„Zrobiłam eksperyment i przestałam pisać do znajomych jako pierwsza. Byłam w szoku, co się wydarzyło w sylwestra”
„Wyłączyłam wszystko, co można było wyłączyć. Telefon zamknęłam w szufladzie, zasłoniłam okna. Siedziałam w dresie, z herbatą, z książką, ale głównie – ze sobą. Miało być spokojnie, kojąco, oczyszczająco i przez chwilę było”.

Kiedy ostatni raz byłam naprawdę sama? Nie tylko fizycznie, ale tak zupełnie, mentalnie – nie pamiętam. Mam 32 lata, mieszkam w Warszawie, pracuję w agencji kreatywnej, co znaczy tyle, że codziennie udaję, że wszystko jest super, nawet jeśli od środka rozsypuję się na kawałki. Mój kalendarz pęka w szwach, ale w środku czuję się pusta.
Zaczęło się od zmęczenia. Takiego nie do końca fizycznego – bardziej duszy. Z każdą kolejną wiadomością, kolejnym „spotkajmy się!”, „musimy pogadać”, „prześlij to do końca dnia” – coraz bardziej miałam ochotę wszystko wyłączyć i siebie też.
W święta po raz pierwszy od lat nie pojechałam do rodziców. Tłumaczyłam się chorobą, ale prawda była inna: chciałam odpocząć. Od ludzi, od obowiązków, od pozorów. Wtedy wpadłam na pomysł. Jeden dzień. Jeden dzień całkowitej ciszy. Bez telefonu, bez internetu, bez rozmów. Jak w klasztorze, tylko w wersji miejskiej.
Wyłączyłam wszystko, co można było wyłączyć. Telefon zamknęłam w szufladzie, zasłoniłam nawet okna. Siedziałam w szarym dresie, z herbatą, z książką, ale głównie – ze sobą. Miało być spokojnie, kojąco, oczyszczająco i przez chwilę było. A potem… potem przyszła wieczorna godzina. Coś zaczęło mnie uwierać. Jakieś dziwne pytanie, które nie chciało się odczepić: „A jeśli przez cały dzień nikt się nie odezwał… to co to mówi o mnie?”.
Tego się nie spodziewałam
Wieczorem, trochę z opóźnieniem, sięgnęłam po telefon. Bez wielkich oczekiwań, naprawdę. W końcu to miał być mój dzień oddechu – bez ludzi, bez bodźców, bez świata. Odblokowałam ekran i... zatrzymałam się. Nic. Nie było żadnych wiadomości. Zero. Ani SMS-a, ani komunikatorów, ani nawet świątecznej wiadomości od ciotki, która zwykle zasypuje mnie głośnymi grającymi filmikami. Od nikogo. Pusto, tylko na jednej aplikacji kilka serduszek pod życzeniami, które wrzuciłam jeszcze dzień wcześniej. Żadnego „co u ciebie?”, żadnego „hej, jak się trzymasz?”, żadnego „zniknęłaś, wszystko ok?”.
Nagle zrobiło mi się zimno. Nacisnęłam ikonę wiadomości. Przewinęłam w górę. Pisałam ostatnio do Hani – ode mnie: „To co, kino w piątek?”. Brak odpowiedzi. Do Maćka: „Dzwoniłam, daj znać, jak będziesz miał chwilę”. Cisza. Nawet życzenia… Wszystkie były ode mnie do ludzi.
– Może wszyscy są po prostu zajęci? – próbowałam się przekonać. – A może... to zawsze ja dzwonię, ja piszę, ja proponuję?
Zrobiłam gorącą herbatę i usiadłam z telefonem na kolanach, jakbym miała usłyszeć od niego coś więcej niż cyfry i brak powiadomień.
– Może jestem tylko tłem w cudzych życiach. Takim sympatycznym dodatkiem, który znika niezauważenie, gdy przestaje się odzywać...
Zamilkłam. Pierwszy raz od dawna poczułam, co to znaczy być naprawdę sama.
Kontynuowałam swój eksperyment
Następnego dnia nie włączyłam telefonu z rana. Miałam ochotę sprawdzić, czy jeśli nadal się nie odezwę – ktoś się obudzi. Ktoś zatęskni. Ktokolwiek. Odpowiadało tylko milczenie. Ciche jak śnieg za oknem, ciężkie jak myśli, które powoli wylewały się ze mnie, jedna po drugiej.
Przez większość dnia chodziłam po mieszkaniu bez celu. Czytałam jedną stronę książki trzy razy, a i tak nie wiedziałam, o czym była. Zaparzyłam kawę, której nie wypiłam. Zrobiłam pranie, chociaż nie było takiej potrzeby. Zapełniałam ciszę.
Wieczorem w końcu wzięłam telefon do ręki. Sprawdziłam. Zero nowych wiadomości. Tylko bank przypomniał mi o nieopłaconym rachunku. Zacisnęłam zęby. „Może jeszcze jeden dzień...” – pomyślałam. Trzeci dzień przyniósł złość. Na ludzi. Na siebie. Na cały świat, który zdawał się nie zauważać, że zniknęłam. Zaczęłam przewijać listę kontaktów, jakby miało mi to coś wyjaśnić. Każde imię było jak zarzut: „ty do mnie nie napisałaś, ty też nie, ty nawet nie zauważyłeś...”.
Nagle zadzwoniła mama.
– Halo, Karolinko? Coś taka cicha? Wszystko w porządku?
– Tak... po prostu robię sobie detoks od ludzi – powiedziałam, próbując nie brzmieć zbyt sucho.
– Oj, dziecko... może ci się to nawet przyda. Tylko nie zapominaj, że nie wszyscy potrafią być samotni tak jak ty.
Rozłączyła się po dziesięciu minutach. Rozmowa była ciepła. Krótka. Zostawiła we mnie pytanie: czy naprawdę tak dobrze znoszę samotność... czy po prostu się do niej przyzwyczaiłam?
Z planów nic nie wyszło
Trzy dni ciszy przerodziły się w cztery. Potem w pięć. Przyszło ciche „pomiędzy” – ten dziwny czas między świętami a Nowym Rokiem, kiedy wszystko wydaje się zawieszone. Ja też się zawiesiłam. Czekałam. Nie pisałam do nikogo. Z przekory. Z ciekawości. Z żalu, który wylewał się ze mnie jak gorzka herbata z filiżanki – nienaturalnie, powoli, a jednak nie do zatrzymania. Zbliżał się sylwester. Normalnie miałabym już zaproszenie na domówkę u Ani, opcję wyjazdu z ekipą, może chociaż plan awaryjny z jakąś koleżanką, winkiem i serialem. Tym razem – nic. Pusto.
Zerknęłam na aplikacje. Konta moich znajomych tętniły życiem: planowanie, pakowanie, odbieranie paczek z cekinowymi sukienkami. Opisy: „ostatni dzień roku z najlepszymi”, „idziemy w tango”, „ekipa gotowa”. A ja siedziałam w tym samym dresie, z kubkiem herbaty i telefonem, który milczał jak grób.
Wreszcie napisałam do Kasi:
– „Masz jakieś plany na sylwestra?”.
Odpisała po godzinie:
– „Tak, jedziemy z ekipą do Karpacza. W sumie spontanicznie wyszło”.
– „No to miłego!”.
Nie dostałam nawet odpowiedzi. Usiadłam przy oknie, patrząc na ciemniejące niebo. Warszawa powoli zaczynała błyskać pierwszymi fajerwerkami. W moim mieszkaniu była tylko cisza. Wszystkie te relacje to był teatr. Ja pisałam, ja proponowałam, ja przypominałam. Bez mnie to wszystko znika. Tego wieczoru po raz pierwszy pomyślałam: „Może ja po prostu nie jestem nikomu potrzebna”. Zrobiło mi się smutno.
Wymyśliłam inne wyjście
W sylwestra rano obudziłam się z dziwnym uczuciem, jakby ktoś wyjął mi z klatki piersiowej coś ciężkiego i zostawił po tym pustą dziurę. Nie płakałam. Łzy nie chciały przyjść. Zamiast nich była ta cicha, lepka rezygnacja, która sprawia, że człowiek wstaje, myje zęby i robi kawę, jakby nic się nie stało, choć wszystko w środku krzyczy.
Telefon leżał na stole. Milczał. Patrzyłam na niego i nagle poczułam wstyd. Nie za to, że jestem sama. Za to, że wciąż czekam, aż ktoś uzna, że warto mnie zauważyć. Zanim zdążyłam się rozmyślić, zadzwoniłam do mamy.
– Mamo… mogę przyjechać na sylwestra?
Po drugiej stronie zapadła krótka cisza, taka zaskoczona, a potem jej głos zrobił się jaśniejszy.
– Oczywiście, dziecko. Bardzo się ucieszymy. Już myślałam, że znowu na jakieś wymyślne party idziesz.
Przełknęłam ślinę.
– Nie tym razem. Mam dość ludzi, którzy mnie nie widzą.
Mama nic nie skomentowała. Nie zaczęła prawić morałów. Tylko westchnęła cicho, jakby wiedziała od dawna, że do tego dojdzie.
Po południu siedziałam już w pociągu. Rodzice przyjęli mnie jak zawsze – bez wielkich pytań, bez drążenia. Tata zabrał moją torbę, mama od razu postawiła na stole zupę, jakby to był zwykły dzień. Wieczorem oglądaliśmy telewizję, jedliśmy sałatkę, śmialiśmy się z prowadzących sylwestrowy koncert. W pewnym momencie zauważyłam, że oddycham spokojniej. Prosto. Cicho. Prawdziwie. Gdzieś w środku poczułam coś, co bolało najbardziej: to nie ja byłam niewidzialna. To ja przez lata próbowałam być widziana przez ludzi, którzy nawet nie patrzyli.
Napisałam im prawdę
Pierwszy dzień stycznia przywitał mnie śniegiem i ciszą. Taką inną niż ta w moim mieszkaniu – cieplejszą. W kuchni unosił się zapach jajecznicy i masła. Mama nuciła coś pod nosem, tata krzyżował nogi na fotelu i czytał gazetę. Siedziałam z kubkiem kawy i patrzyłam w okno. Nadszedł nowy rok. A we mnie – stara ja, ale trochę mniej pogubiona.
Po śniadaniu sięgnęłam po telefon. Przypomniałam sobie, że jeszcze kilka dni temu sprawdzałam go kompulsywnie. Teraz tylko... patrzyłam. Weszłam na media społecznościowe. Zobaczyłam tony zdjęć: „najlepszy sylwester”, „z najlepszą ekipą”, „Nowy Roku, kocham cię już teraz”. Wszystko takie kolorowe, błyszczące, dopieszczone. I wszystko nagle wydało mi się puste.
Wystukałam post. Bez zdjęcia. Bez błyskotek. „Zrobiłam eksperyment. Przez kilka dni się nie odzywałam. I wiecie co? Nikt tego nie zauważył. Może to i dobrze. Czasem trzeba zamilknąć, żeby usłyszeć prawdę: że nie chodzi o to, ilu masz znajomych. Tylko ilu z nich cię naprawdę widzi. Dzień ciszy nauczył mnie więcej niż setki rozmów. Chyba czas porozmawiać ze sobą – wreszcie naprawdę”.
Opublikowałam. Kilka polubień, kilka komentarzy. Jedna wiadomość – od koleżanki z liceum, która napisała: „Wiem, co czujesz. Miałam tak samo”. To było wszystko. Wylogowałam się. Zamknęłam aplikację. Nie czułam, że coś tracę.
„To nie koniec świata. Może to nawet początek czegoś zdrowszego. Już nie będę błaznem w cudzym teatrze” – pomyślałam. A potem po prostu... wzięłam książkę i zaczęłam czytać. Dla siebie. Nie po to, żeby to wrzucić na internet.
Zrozumiałam coś ważnego
Wróciłam do Warszawy drugiego stycznia. Pociąg był pusty, jakby ludzie jeszcze nie chcieli wracać do swoich starych żyć. Ja też nie wracałam do starego. Przynajmniej nie do końca. W mieszkaniu czekała na mnie ta sama kanapa, ten sam kubek po herbacie, ta sama sterta prania. Tylko ja już nie byłam tą samą osobą, która kilka dni wcześniej planowała „dzień ciszy” jak jakiś święty rytuał dla duszy. Teraz wiedziałam, że cisza może być bolesna, niewygodna, ale też... konieczna.
Nie wróciłam do mediów społecznościowych. Nie usunęłam kont, nie robiłam z tego wielkiej sprawy. Po prostu przestałam się logować. Sprawdziłam jeszcze tylko ustawienia powiadomień. Wyłączyłam wszystkie. Żadnych pingów, dźwięków, drgań. Jeśli ktoś naprawdę będzie chciał mnie znaleźć – da sobie radę.
Zaczęłam dzwonić tylko do tych, z którymi rozmowy były dwustronne. Nie trzymałam się kurczowo kontaktów, które od miesięcy były inne. Zaczęłam mówić „nie” ludziom, którzy przypominali sobie o mnie tylko, gdy czegoś potrzebowali. Czy to bolało? Jasne. Poczucie, że przez lata budowałam relacje, które wcale nie były prawdziwe – to zostaje w człowieku jak blizna. Na szczęście blizna nie boli wiecznie.
Mama napisała mi kilka dni później: „Tęsknię. Jakby co – wiesz, gdzie nas znaleźć”. Wiedziałam. Po raz pierwszy od dawna nie czekałam na wiadomości od świata. Zamiast tego – pisałam do siebie. Listy w głowie. Długie, prawdziwe. Już nie chciałam wracać do tłumu. Teraz wolę kilka cichych głosów niż jeden wielki hałas. Czasem najważniejsze rozmowy to te, które prowadzisz... w ciszy.
Karolina, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zaproszenie na sąsiedzkiego sylwestra przyjęłam z rezerwą. Nie miałam pojęcia, że przeżyję wyjątkową noc”
- „Liczyłam na cudowne święta u boku mojego chłopaka. Kiedy ja ubierałam choinkę, drań planował wczasy pod palmami z inną”
- „Załamałam się, że sylwestra spędzę sama z teściową. To miał być wieczór z horroru, ale skończył się zupełnie inaczej”

