Reklama

Zawsze wiedziałam, że nie jestem dobrym wyborem. Nawet kiedy Marek po raz pierwszy zaprowadził mnie do rodzinnego domu i przedstawił matce, widziałam to spojrzenie. Z góry. Jakby chciała mnie prześwietlić na wylot, znaleźć każdą rysę, każde niedociągnięcie. Wtedy się uśmiechała – zbyt szeroko, zbyt teatralnie – ale ja czułam, że ten uśmiech jest bardziej dla syna niż dla mnie.

Minęło od tego czasu dziewięć lat. Mamy dwójkę dzieci, wspólny kredyt i dom z ogródkiem, w którym sadzę zioła, by czuć, że to wszystko ma sens. Marek to dobry człowiek, ale… czasem mam wrażenie, że tylko przeszedł z jednej klatki w drugą – spod matczynego skrzydła pod moje. A jego matka, Janina, wciąż trzyma klucze do obu.

Dziś miała przyjść. Niby z niespodziewaną wizytą, ale ja czułam, że to zaplanowane. Bo zawsze coś znajdzie – brudną szybę, niedosoloną zupę, źle dobrany kolor zasłon. A ja… ja dziś zrobiłam swoje popisowe placki z dyni. Z cynamonem i odrobiną imbiru. Podałam je z uśmiechem. Choć wiedziałam, że przyszła, żeby mnie upokorzyć.

Udawała miłą

– Dzień dobry, kochanieńka. Wpadłam na chwilkę – oznajmiła, jakby rzeczywiście była to tylko drobna, spontaniczna wizyta, a nie starannie zaplanowana inspekcja. Weszła bez zaproszenia, zamaszyście ściągając buty i rozglądając się wokół, jak gospodyni domu, nie gość.

– Miło, że wpadłaś – wydusiłam i uśmiechnęłam się, tak jak się uśmiecha człowiek, który wie, że za chwilę oberwie, ale i tak musi wyglądać grzecznie. – Właśnie smażyłam placki z dyni.

– Placki? – powtórzyła z miną, jakby usłyszała, że poczęstuję ją smażonym błotem. – Marek zawsze wolał ziemniaczane. Ale no, dynia też jest... oryginalna – dodała po chwili, siadając przy stole i zerkając na obrus z fałdą tak głęboką, że mogłaby tam ukryć swoje złośliwości.

Podałam jej talerz z plackami i filiżankę kawy. Uśmiechałam się dalej – bo co innego mogłam zrobić? Tyle razy już przełykałam te małe, pozornie niewinne szpileczki, że prawie się do nich przyzwyczaiłam.

– Za tłuste. A z imbirem? Ciekawe. Marek chyba nie przepada za takim smakiem – powiedziała po pierwszym kęsie, marszcząc brwi.

Patrzyłam, jak je próbuje z odrazą. W środku aż mnie paliło.

– Obrzydliwe – stwierdziła.

Z każdą kolejną uwagą wracało znajome pytanie: ile jeszcze zniosę? Ile jeszcze razy udam, że to tylko starsza pani z trudnym charakterem, a nie kobieta, która przychodzi do mojego domu tylko po to, by mnie zdeptać?

W głowie aż huczało. *Nie pozwolę, by znów mnie zniszczyła. Ale jak długo jeszcze to wytrzymam?*

Mąż mnie nie bronił

– Po co ty w ogóle jej cokolwiek mówisz? – syknęłam, odkładając talerz do zlewu.

Placki już wystygły, kawa nie została dopita, a teściowa zniknęła, zostawiając po sobie duszne powietrze.

Marek siedział na krześle, z nosem w telefonie. Udawał, że mnie nie słyszy. To była jego ulubiona taktyka. Przeczekać.

Marek, powiedz coś. Cokolwiek. – Odwróciłam się do niego. – Ona przyszła tu i... i znowu mnie upokorzyła. Przy tobie. I co? Nawet się nie odezwałeś.

Podniósł wzrok. Zmęczony. Nieobecny.

– Nie chcę wojny między wami. Przecież wiesz, jaka ona jest. Po co się przejmować?

Po co się przejmować? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – To jest twój dom czy jej? Ja się staram, naprawdę, codziennie. A ty? Ty siedzisz jak dzieciak między dwoma rozgniewanymi babami i czekasz, aż same się pozagryzają!

– Kinga, proszę... – zaczął, ale już było za późno. Pękłam.

– Nie proszę. Ja chcę mieć męża, a nie chłopca, który boi się własnej matki. To nie jest wojna, Marek. To życie. I ja nie zamierzam w nim grać roli tej grzecznej, która znosi wszystko, byleś ty miał święty spokój.

Nie odpowiedział. Wrócił do telefonu. A ja? Ja poczułam się tak cholernie samotna w tej kuchni. Jakby nie tylko Janina przyszła, by mnie zranić. Jakby Marek był z nią. Jakby już dawno przestał być po mojej stronie.

Teściowa mnie obrażała

Minęło kilka dni. Nie chciałam podsłuchiwać. Naprawdę nie chciałam.

