Reklama

To moje pierwsze własne mieszkanie. Ciche, z oknami na południe i ścianami, które jeszcze pachną farbą. Kiedy pierwszy raz przekręciłam klucz w zamku i weszłam do środka, ogarnęła mnie fala spokoju – nie znałam tego uczucia wcześniej. Może dlatego, że przez ostatni rok rzadko czułam cokolwiek.

Każdy detal urządzałam z troską, jakby od tego zależało moje przetrwanie. Pastelowe zasłony, które suszyły się przez trzy dni na balkonie. Serwetki robione ręcznie przez starszą panią z OLX, które uparłam się rozłożyć pod każdą filiżanką. Nawet ściana, ta przy stole, została pomalowana delikatną wanilią, bo „wanilia uspokaja”. Tak przeczytałam na forum dla ludzi po kryzysie psychicznym.

Nie mam partnera. Nie szukam

Ale mam siebie. I to jest nowość. Pierwszy raz od dawna nie czuję wstydu, że jestem sama. Dlatego właśnie dziś – po raz pierwszy – zaprosiłam rodzinę. Mamę, tatę, brata z żoną, ciotkę Halinę i kuzynkę Zosię. Całą ekipę, która do tej pory widywała mnie głównie na Wigilii, gdzie mówiłam „wszystko w porządku” i uciekałam od rozmów.

Dziś nie uciekam. Dziś piekę mazurka – pierwszy raz sama, bez poradnika. Dziś stół ugina się od sałatek, piekarnik chodzi od rana. Jestem podekscytowana. Ale też spięta. Rodzina potrafi być... trudna.

Patrzę na mazurka. Lśni polewą. Jest idealny. – Niech to będzie mój dzień – szepczę sama do siebie i zerkam na zegarek. Za dziesięć minut powinni być.

– Ooo, pachnie jak u babci! – zawołała Zosia, wchodząc jako pierwsza i rzucając się na mnie z uściskiem. – Aż chce się jeść!

Zaraz za nią weszła mama z ojcem. Mama z uśmiechem przytuliła mnie tak, jakbyśmy się nie widziały miesiącami. Może dlatego, że przez długi czas naprawdę unikałam kontaktu. Ojciec obszedł mieszkanie powoli, przyglądając się ścianom i lampom, jakby chciał ocenić moją zdolność do „normalnego życia”.

– Ładnie tu masz, Marta – rzucił w końcu. – Skromnie, ale ładnie.

Brat Tomek i jego żona Anka wpadli z siatkami i jeszcze mokrymi od deszczu płaszczami. Wszystko nagle zrobiło się głośne i żywe. Ciotka Halina, jak zawsze ostatnia, pojawiła się z naręczem serwetek i plastikową torbą z wielkim ciastem, które uznała za „awaryjne”.

– Tak tylko przyniosłam, bo może mazurek się nie udał – uśmiechnęła się fałszywie, wchodząc. – Wiesz, na pierwszy raz różnie bywa.

Przy stole było gwarno, śmiechy, rozmowy o pogodzie, o Zosi studiach, o kredytach i kotletach schabowych. I przez chwilę, naprawdę przez chwilę, czułam ulgę. Że to się udało. Że jestem tu, z nimi, i nikt nie pyta o „samopoczucie”. Ale potem…

Ciotka Halina wstała, wyprostowała się jak generał i rzuciła głośno:

– No, jak na pierwszy raz to nieźle. Choć na parapecie widziałam kurz. I nie masz firanek – jakoś tak… surowo.

Zrobiło się cicho.

– Halina, daj spokój – rzucił Tomek, krzywiąc się.

– Ale co? Prawda nie może być powiedziana? – zapytała, cmokając. – Dobrze, że chociaż podłogi czyste. Ale kobieta bez faceta i bez firanek to jak święta bez karpia, tak tylko mówię.

Ścisnęło mnie w gardle

Próbowałam się uśmiechnąć, skinąć głową, że luz, żart taki. Ale czułam, jak coś we mnie zaczyna pękać. W jednej chwili zrobiło mi się zimno, a dłonie zacisnęłam pod stołem, aż zbielały mi knykcie.

Nie chciałam się rozpłakać przy sałatce jarzynowej. Więc milczałam. I jadłam, powoli, słysząc jak rozmowy wracają na tory neutralne. Ale ten kurz z parapetu – został. I w mojej głowie urósł do rangi oskarżenia.

Minęła godzina. Sałatki zniknęły, jaja faszerowane już tylko wspomnieniem, a mazurek – nietknięty. Siedział na środku stołu jak wyrzut sumienia, błyszcząc polewą, jakby pytał: „Dlaczego mnie nie chcecie?”

Rozmowy przycichły. Zosia coś tam klikała w telefonie pod stołem, Anka udawała, że nie zauważa, mama zbierała okruchy z obrusu, a ojciec z Tomkiem rozmawiali półgłosem o samochodach.

– Chciałam, żeby to było ważne – powiedziałam cicho, ale chyba nikt nie usłyszał.

Wstałam od stołu.

– Marta? – mama spojrzała na mnie z niepokojem. – Co się dzieje?

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na nich wszystkich, na ich półuśmiechy, spojrzenia unikające moich. Na Halinę, która właśnie dolatywała do końca opowieści o sąsiadce, co „zawsze miała naczynia nieumyte, jak samotna była”.

– Wiecie co? Pieprzyć to – powiedziałam.

Cisza spadła na pokój jak obrus na podłogę. Halina zamarła z widelcem w powietrzu. Mama otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Ojciec zbladł.

– Nie wiecie, ile mnie kosztowało, żeby was tu dzisiaj zaprosić. Żeby ogarnąć to mieszkanie, ten stół, ten cholerny mazurek. Chciałam po prostu, żebyśmy spędzili ten dzień razem. Ale nie. Bo na parapecie kurz. Bo nie ma firanek. Bo... bo nie mam mężczyzny. – Głos mi zadrżał. – I tak, tak! Może i nie mam. Ale mam ściany, stół i siebie. A to chyba coś znaczy?

Wzięłam mazurka, całego, z tacką, i z rozmachem rzuciłam nim w ścianę.

Cisza. Tylko ciche plask, gdy ciasto uderzyło w farbę i zaczęło się powoli osuwać, zostawiając smugę kajmaku i kolorowych bakalii.

Nie czekałam. Złapałam torebkę, klucze, nie wzięłam płaszcza. Wysłałam spojrzenie Halinie, krótkie, ostre, mówiące więcej niż słowa. Trzasnęłam drzwiami, ale nie wyszłam od razu. Stałam na klatce i... nie wiem, nasłuchiwałam.

W mieszkaniu zapadła cisza

Nikt nie drgnął, jakby wszyscy czekali, aż cofnie się czas. Ale mazurek nadal powoli ściekał po ścianie, bakalia po bakalii, gęsty kajmak spływał po waniliowej farbie.

Zosia pierwsza odezwała się półgłosem:

– Ale… co teraz?

Nikt jej nie odpowiedział.

Tomek wstał powoli, jakby każda część jego ciała musiała osobno podjąć decyzję. Podszedł do zlewu, odkręcił wodę. Przez chwilę tylko ten szum niósł się po kuchni. Wziął talerze, jeden po drugim, i zaczął zmywać. Mechanicznie. Żona próbowała go zatrzymać, szepcząc coś w stylu „usiądź, nie musisz”, ale tylko pokręcił głową. To był jego sposób.

Ciotka Halina podniosła się z krzesła. Przesunęła serwetki na bok. Przez moment wyglądała, jakby zaraz miała rzucić kolejnym tekstem o kobietach i firankach, ale zamiast tego przeszła do kuchni. Stanęła obok Tomka, patrząc w zlew.

– Zawsze zazdrościłam jej odwagi – powiedziała cicho. – Że potrafi być sobą. Nawet jeśli to boli. Ja… nigdy nie miałam odwagi być taka.

Nikt nie skomentował.

Ojciec, który całe życie mówił tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał, wstał i podszedł do ściany. Przyglądał się mazurkowi. Przez chwilę wyglądał, jakby zamierzał go zdrapać. Ale nie zrobił nic. Odwrócił się i powiedział tylko:

– Trzeba to posprzątać. Ale najpierw… niech chwilę pobędzie.

Zosia, zawstydzona, schowała telefon. Mama zaczęła zbierać okruchy z podłogi, ale robiła to bardzo powoli. Patrzyła na drzwi. Może liczyła, że Marta zaraz wróci.

Ale drzwi milczały. I mazurek nadal tkwił na ścianie – dziwny symbol czegoś, co już nie wróci do poprzedniego kształtu.

Wyszłam. Słońce zachodziło, ale niebo wciąż było jasne. Chłód wiosennego popołudnia wciskał się pod mój cienki sweter, ale nie miałam siły wrócić po płaszcz. Szłam przed siebie, nie patrząc, gdzie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ktoś wybiegnie za mną, czy usłyszę wołanie z klatki schodowej. Ale nie. Tylko echo moich kroków na mokrym chodniku.

Zatrzymałam się dopiero przy ławce pod gołym drzewem. Usiedli tam kiedyś zakochani – wyryte serce z inicjałami krzyczało z drewna. Teraz to moje miejsce.

Usiadłam. I zaczęłam oddychać

Nie byłam ani spokojna, ani zrozpaczona. Byłam… zmęczona. Tak bardzo zmęczona graniem tej roli – miłej gospodyni, która zrobiła to z uśmiechem. Jakby mnie nie bolało. Jakbym nie słyszała każdego słowa Haliny, jakby kurz na parapecie nie był wypisany na moim czole.

W głowie, jak mantra, przewijały się słowa:

– Kobieta bez faceta i bez firanek…

Zamknęłam oczy.

Myśli krążyły gdzieś między upokorzeniem a ulgą. Bo coś we mnie pękło. I może dobrze. Może właśnie tego potrzebowałam – żeby przestać znów wszystko ładnie układać na półeczkach w głowie.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś terapeutka powiedziała: „Nie musisz być idealna. Musisz być prawdziwa.”

Chyba dziś taka byłam. W całym swoim bałaganie. I może dlatego właśnie nikt nie rzucił się za mną. Bo pierwszy raz nie pasowałam do ich układanki. Bo przestałam się uśmiechać, gdy ktoś wbijał mi szpilkę.

Wyciągnęłam telefon. Wstukane wiadomości do Tomka pulsowały na ekranie: „Przepraszam. Nie wytrzymałam. Dziękuję, że byłeś.”

Ale nie wysłałam. Schowałam telefon i wstałam. Nie po to, by przepraszać. Ale po to, by być dalej. Po swojemu.

Drzwi ustąpiły cicho, jakby same nie chciały zakłócać tej nowej ciszy. W mieszkaniu było pusto. Ani jednej pary butów przy drzwiach, żadnej rozmowy w tle. Tylko zapach jedzenia, który zdążył się już trochę zestarzeć. I mazurek. Nadal na ścianie.

Stałam w progu i patrzyłam

Na stół – czysty. Na blat – pozmywany. Na kuchnię, która wyglądała, jakby tu w ogóle nikogo nie było. Tylko jedno nie pasowało do tej uporządkowanej scenerii: gruba warstwa lukru na ścianie i tłusty cień kajmaku w miejscu, gdzie mazurek zakończył swój lot.

Na stole leżała karteczka. Niewielka, zgięta na pół. Pismo znajome – Tomek.

„Zmyłem. Dzięki za zaproszenie. Tomek.”

Usiadłam na krześle. Przez chwilę nic nie robiłam. Nie płakałam, nie analizowałam. Po prostu siedziałam, otulona tą ciszą, która już nie bolała. Była… moja. Nikt nie komentował braku firanek, nikt nie zaglądał pod parapet. A nawet jeśli – nie miało to już znaczenia.

Spojrzałam na plamę na ścianie. To był manifest. Znak, że nie zamierzam już milczeć, gdy ktoś depcze mnie pod pretekstem troski.

Przypomniałam sobie słowa Haliny. Brzmiały inaczej, niż zwykle. „Zawsze zazdrościłam jej odwagi. Ja nigdy nie miałam odwagi być taka.” Może w niej też coś pękło? Może nie tylko ja się zmieniłam?

Zaparzyłam herbatę. Zieloną. Taką, jaką lubię. Bez żadnych gości, bez długiego gotowania. Usiadłam z kubkiem przy stole.

Nie miałam firanek. Ale miałam ściany. I stół. I siebie.

I to już było wystarczająco dużo.

Marta, 32 lata


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama