„Sylwestra spędziłam w parku z facetem z aplikacji randkowej. Pierwszy raz od dawna nie czułam się samotna”
„Gdy wybiła północ, nie było euforii ani wzruszenia. Było ciepło czyjejś obecności i świadomość, że nie siedzę sama, wpatrzona w ekran. Stefan położył rękę na mojej dłoni, jakby sprawdzał, czy nadal tam jestem”.

Nie wierzę w przypadki. To nie jest poza ani kokieteria, tylko mechanizm obronny wypracowany latami. Kiedy coś się dzieje „przypadkiem”, zwykle kończy się chaosem, rozczarowaniem albo niezręczną rozmową przy winie, którego nie chciałam pić, ale nie umiałam odmówić. Dlatego lubię mieć kontrolę: nad sobą, nad planami, nad oczekiwaniami. A najbardziej nad emocjami.
Święta zawsze tę kontrolę podkopują.
W grudniu wszystko nagle musi być „razem”. Reklamy, rozmowy w pracy, życzenia od ludzi, którzy przez resztę roku nie potrafią spojrzeć sobie w oczy.
— A ty gdzie jedziesz na święta?
— Z kim będziesz?
— Sama…?
To „sama” zawsze zawisa w powietrzu za długo. Nie jestem nieszczęśliwa. Mam swoje życie, pracę, mieszkanie, rytuały. Lubię ciszę. Kocham wracać do domu, w którym nikt na mnie nie czeka z pretensjami ani pytaniem „Czemu tak późno?”. Ale w grudniu samotność przestaje być neutralna, a zaczyna być interpretowana. Dlatego założyłam konto w aplikacji randkowej. Tylko na tydzień.
Nie po to, żeby kogoś poznać, bo nie szukałam relacji. Nie chciałam bliskości, obietnic ani historii „jak to się zaczęło”. Chciałam sprawdzić, co się wydarzy, jeśli zrobię coś kompletnie sprzecznego z moim charakterem. Taki eksperyment: trochę z ciekawości, trochę z przekory, trochę z nudy.
— Tydzień, Lucyna. Tylko tydzień — powtarzałam sobie, zakładając profil. — Nic się nie wydarzy.
Przeglądałam opisy mężczyzn jak menu w barze, do którego nie zamierzałam wchodzić: „Uwielbiam podróże”, „Szukam bratniej duszy”, „Nie wiem, co tu robię ”.
— Ja wiem — mruknęłam do telefonu. — Uciekasz przed samotnością jak wszyscy.
Zamknęłam aplikację, pewna, że to będzie tylko przelotna rozrywka. Bez spotkań, bez historii, bez konsekwencji, bo przecież nie wierzę w przypadki. A już na pewno nie w te, które zaczynają się w aplikacji.
Zawiesiłam palec nad ekranem
Drugiego dnia od założenia konta byłam już zmęczona. Wszyscy „uwielbiali spacery”, wszyscy „cenili szczerość”, a połowa zaczynała rozmowę od pytania, na które nie miałam ochoty odpowiadać. Odpisałam kilku osobom z grzeczności, ale bez zaangażowania. Bardziej z poczucia, że skoro już tu jestem, to wypada. Wtedy pojawiła się wiadomość od Stefana.
Nie zaczynała się od komplementu ani od pytania o zdjęcie. Nie było tam żartu ani próby bycia błyskotliwym. Przeczytałam ją dwa razy, bo mózg szukał czegoś, czego tam nie było.
„Nie lubię zimy w samotności sam. Może spędzimy choć jedno popołudnie neutralnie — na spacerze?”.
Zawiesiłam palec nad ekranem. Pierwszym odruchem było zamknięcie rozmowy. Neutralnie to słowo, którym ludzie zwykle próbują coś ukryć. Samotność w święta brzmiała jak zaproszenie do cudzego smutku, a ja obiecałam sobie, że nikogo nie będę ratować. A jednak odpisałam.
„Neutralnie brzmi podejrzanie. Poza tym to tylko aplikacja, nie planuję spotkań” — napisałam to chłodno, nawet trochę złośliwie. Spodziewałam się albo zniknięcia, albo próby odkręcania sytuacji. Stefan odpisał po chwili:
„Rozumiem. Nie lubię planów, które coś obiecują. Spacer to tylko chodzenie obok siebie”.
To zdanie mnie zatrzymało. Chodzenie obok siebie nie wymagało deklaracji ani historii. Nie zmuszało do niczego, poza obecnością. Poczułam niepokój, bo zauważyłam, że zamiast szukać pretekstu, żeby zakończyć rozmowę, zaczęłam ją analizować. Złapałam się na tym, że sprawdzam, czy Stefan jeszcze jest aktywny. Że czytam jego krótkie odpowiedzi bez irytacji. Że nie kasuję konwersacji, chociaż mogłam to zrobić jednym ruchem.
Powtarzałam sobie w myślach, że to tylko tydzień. Że nic się nie wydarzy, a spacer to nie spotkanie. I właśnie dlatego poczułam lekkie poruszenie, którego nie chciałam nazywać po imieniu.
Szliśmy obok siebie
Spotkaliśmy się któregoś niedzielnego popołudnia, kiedy miasto wyglądało, jakby ktoś je na chwilę wyłączył. Ulice były puste, sklepy zamknięte, a dźwięki przytłumione. Śnieg skrzypiał pod butami w sposób, który zawsze kojarzył mi się z dzieciństwem, choć nie potrafiłam wskazać konkretnego wspomnienia. Przyszłam kilka minut wcześniej, co mnie samą zdziwiło. Zwykle się spóźniam, żeby nie musieć czekać.
Stefan stał przy wejściu do parku. Nie rozglądał się nerwowo, nie udawał zajętego telefonem. Po prostu stał. Przywitał się krótkim skinieniem głowy.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry — odpowiedziałam i ruszyliśmy przed siebie, bez ustalania kierunku.
Przez pierwsze minuty prawie się nie odzywaliśmy. I to było zaskakująco w porządku. Cisza nie była napięta — raczej miękka, jakby oboje uznali ją za naturalny element spaceru. Po chwili Stefan powiedział, że święta, te zimowe, zawsze go męczyły, bo zmuszały do udawania nastroju, którego nie czuł. Odpowiedziałam, że mam podobnie i że wolę zwykłe dni, bo niczego nie wymagają.
— Nie trzeba wtedy być kimś więcej — dodałam.
— Wystarczy iść — odpowiedział.
Szliśmy obok siebie, nie za blisko, ale też bez przesadnego dystansu. Zauważyłam, że dopasowujemy kroki bez słów. Kiedy zwalniał, ja też zwalniałam. Kiedy ja przyspieszałam, on robił to samo. Zaczęło mnie to niepokoić, bo poczułam się zbyt swobodnie. Jakbyśmy znali się dłużej, niż w rzeczywistości. Złapałam się na tym, że celowo wybieram dłuższą alejkę, że nie sprawdzam godziny. Że nie chcę, żeby ten spacer się kończył, chociaż przecież miał być tylko neutralny. Nie powiedziałam tego na głos.
Dał mi czas
Zobaczyliśmy się jeszcze raz kilka dni później, choć żadne z nas nie zaproponowało tego wprost. Rozmowa potoczyła się tak, jakby to było oczywiste, że ten pierwszy spacer nie był zamkniętą całością. Stefan napisał, że znowu ma wolne popołudnie i że miasto wydaje się jeszcze bardziej puste. Odpisałam, że też to zauważyłam. I na tym właściwie ustalenia się skończyły.
Tym razem spotkaliśmy się bliżej centrum. Szliśmy wolniej niż poprzednio, częściej się zatrzymywaliśmy. Rozmawialiśmy więcej, ale nadal bez ciężaru. O pracy, o tym, jak łatwo przyzwyczaić się do samotności, nawet jeśli nie była wyborem. Powiedział, że przez długi czas myślał, że wystarczy mu cisza, a potem odkrył, że cisza bywa głośna. Słuchałam uważnie, choć zwykle w takich momentach uciekam myślami.
W pewnej chwili usiedliśmy na ławce. Długo milczeliśmy, patrząc na ludzi przechodzących w oddali. I wtedy Stefan powiedział to zdanie, zupełnie zwyczajnym tonem, bez wzniosłości, jakby mówił o pogodzie:
— Nie spodziewałem się, że aplikacja przyniesie mi coś prawdziwego.
Zamilkłam. Poczułam, jak to zdanie we mnie pracuje, jak rozsuwa mój starannie ułożony dystans. Nie odpowiedziałam od razu, bo każda odpowiedź wydawała się zbyt zobowiązująca albo zbyt fałszywa. Bałam się nazwać to, co zaczęło się dziać, bo nazwanie zawsze coś zmienia. Siedzieliśmy dalej obok siebie. Stefan nie naciskał, nie patrzył na mnie pytająco. Dał mi czas, choć nie wiedział, jak bardzo go potrzebowałam. Po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, że to już nie jest zabawa ani eksperyment. I ta myśl była bardziej przerażająca niż samotność, do której byłam przyzwyczajona.
Był cichy i zwyczajny
Nie odpowiedziałam mu wtedy. Wstałam z ławki pierwsza, jakby ruch miał mnie uratować przed koniecznością mówienia. Zaczęliśmy iść w stronę, której nie planowaliśmy. Zauważyłam, że Stefan nie przyspiesza, nie próbuje niczego domknąć. Szedł obok, tak samo jak wcześniej, jakby uznał, że to, co powiedział, może wisieć między nami bez natychmiastowej reakcji.
Dopiero pod koniec spaceru poczułam, że jeśli teraz nie powiem nic, to wrócę do domu z ciężarem, którego nie chcę nosić. Zatrzymałam się. Stefan też się zatrzymał i spojrzał na mnie uważnie, ale spokojnie.
— A ja się nie spodziewałam — zaczęłam i urwałam, bo głos na moment mi się załamał — że jeszcze będzie ktoś, przy kim nie będę musiała się pilnować.
Nie patrzył na mnie z ulgą ani z triumfem. Kiwnął tylko głową, jakby to, co powiedziałam, było dokładnie takie, jakie miało być. Wyciągnął rękę, niepewnie, bez gestu, który mógłby coś wymuszać. Włożyłam swoją dłoń w jego dłoń, zanim zdążyłam to przemyśleć.
Ten dotyk nie był obietnicą ani finałem. Był cichy i zwyczajny. A jednak wiedziałam, że przekroczyłam granicę, którą sama sobie postawiłam na początku tego tygodnia. Poczułam strach, bo nagle uświadomiłam sobie, że boję się jego końca. Że usunięcie konta, zaplanowane jak sprzątanie po krótkiej zabawie, przestało być oczywiste. Szliśmy jeszcze chwilę, trzymając się za ręce, bez rozmowy. I po raz pierwszy od dawna nie miałam potrzeby niczego kontrolować.
Było ciepło czyjejś obecności
Nie ustalaliśmy planów na sylwestra. To wyszło naturalnie, choć kiedy teraz o tym myślę, widzę, że oboje krążyliśmy wokół tematu, sprawdzając, czy drugie się nie wycofa. Stefan napisał, że nie ma ochoty na hałas ani ludzi, a ja odpisałam, że od lat omijam tę noc szerokim łukiem. Chwilę później zapytał, czy chcę po prostu być razem. Bez wielkich słów.
Spotkaliśmy się wieczorem w tym samym parku. Miasto było inne niż zwykle, bardziej nerwowe, rozświetlone, ale między nami panował spokój. Usiedliśmy obok siebie, raz rozmawiając, raz milcząc. Oglądaliśmy przez okno, jak pojedyncze światła rozbłyskują na niebie, bez zachwytu, raczej z ciekawością. Stefan nalał napoje do szklanek i uniósł swoją w geście, który nie był toastem.
— Za to, że jest cicho — powiedział.
— I że nie trzeba niczego obiecywać — dodałam.
Gdy wybiła północ, nie było euforii ani wzruszenia. Było ciepło czyjejś obecności i świadomość, że nie siedzę sama, wpatrzona w ekran. Stefan położył rękę na mojej dłoni, jakby sprawdzał, czy nadal tam jestem. Byłam. Nie rozmawialiśmy o przyszłości. Nie było mowy o tym, co będzie dalej ani czy ten tydzień ma znaczenie. Konto w aplikacji przestało być tematem. Nowy Rok przyszedł zwyczajnie, bez fanfar, a ja po raz pierwszy od dawna nie czułam potrzeby, by go kontrolować.
Nie wiem, czy to była odwaga
Kiedy myślę o tamtym tygodniu, nie widzę w nim przełomu ani historii, którą da się łatwo opowiedzieć przy stole. Nie było wielkich decyzji, dramatycznych zwrotów ani momentu, w którym wszystko stało się jasne. Było raczej przesunięcie. Delikatne, ale odczuwalne. Jakby coś we mnie zrobiło krok w bok.
Założyłam konto tylko na tydzień, bo chciałam mieć nad tym kontrolę. Czas był zamknięty, ramy ustalone, ryzyko policzone. Wydawało mi się, że jeśli coś ma datę końcową, nie może mnie zaskoczyć. A jednak to nie tydzień okazał się ważny, tylko to, co wydarzyło się pomiędzy milczeniem a zdaniami wypowiadanymi bez planu. Nie wiem, czy to była odwaga, czy zwykłe zmęczenie byciem zawsze ostrożną. Może jedno i drugie. Wiem tylko, że przez chwilę pozwoliłam sobie nie wiedzieć. Nie sprawdzać, nie nazywać, nie zabezpieczać się na zapas. I świat się od tego nie rozsypał.
Nie powiem, że od tamtej pory wszystko się ułożyło. Nie wiem, jak długo to trwało ani w jaką stronę poszło. Niektóre rzeczy nie domagają się puenty. Wystarczy, że są. Że przez jedną noc, a potem jeszcze przez kilka dni, nie wchodziłam w Nowy Rok sama. I to, na ten moment, okazało się wystarczające.
Lucyna, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W święta mąż zasypał mnie luksusowymi prezentami. Co z tego, skoro sylwestra i Nowy Rok spędziłam sama jak palec”
- „Zauważyłem, że żona potajemnie wybiera pieniądze ze wspólnego konta. Długo milczałem, ale w końcu poznałem powód”
- „Uczucie mnie zaskoczyło. Niby to chłopak najlepszej przyjaciółki, ale jak tu walczyć z miłością?”