Szłam tylko po dziecięce skarpetki, które zostały w salonie. Ale drzwi były lekko uchylone. I wtedy usłyszałam jej głos.

– Ona nie jest dla ciebie, Mareczku. Nigdy nie była. I dobrze o tym wiesz. – Janina mówiła wolno, spokojnie. Za spokojnie. Jak ktoś, kto wie, że wygrywa.

Zamarłam.

– Mamo... daj już spokój – wymamrotał Marek.

To tylko dyniowe placki, a ona myśli, że to uczta. Żałosne – dodała i westchnęła. – Gotować to ja umiałam. A nie z jakiejś brei papkę smażyć.

Milczenie.

– Nigdy nie będzie wystarczająco dobra, Marek. Nigdy. I ty to wiesz.

Stałam tam, zaciskając pięści. Czułam, jak twarz mi płonie. Czułam też... wstyd. Że to słyszę. Że mój mąż słyszy to od swojej matki – i nic.

Odepchnęłam drzwi. Powoli. Tak, żeby usłyszeli skrzypnięcie. Żeby nie mieli wątpliwości, że jestem. Że słyszałam.

To może teraz porozmawiamy w trójkę? – powiedziałam chłodno. Spojrzałam Janinie prosto w oczy. – Bez szeptania. Bez gierek. Na głos.

Marek zerwał się z kanapy, jakby chciał mnie powstrzymać. Ale nie zdążył.

– Zostaw to. Ja jej powiem – powiedziałam stanowczo, nie odrywając wzroku od Janiny.

Tym razem to ona wyglądała na zaskoczoną. I trochę przestraszoną.

Zabrałam jej syna

– Proszę bardzo, Kinga – powiedziała Janina, splatając dłonie jak święta. – Skoro chcesz rozmawiać, to rozmawiajmy.

– Dobrze – odpowiedziałam, siadając powoli. – Powiedz mi wprost. Czego tak naprawdę ode mnie chcesz?

Janina uniosła brwi.

– Ja? Ja niczego nie chcę. Po prostu stwierdzam fakty. Nie pasujesz do tej rodziny. I nigdy nie pasowałaś.

– Bo?

– Bo nie masz klasy, Kinga. Nie masz ogłady. Twój dom to wieczna prowizorka, a dzieci – biegają jak dzikusy. Gotujesz po swojemu, chowasz Marka pod siebie, a on... – spojrzała na syna – ...on na to pozwala.

Spojrzałam na Marka. Siedział. Patrzył w podłogę. Jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierków. Ani słowa.

– Zabrałaś mi syna. – Janina mówiła dalej. – Zabrałaś, zamknęłaś go w swoim świecie i oczekujesz, że ja będę klaskać.

– On sam wybrał. – Głos mi się trząsł. – To nie ja go porwałam.

– Och, kochana... Marek nigdy nie wybiera. On się poddaje. Najpierw mnie, teraz tobie.

Poczułam, jakby coś mnie uderzyło. Nie ręka. Prawda.

To nie ja jestem problemem – powiedziałam cicho. – To wasza relacja.

– Co ty możesz wiedzieć o relacjach – warknęła Janina.

Wstałam. Serce mi dudniło w uszach.

– Wiesz co? Wszystko, co miałaś do powiedzenia, już powiedziałaś.

Chwyciłam kurtkę. Marek nawet się nie poruszył. Godzinę później siedziałam u Ewy na kanapie z kubkiem herbaty w ręku i rozmazanym makijażem.

– Chyba nie mam już siły – wyszeptałam. – Czuję się jak intruz we własnym domu.

To się musi zmienić

– Zostań u mnie, ile chcesz – powiedziała Ewa, bez żadnych pytań. Tylko podała mi piżamę i czystą szczoteczkę do zębów. Tego właśnie potrzebowałam. Cichego sojuszu, nie kolejnej oceny.

W nocy nie spałam prawie wcale. Patrzyłam w sufit i słuchałam ciszy. Pierwszy raz od dawna nie miałam obok dzieci, Marka, jego matki, kuchennego hałasu i obowiązków. I ta cisza bolała.

Marek dzwonił. Raz, drugi. Pisał. „Gdzie jesteś?”, „Martwię się”, „Porozmawiajmy”. Nie odpowiadałam. Nie potrafiłam. Nie teraz.

– I co dalej? – zapytała rano Ewa, siadając przy mnie z kawą.

– Nie wrócę. Nie dopóki się nie zmieni – odpowiedziałam od razu. – Albo on coś zrobi, albo... nie mam do czego wracać. Pojadę tylko po dzieci.

Ewa skinęła głową.

– A jeśli nie zrobi?

– Wtedy będę musiała odejść. Naprawdę. – Głos mi zadrżał. – Już nie chcę być cicha i grzeczna. Mam prawo do szacunku.

– Tak. I do życia bez wiecznej wojny o jego uwagę.

Patrzyłam w okno. Ludzie gdzieś szli, jechali, śmiali się do telefonów. A ja siedziałam na czyjejś kanapie. Ale wiedziałam jedno. Pierwszy raz od lat to ja postawiłam granicę. I nie zamierzałam jej cofać.

Kinga, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama