„Zrobiłam dla teściowej sos grzybowy z przepisu sąsiadki. Gdy wzięła go do ust, wykrzywiło ją i wreszcie oniemiała”
„Już wiedziałam. Nie zniosła, że ktoś inny – nie ona – miał na mnie wpływ. Że to nie jej porady, tylko cudzy przepis sprawił, że poczuła się... mniejsza. I zamiast podziękować, zaczęła szukać haka. A ja? Uśmiechnęłam się do siebie. I w myślach już planowałam kolejne danie z przepisów Grażyny”.

- Redakcja
Moja teściowa od zawsze była kobietą, której nic nie pasowało. Gdyby mogła, pewnie sama wybierałaby mi ubrania, meble do salonu i zawartość lodówki. Kiedy tylko się pojawiała, powietrze w mieszkaniu stawało się gęste, a mój mąż – jej ukochany synek – znikał nagle do garażu „coś sprawdzić”. Najbardziej jednak irytowało mnie, jak komentowała moje gotowanie. Wszystko było za słone, za tłuste, nie takie jak u niej. Pewnego dnia sąsiadka dała mi przepis na sos z grzybów. Postanowiłam zaryzykować. Bo czasem nawet najzwyklejsze danie może zmienić więcej, niż się spodziewamy.
ię jak królowaZachowywała s
Weszła do naszego mieszkania jak zawsze – bez pukania, z torbą pełną nieskromnych oczekiwań i jeszcze większym ego. Wysoka, szczupła, z perfekcyjnym kokiem i wzrokiem, który potrafił wyczyścić podłogę z kurzu lepiej niż mop. Teściowa. Matka mojego męża. Królowa matka.
– Znowu śmierdzi cebulą – powiedziała na dzień dobry, kręcąc nosem. – Może warto raz w życiu przewietrzyć?
Zacisnęłam zęby. Michał, mój mąż, właśnie zdejmował buty i udawał, że nie słyszy. Wiedziałam, że za chwilę zniknie w garażu „na chwilę”, czyli do wieczora.
– Zrobiłam rosół, może chcesz talerz? – zapytałam z wymuszoną uprzejmością.
– Rosół? Ty robisz rosół? – uniosła brwi i uśmiechnęła się z pogardą. – No dobrze, spróbuję, chociaż nie wiem, czy moje jelita to przeżyją. Ostatnio po twojej pomidorowej musiałam pić mięte trzy dni.
Usiadła przy stole jak na tronie. Siedziała prosto, splecione dłonie położyła na blacie i lustrowała kuchnię spojrzeniem, które znałam już na pamięć. Każdy centymetr był dla niej pretekstem do krytyki: brudny nóż, zacieki na czajniku, przypalona ściereczka.
– Michałek schudł – rzuciła nagle. – Czy ty w ogóle gotujesz coś poza mrożoną pizzą?
Nie odpowiedziałam. Tego dnia już wiedziałam, że mam dosyć. Przez całe lata próbowałam zaskarbić sobie jej sympatię – obiady, ciasta, prezenty na imieniny. Nic nie działało. Ale sąsiadka Grażyna powiedziała kiedyś: „Na każdego jest sposób, nawet na królową matkę”. I wtedy dała mi ten przepis…
Niespodziewana sojuszniczka
Grażyna była typową sąsiadką – zawsze wiedziała wszystko, zanim ktokolwiek zdążył się przyznać. Ale miała też jedną zaletę: gotowała jak bogini. W bloku mówiło się, że jej pierogi mogłyby zawstydzić każdą babcię z Podlasia. Zaczęłyśmy rozmawiać bliżej, kiedy zobaczyła mnie pewnego dnia wracającą od teściowej z oczami pełnymi łez i reklamówką z niedojedzonym sernikiem.
– Znowu się czepiała? – zapytała bez ogródek.
– Jak zwykle. Twierdzi, że nie potrafię przyprawić nawet ziemniaków – odpowiedziałam cicho.
– Przykro mi – westchnęła Grażyna. – Ale słuchaj, mam coś dla ciebie. Przepis. Na sos z grzybów. Tylko nie taki zwykły. To mój rodzinny sekret. Jak ktoś zje, to przez kilka minut nie jest w stanie wykrztusić ani słowa. Idealne na takich, co mają zawsze coś do powiedzenia.
Zaśmiała się, ale ja wiedziałam, że mówi poważnie. Podała mi kartkę zapisaną drobnym pismem. Przepis był banalny, ale zawierał jeden nietypowy składnik – odrobinę startego chrzanu i masła klarowanego smażonego razem z cebulą i grzybami.
– I pamiętaj – dodała, wręczając mi słoiczek z suszonymi borowikami – muszą być z lasu, nie z marketu. To robi różnicę.
Wzięłam przepis i postanowiłam, że zrobię ten sos w najbliższą sobotę. Wiedziałam, że teściowa znowu wpadnie „zobaczyć Michałka” i przy okazji skontrolować moją kuchnię. Ale tym razem miałam plan. I broń. Aromatyczną, gorącą broń.
Grzyby, które miały moc
W sobotę wstałam wcześniej niż zwykle. Michał jeszcze spał, a ja już stałam przy kuchennym blacie z nożem w ręku, czując, że to nie będzie zwykły dzień. Wyciągnęłam grzyby z papierowego woreczka. Miały intensywny, leśny zapach – taki, którego nie da się pomylić z niczym innym. Dokładnie tak pachniały wakacje u mojej babci, kiedy jako dzieci biegaliśmy z koszykami po lesie.
Namoczyłam je zgodnie z instrukcją Grażyny, potem pokroiłam w cienkie paseczki i wrzuciłam na patelnię z masłem klarowanym. Gdy tylko tłuszcz się rozgrzał, dodałam cebulę i małą łyżeczkę chrzanu. Aromat był obłędny – mocny, głęboki, z lekko ostrym pazurem. Cała kuchnia pachniała jak stara gospoda gdzieś w Bieszczadach.
Zrobiłam ziemniaki purée, usmażyłam mielone – takie klasyczne, które Michał uwielbia. Sos gotował się powoli, a ja stałam i mieszałam, jakby to było coś więcej niż jedzenie. I w sumie… było. Ten sos miał być moją odpowiedzią. Moim sprzeciwem wobec bycia wiecznie niewystarczającą.
Około jedenastej drzwi skrzypnęły. Teściowa. Oczywiście bez pukania.
– Co tak pachnie? – zapytała z progu, zdejmując płaszcz.
– Obiad – odpowiedziałam krótko i wróciłam do kuchni. Czułam, jak mi serce wali.
Zasiadła do stołu. Michał już był, dzieci też. Podałam wszystko jak na święto – w porcelanie, z serwetkami. Wlałam sos do sosjerki i postawiłam przed nią.
– Sos z grzybów. Specjalnie dla ciebie – powiedziałam z uśmiechem.
Obiad, który zmienił reguły gry
Początkowo wpatrywała się w sosjerkę podejrzliwie, jakby podejrzewała, że dodałam tam trutkę na szczury. Nie odezwała się jednak ani słowem. Wzięła łyżkę, polała ziemniaki obficie sosem i nabrała pierwszy kęs. Patrzyłam, jak wkłada go do ust, jak przeżuwa… a potem – jak zatrzymuje się w pół ruchu.
Zapadła cisza. Dosłownie. Michał spojrzał na nią zaniepokojony, dzieci przestały chlapać kompotem, a ja czekałam. Teściowa przełknęła i… nic. Nie powiedziała ani jednego słowa. Tylko patrzyła na talerz, jakby odkryła tam jakieś objawienie.
– Smakuje? – zapytałam spokojnie, choć wewnątrz aż drżałam.
Nie odpowiedziała od razu. Wzięła kolejny kęs. Potem jeszcze jeden. A potem… odłożyła widelec i spojrzała na mnie. I wtedy się zaczęło.
– To… to… – zaczęła z trudem, jakby ktoś kazał jej pochwalić satanistyczny rytuał. – To jest… dobre.
Michał prawie zakrztusił się ziemniakiem.
– Mamo, co ty mówisz? – zapytał półżartem.
– No przecież słyszysz – odburknęła, ale już bez tej swojej zwykłej pewności. – Dobre. Nawet bardzo. A te grzyby... no, przyznam, że coś takiego to ostatnio jadłam chyba u mojej matki.
Spojrzała na mnie i przez sekundę miałam wrażenie, że w jej oczach nie było chłodu, tylko coś na kształt szacunku. Pierwszy raz. W całym naszym wspólnym życiu. Ale znałam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie podda się tak łatwo.
Oniemiała, ale nie z wrażenia
Następnego dnia dostałam od niej SMS-a. Pierwszy od lat. Krótki:
Czy możesz podesłać przepis na ten sos?
Wpatrywałam się w ekran dłuższą chwilę, nie dowierzając. To nie była kobieta, która kiedykolwiek prosiła. Ona żądała, rozkazywała, krytykowała. A tu... „czy możesz”? No proszę, jaka grzeczna się zrobiła.
Odpisałam jeszcze krócej:
Przepis sąsiadki. Mogę ci dać, jak się kiedyś uśmiechniesz bez zaciśniętych zębów.
Wiedziałam, że ją to zaboli. I dobrze. Czasem trzeba powiedzieć „dość” – choćby i przez sos grzybowy. Ale ona nie odpuściła. Następnego dnia zadzwoniła. I zaczęła rozmowę od:
– Czy ta sąsiadka to ta z parteru? Grażyna? Bo coś mi świta, że ona kiedyś gotowała w restauracji...
– Może – odparłam, mieszając herbatę. – A może po prostu zna się na życiu. I na ludziach.
– Aha – odpowiedziała, tonem, który zwiastował jedno: nie odpuści. – Bo ja uważam, że jak ktoś gotuje tak dobrze, to musi mieć w tym jakiś interes.
– Interes? – parsknęłam.
– Tak. Może ci coś sugeruje, może cię do czegoś przekonuje. A może po prostu chce pokazać, że wie lepiej. Ludzie są różni.
Już wiedziałam. Nie zniosła, że ktoś inny – nie ona – miał na mnie wpływ. Że to nie jej porady, tylko cudzy przepis sprawił, że poczuła się... mniejsza. I zamiast podziękować, zaczęła szukać haka. A ja? Uśmiechnęłam się do siebie. I w myślach już planowałam kolejne danie z przepisów Grażyny.
Zamiast wdzięczności – zemsta
Myślałam naiwnie, że ta krótka chwila ciszy przy stole i jeden sms z prośbą o przepis oznaczają przełom. Że może wreszcie zacznie się jakaś normalna relacja. Ale zapomniałam, że moja teściowa nie zna słowa „wdzięczność”. Jeśli coś ją dotknie – nie zamilknie na długo. Ona po prostu szykuje kontratak.
Najpierw zaczęły się subtelne docinki. Podczas niedzielnego obiadu u niej – bo oczywiście „tradycji nie można porzucać” – usłyszałam, że nie każdy sos dobrze wpływa na układ trawienny. Że niektóre potrawy są „zbyt ambitne jak na domowe warunki” i że „nie wszystko, co pachnie grzybami, musi być od razu wybitne”.
Później dowiedziałam się od Michała, że jego matka próbowała zdobyć więcej informacji o Grażynie. Że wypytywała sąsiadów, czy ta „kobieta z parteru” nie była czasem zamieszana w jakiś skandal. Bo „przecież nie da się być tak miłym bez powodu”. A na koniec... zaprosiła nas na kolację. I podała coś, co wyglądało jak kopia mojego sosu z grzybów, tylko że z groszkiem, kiełbasą i – uwaga – kukurydzą. Nazywało się to „grzybowy misz-masz w stylu rustykalnym”. Michał prawie się popłakał ze śmiechu.
Spojrzałam na nią wtedy uważnie. Wiedziałam, że to wojna. Że nie będzie wdzięczności, porozumienia, przeprosin. Ale też… nie będzie już mojej uległości. Bo od tamtego dnia, kiedy oniemiała po pierwszym kęsie sosu, coś się zmieniło. Może nie w niej. Ale na pewno – we mnie. Już nigdy nie dam sobie wmówić, że jestem gorsza.
Zuzanna, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na grobie mojego męża ktoś zostawiał jedną różę. Teściowa wmawiała mi, że to jego kochanka, ale prawda była inna”
- „Gdy wygrałem 4 miliony w loterii, chciałem odzyskać dawną miłość. Szybko zrozumiałem, że szczęścia nie da się kupić”
- „Gdy dostałam swoją pierwszą pensję, wpadłam w szał zakupów. Szybko do mnie dotarło, że dorosłość nie wygląda jak film”

