, odetchnęłam głęboko i uśmiechnęłam się pod nosem. To nie mój problem. Sanatorium, nadchodzę.

Zderzyli się z rzeczywistością

Pierwszy dzień mojego urlopu był cudowny. W sanatorium cisza, nikt nie wołał „babciu, sok!”, nikt nie rzucał klockami, nikt nie przewracał kubka z kakao na świeżo umytą podłogę. Piłam kawę w spokoju, ciesząc się widokiem lasu. A w domu moich dzieci? No cóż.

– O której babcia robiła im drzemkę? – Kasia zerknęła na zegarek, na którym było już grubo po południu.

– Nie wiem. Myślałem, że to jakoś samo się dzieje… – Marek rozłożył ręce.

– Samo?! – Kasia spojrzała na niego, jakby właśnie powiedział, że dzieci przynoszą bociany.

Jaś w tym czasie zdążył rozlać sok na kanapę. Zosia postanowiła rozsmarować banana na ścianie.

– Babcia nigdy nie pozwalała nam tak robić – Jaś wzruszył ramionami i z uśmiechem kontynuował demolowanie mieszkania.

Kasia usiadła na podłodze, wzięła głęboki wdech i spojrzała na męża.

– Ja ją rozumiem. Rozumiem moją matkę.

Marek milczał przez chwilę. W końcu usiadł obok niej i oparł głowę na rękach.

– Myślisz, że wróci?

– Nie tak prędko. Zostawiła nas z tym celowo. To test. Chce zobaczyć, czy się nauczymy.

– I co? Uczymy się?

W tym momencie Zosia przewróciła miskę z chrupkami, a Jaś rzucił pilotem w telewizor.

– Nie. Jesteśmy beznadziejni.

Ale było za późno na kapitulację. Musieli jakoś przetrwać. A ja? Miałam zamiar udawać, że nie istnieją.

Kryzys narastał

Drugiego dnia pobytu w sanatorium odkryłam, że cisza jest błogosławieństwem. Żadnych wrzasków, żadnych sporów o zabawkę, żadnego: „Babciu, Jaś mnie uderzył!” albo „Babciu, Zosia mi zabrała!” Mogłam oddychać. Tymczasem w domu Kasi i Marka panował chaos.

– Dobra, Marek, podsumujmy. – Kasia oparła się o kuchenny blat. – Dzieci nie chcą jeść tego, co gotujemy. Bajki mogą oglądać tylko w ograniczonych ilościach, bo telewizor prawie nie przeżył. A Zosia zrobiła sobie kałużę w łazience, bo uznała, że chce być syrenką.

Marek potarł twarz dłońmi.

– No i mamy zero wolnego czasu. Jak ona to robiła?

Jaś, który siedział przy stole i wcinał suchą bułkę (bo tylko to uznał za jadalne), spojrzał na nich jak na idiotów.

– Babcia robiła lepsze rzeczy.

– To już wiemy! – syknęła Kasia.

Zosia w tym czasie postanowiła pokolorować ścianę kredką. Marek patrzył na to wszystko z niepokojem.

– Czy my w ogóle kiedykolwiek mieliśmy nad tym kontrolę?

– Nie – Kasia westchnęła.

W pewnym momencie zadzwonił mój telefon. Nie odebrałam. Ale przeczytałam wiadomość.

Mamo, jak ty to wszystko ogarniałaś? To jakieś czary? PS. Dzieci żyją (na razie).

Uśmiechnęłam się pod nosem.

Ćwiczcie dalej.

Odpisałam i wróciłam na masaż. Niech się uczą.

W końcu skapitulowali

Dziesięć dni. Tyle wytrzymali, zanim Kasia napisała mi kolejną wiadomość.

Mamo, proszę, chociaż powiedz, jak robiłaś te naleśniki. Jaś odmawia jedzenia wszystkiego innego.

Zaśmiałam się. Nie, nie dlatego, że byłam złośliwa. Po prostu wreszcie docenili to, co dla nich robiłam. Nie odpisałam od razu. Najpierw wypiłam kawę na tarasie sanatorium, podziwiając widok lasu. Potem przeszłam się na spacer, ciesząc się ciszą i spokojem. Dopiero wieczorem wysłałam im przepis. Dzień później dostałam zdjęcie. Widać było na nim Marka w mące, Kasię z patelnią w ręku i Zosię, która – zamiast jeść – malowała stolik dżemem. Podpis?

Nie wyglądają jak twoje, ale dzieci jadły. W połowie. Sukces?

Uśmiechnęłam się. W końcu nadszedł dzień mojego powrotu. Gdy otworzyłam drzwi, pierwsze, co zobaczyłam, to czysty salon. Żadnych porozrzucanych klocków. Zosia w czystej koszulce, Jaś pochłaniający coś, co wyglądało jak... całkiem niezłe naleśniki. Kasia i Marek spojrzeli na mnie zmęczeni, ale dumni.

– Mamo, przetrwaliśmy.

– Tak? – zdjęłam płaszcz i podeszłam bliżej. – A czego się nauczyliście?

Marek spojrzał na Kasię.

– Że dzieci nie mają przycisku pauzy.

Kasia westchnęła.

– I że już nigdy nie potraktujemy twojej pomocy jak czegoś oczywistego.

Usiadłam i sięgnęłam po naleśnika. Był trochę za gruby, ale pachniał dobrze.

– Nieźle – ugryzłam kawałek. – Ale do moich jeszcze wam daleko.

Zosia się roześmiała. Jaś wzruszył ramionami.

– No to musisz nas nauczyć.

Teraz to ja się uśmiechnęłam. No proszę. W końcu docenili.

Barbara, 62 lata

Reklama

Czytaj także:
„Działka miała być naszym miejscem na ziemi, a stała się największym koszmarem. W polu chwastów utopiliśmy fortunę”
„Gdy zobaczyłam ryflowany pierścionek zaręczynowy, bardzo się zdziwiłam. Myślałam, że to jakaś tania podróbka z bazaru”
„Szykowałam się na karnawał w Wenecji, a wylądowałam w remizie strażackiej pod Rzeszowem. Wcale nie żałuję”

Reklama
Reklama
Reklama