Reklama

Nie wiem, w którym momencie Wigilia zaczęła oznaczać stres porównywalny z egzaminem maturalnym z matematyki. Chyba wtedy, gdy zmarła babcia Stasia, a mama uznała, że teraz ja „przejmuję pałeczkę”. Czy ja kiedykolwiek mówiłam, że chcę tę pałeczkę?! Nie. Ale nikt mnie nie pytał. Tradycja, wiadomo.

To była moja rola

– Kasiu, pamiętaj o barszczu. Babcia zawsze go szykowała wcześniej – przypominała mama, jakby wypluwała jakiś rodzinny dekalog.

A ja stałam właśnie w kuchni, w rozciągniętym swetrze, z telefonem przy uchu, jedną nogą kołysałam dziecko w wózku, a drugą próbowałam zamknąć zmywarkę. W garnku nic, w szafce jedna jedyna torebka barszczu instanst, która wołała do mnie niemal szeptem: No weź mnie. Zalej. Nikt się nie dowie. I wtedy w mojej głowie odezwał się głos babci Stasi: "Barszcz musi mieć to coś, Kasiu".

– Babciu – mruknęłam pod nosem – dziś dostanie szczyptę majeranku i łyżkę octu.

Rozdarłam torebkę.

Wtedy właśnie do kuchni wszedł mój mąż, Tomek.

– To ten barszcz z przepisu babci Stasi? – zapytał z podejrzliwą miną.

– No pewnie – odpowiedziałam z uśmiechem, który miał w sobie wszystko: poczucie winy, zmęczenie i szczyptę desperacji. – Jeszcze pamiętam, jak przez mgłę, jak go robiła...

Pamiętaj, mama pozna, jak coś pokombinujesz – rzucił i wyszedł, zostawiając mnie z moim garnkiem, łyżką i wyrzutami sumienia.

W myślach miałam tylko jedno: pozna, nie pozna. Jak pozna, to umrę ze wstydu. Jak nie, zostaję królową świąt.

Kłamałam idealnie

W kuchni panował świąteczny chaos – na blacie pasztet stygnął obok makowca, uszka czekały na ugotowanie, a dzieci co chwilę wpadały i wypadały, zostawiając po sobie błoto z butów i ślady czekolady na uchwytach szafek. Idealnie.

Zamieszałam barszcz w garnku. Ciemnoczerwony, pachnący czosnkiem i majerankiem. Łyżeczka octu jabłkowego dla „głębi smaku”, jak mawiała babcia, gdy jeszcze kisiła buraki w słoikach pod ścierką. Ja zamiast buraków miałam tylko torebkę z barszczem w proszku.

Do kuchni znowu wszedł Tomek, mój mąż. Powąchał powietrze.

To ten barszcz? – zapytał, marszcząc brwi jak detektyw. – Ten od babci Stasi?

Poczułam, jak pot spływa mi po plecach.

– No jasne – odparłam, krzątając się nad talerzami. – Zakwas robiłam… no, jakiś czas temu. Nie pamiętam dokładnie, ale wyszedł super.

– Hmm – mruknął i spojrzał w stronę garnka z miną, jakby miał zaraz w nim coś odkryć. – Mama mówiła, że zawsze dodawała liść laurowy pod koniec.

No przecież dodałam! – palnęłam, chociaż oczywiście nie dodałam.

W środku byłam kłębkiem nerwów. To miała być tylko mała ściema, taka niewinna. Barszcz jak barszcz. Ale z każdą kolejną przyprawą czułam się, jakbym fałszowała dowód osobisty. Jeszcze chwila, a teściowa wejdzie z wykrywaczem smaku i mnie zdemaskuje.

Wszystkim smakowało

Wigilia. Stół jak z reklamy supermarketu – bielutki obrus, świece, sianko, opłatek. Dwunastu potraw nie policzyłam, bo i tak nikt nigdy nie wie, czy pierogi z kapustą i grzybami i kapusta z grzybami to już dwie, czy jedna. Ważne, że jest barszcz. Mój… znaczy się, niby babci Stasi.

Rodzina zaczęła siadać. Dzieciaki szurały krzesłami, teściowa poprawiała sobie włosy w szybie kredensu. A ja? Ja patrzyłam na ten garnek z barszczem jak na bombę zegarową. Tylko czekałam, aż wybuchnie. Nalewałam powoli. Czerwony płyn zgrabnie wypełniał talerze, pachniał... no, pachniał dobrze. Może nawet bardzo dobrze. Może nawet… jak u babci?

Teściowa wzięła łyżkę. Zanurzyła. Podniosła do ust. Cisza. Zegar cyknął. Dzieci przestały gadać. Serce stanęło mi w gardle.

– No, no… – powiedziała nagle. – Kasiu, nie sądziłam, że uda ci się zrobić taki dobry, jak u twojej babci.

– Serio? – zapytałam, próbując brzmieć naturalnie. – Naprawdę smakuje... jak ten babciny?

– Prawie identycznie – kiwnęła głową z uznaniem. – Kwaśny, aromatyczny. Zakwas robiłaś sama?

Połknęłam ślinę, czując jak gardło mi zasycha.

– Yyyy… można tak powiedzieć.

Tomek też spróbował. Zmarszczył brwi.

– Majeranek, czosnek, jest głębia… Mmm. No dobra, jestem pod wrażeniem.

Uśmiechnęłam się niewinnie, ale w środku tańczyłam makarenę.

Byłam zestresowana

Zmywałam naczynia w kuchni, z rękami w pianie i sercem w gardle, gdy nagle w drzwiach stanęła teściowa. Bez płaszcza, bez kapci, jakby przyszła w sprawie życia i śmierci.

– Kasiu, możemy porozmawiać? – zapytała spokojnie, ale jej ton był zbyt miękki. Za miękki. Aż mnie dreszcz przeszedł.

Zamarłam. Oto nadszedł ten moment. Wszystko się wydało.

Na pewno coś poczuła. Smakowała i poczuła, że to nie ten barszcz. Że nie kiszony, że bez liścia laurowego, bez duszy babci Stasi. Prześwietliła mnie jednym łykiem. A teraz przyszła wygłosić rodzinny wyrok, że zhańbiłam święta.

Odwróciłam się do niej z rozpaczą w oczach, wycierając ręce o fartuch.

– Tak? – spytałam szeptem, jakbym już sama szykowała się do egzekucji.

– Muszę ci coś powiedzieć… – zaczęła, zniżając głos.

Już, już miałam się przyznać, gdy ona nagle spojrzała na mnie z czymś dziwnie podobnym do… czułości? Teściowa się uśmiechnęła.

Udało ci się idealnie odtworzyć ten barszcz. Babcia byłaby dumna.

Mąż mnie pochwalił

Po tamtej rozmowie chodziłam po domu jak na chmurce. Gdy teściowa wychwalała moje „poświęcenie” i „wierność tradycji”, a Tomek częstował gości słowami: „To zasługa Kasi, wszystko sama przygotowała!”, miałam ochotę przybić piątkę z samą sobą.

Barszcz z torebki awansował do rangi relikwii. Dostałam nawet pochwałę od wujka Edka, który normalnie narzekał na wszystko – od smaku karpia po to, że choinka ma za mało lampek.

– W końcu ktoś przywrócił smak tej zupy – mruknął z uznaniem, siorbiąc głośno.

Chciałam się rozpłakać ze śmiechu, ale udałam tylko skromny uśmiech i spojrzenie w stylu „robiłam, co mogłam”. Wieczorem, kiedy dzieci już spały, a my z Tomkiem siedzieliśmy przy herbacie, spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oku.

– Wiesz… jesteś niesamowita. Ten barszcz to był hit. Tak się wzruszyłaś, jak mama mówiła o babci, że… no, serio, ja też prawie miałem łzy w oczach.

– Tak? – wydukałam, niepewna, czy to wyrzut sumienia, czy duma mnie bardziej rozsadza.

– Naprawdę się postarałaś. – Uśmiechnął się. – Czułem, jakby babcia była z nami przy stole.

Prawie się wydało

Po świętach długo jeszcze słyszałam, jak „ten barszcz był jak za dawnych lat”. Pochwały spływały z każdej strony, a ja – choć udawałam skromność – wewnątrz puchłam z dumy. Nikt nie poznał się na moim małym kulinarnym przekręcie. A może… nikt nie chciał się poznać?

Kilka dni po Nowym Roku Tomek znalazł coś w szufladzie z przyprawami. Przyniósł do kuchni z zagadkowym uśmiechem na twarzy.

– Ej… to nie jest ta torebka z barszczem? – zapytał, unosząc brwi.

Zamarłam. Wszystko we mnie ścisnęło.

Kupiłam awaryjnie, jakby ten z przepisu babci nie wyszedł – odpowiedziałam powoli.

Patrzył na mnie chwilę, po czym wybuchnął śmiechem.

– Ale się zestresowałaś.

Potem pocałował mnie w czoło i rzucił:

– Za dobrze gotujesz, żeby ten był ci potrzebny.

Katarzyna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama