Reklama

W kuchni pachniało świeżym chlebem, a na kaloryferze suszyły się wyprane ściereczki. Tak wyglądał mój codzienny świat – świat prosty, ułożony i cichy. Mieszkaliśmy z Andrzejem w domu po jego rodzicach, w małym miasteczku, gdzie każdy znał każdego, i gdzie czas płynął swoim rytmem – trochę za wolno dla młodych, w sam raz dla takich jak my.

Byliśmy szczęśliwi

Andrzej był typem złotej rączki. Gdy coś przeciekało, stukało, albo się nie domykało – wystarczyło dać mu śrubokręt i chwilę spokoju. Pracował w zakładzie komunalnym, ale to nie tam błyszczał – jego królestwem był nasz dom. Z czasem zaczęliśmy mówić o remoncie. O wannie, o której marzyłam od lat, o oknach, które już dawno powinny iść na emeryturę, o poddaszu, które może uda się przerobić na pokój do czytania. Marzyliśmy cicho, z kubkiem herbaty w dłoni.

– Gosiula, jak tylko dostanę tę premię z roboty, robimy łazienkę – powiedział pewnego wieczoru Andrzej, siadając obok mnie na wersalce. – Tyle lat się męczysz z tą kabiną, aż mnie boli.

– A może balkonik? Żebyś sobie mógł hodować te swoje pomidorki w doniczkach? – zażartowałam.

– Balkonik też będzie. I kafelki takie, jakie lubisz. Zielonkawe, nie? – uśmiechnął się, klepiąc mnie po kolanie.

Śmialiśmy się wtedy z głupot, z pękniętej rury w piwnicy, z kurzu, który zawsze wracał po sprzątaniu. Z prostych rzeczy. Michał, nasz syn, był już dorosły, po studiach, mieszkał w Warszawie. Rzadko dzwonił, ale wiedzieliśmy, że tak to teraz wygląda. „Dzieci odchodzą” – mówiła moja mama, a ja powtarzałam to jak zaklęcie.

Ale już wtedy, w tych spokojnych rozmowach o kafelkach i wannie, coś mi zaczęło szeptać w głowie. Że Michał jest... inny. Że zawsze taki był. Zamykał się w sobie, uciekał w swoje pomysły, marzenia, które miały zmieniać świat. Tylko że świat, jak się potem okazało, nie bardzo chciał się zmieniać na jego warunkach.

Syn był w tarapatach

Telefon zadzwonił po dwudziestej pierwszej. Siedzieliśmy właśnie z Andrzejem przy stole, obieraliśmy ugotowane ziemniaki na kopytka na jutro. Z kuchni dobiegało radio, cicho grało jakieś stare tango.

– Halo? – odebrałam.

– Mamo... – głos Michała był spięty, jakiś inny, szarpany jakby mu coś siedziało na piersi.

– Co się dzieje? – zapytałam od razu, zbyt dobrze znałam ten ton. – Michał, mów.

– Możecie przyjechać? Jutro... albo nawet dziś, jeśli się da. Muszę... pogadać. Ważna sprawa.

Andrzej spojrzał na mnie znad garnka. Pokiwałam głową. Zaczynałam się trząść.

– Co się dzieje, synku?

– To nie przez chorobę ani nic, spokojnie. Tylko... – zawahał się. – Potrzebuję waszej pomocy. Pieniędzy.

Pojechaliśmy rano. Droga do Warszawy ciągnęła się jak zły sen. Nie odzywaliśmy się z Andrzejem przez całą drogę. Michał mieszkał w nowym bloku, Karolina otworzyła nam drzwi i nawet nie zaprosiła do środka. Miała na sobie dres. W salonie Michał chodził tam i z powrotem. Włosy w nieładzie, oczy podkrążone.

– Co się stało? – zapytał Andrzej, siadając ciężko na kanapie.

– Mam długi. Kredyty, chwilówki, wszystko. Nie ogarnąłem... Inwestowałem. Miało wypalić. Nie wypaliło.

– Ile? – spytał Andrzej cicho.

– Dużo... 50 tysięcy.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– Przecież... przecież mówiłeś, że masz oszczędności – szepnęłam.

– Mówiłem. Ale kłamałem. Potrzebuję waszej pomocy. Przecież jesteście moimi rodzicami.

Spojrzałam na Andrzeja. Patrzył w podłogę. Ja natomiast poczułam, że coś we mnie pęka.

Tej nocy nie spaliśmy

Siedzieliśmy przy kuchennym stole, każde z nas z kubkiem herbaty, której nikt nie dopił. Wciąż słyszałam w głowie jego głos: „Przecież jesteście moimi rodzicami”. Bez krzty wdzięczności. Jakby to było oczywiste, że oddamy mu wszystko.

On wpakował się w to sam – Andrzej mówił przez zaciśnięte zęby. – Ma dwadzieścia siedem lat, Gosiula. A zachowuje się jak dzieciak. Kto bierze trzy kredyty, nie mając dobrze płatnej pracy?!

– Ja wiem... – westchnęłam. – Ale przecież to nasz syn. Nie możemy pozwolić, żeby mu... wszystko zabrali. Komornik, windykatorzy...

– I co? Oddamy wszystko? Całe te lata oszczędzania? Remont? Ten dom?! – głos Andrzeja podniósł się, co zdarzało się rzadko.

– Skreślimy wannę, nowe okna... – powiedziałam, łamiącym się głosem. – Ale nie syna.

Andrzej spojrzał na mnie, a ja zobaczyłam w jego oczach coś, czego dawno tam nie było – żal. Ale nie do Michała. Do mnie. Bo to ja zawsze miękłam pierwsza. Ja go usprawiedliwiałam, gdy wracał późno w liceum, gdy zrezygnował ze studiów magisterskich. To ja wszystko tłumaczyłam: „on szuka siebie”, „on po prostu inaczej patrzy na świat”.

A teraz miałam to przed sobą – dorosłego mężczyznę, który nie umiał powiedzieć: „przepraszam”, tylko mówił: „dajcie”.

Rano przeliczyliśmy oszczędności. Starczy. Prawie wszystko. Andrzej wyjął kopertę z szafy. Położył ją na stole, ale nie podał mi jej.

– Jak mu to damy, to już nie będzie odwrotu – powiedział cicho.

– Wiem – odpowiedziałam. – Ale może to ostatni raz, kiedy naprawdę nas potrzebuje.

Coś się zmieniło

Pojechaliśmy jeszcze tego samego dnia. Michał odebrał kopertę bez słowa. Otworzył, przeliczył, skinął głową. Karolina stała obok i patrzyła na nas, jakbyśmy byli dostawcami pizzy, którzy się spóźnili.

No, przynajmniej na coś się przydaliście – mruknęła pod nosem i zniknęła w kuchni.

Udawałam, że nie słyszę. Andrzej w ogóle się nie poruszył. Michał spojrzał na nas obojętnie.

– Dzięki. To mi pomoże. Muszę ogarnąć kilka spraw.

– Michał... – zaczęłam cicho. – My to robimy, bo cię kochamy. Ale... chcielibyśmy, żebyś wiedział, że to nie jest takie...

– Wiem, wiem – przerwał. – Nie musicie wygłaszać kazań.

Zamilkłam. Patrzyłam na jego twarz, której kiedyś ufałam bezgranicznie. Teraz była zamknięta, obca.

Wracaliśmy w ciszy. Andrzej prowadził, ja siedziałam sztywno z dłońmi splecionymi na kolanach. Żadne z nas się nie odezwało. W domu zjedliśmy kolację bez apetytu. Andrzej poszedł do garażu, jak zawsze, gdy nie mógł sobie poradzić z emocjami. Ja siedziałam w kuchni, patrzyłam przez okno na ogród. Wszystko wydawało się nagle niepotrzebne.

Dwa dni później Andrzej wrócił z pracy, zjadł obiad i nawet nie spojrzał mi w oczy.

On nawet nie powiedział dziękuję… – powiedziałam w końcu.

– Może nie potrafi – odpowiedział beznamiętnie.

– A może nie chce.

Milczeliśmy przez chwilę. Wtedy zrozumiałam, że coś się zmieniło. W nas. W naszym małżeństwie. W domu, który miał być naszą przystanią. Dziura po remoncie nie była już największym zmartwieniem. Największa była ta pustka między nami.

Było nam przykro

Minęły trzy tygodnie. Michał się nie odezwał. Ani sms, ani „co słychać?”, nic. Każdego dnia czułam jak coś we mnie zamiera, jakbyśmy nie uratowali syna, tylko go utracili. Na zawsze.

W czwartek, kiedy podlewałam pelargonie, zadzwonił telefon. Michał.

– Mamo, potrzebuję jeszcze trochę. No, z piętnaście tysięcy. Wyskoczyły niespodziewane koszty.

Zacisnęłam palce na słuchawce.

Michał… my nie mamy więcej.

– Nie macie? Czy nie chcecie?

– Nie mamy siły – powiedziałam cicho.

Z drugiej strony zapadła cisza, a potem trzask – Karolina zabrała mu telefon. Słyszałam jeszcze jak warczy: – Nie umieją się zająć własnym dzieckiem, a teraz udają świętych.

Spojrzałam na ekran, rozmowa zakończona. Stałam tak z komórką w dłoni, dopóki nie poczułam łez na policzkach. Nie płakałam z bezsilności. Płakałam, bo pierwszy raz pomyślałam, że może mój syn mnie nie kocha.

Wieczorem powiedziałam Andrzejowi. Słuchał, patrząc w jeden punkt, ale nic nie powiedziałam. Widziałam za to, jak walczył ze sobą, by się nie rozpłakać.

– Wyszedł ode mnie, nic nie powiedział – rzuciłam cicho. – Tylko wziął kurtkę i wyszedł. Nawet nie zapytał, czy jestem okej.

Czuliśmy żal

W pracy nie mogłam się skupić. Stałam przy tablicy, mówiłam o Mickiewiczu, ale myślami byłam zupełnie gdzie indziej. W przerwie usiadłam w pokoju nauczycielskim obok Joli, koleżanki z polskiego. Znałyśmy się od lat, ale nigdy nie mówiłam jej za wiele o naszych sprawach.

– Coś ty taka blada, Małgośka? – zapytała. – Chora jesteś?

– Nie… – odparłam. – Chyba się po prostu pomyliłam. W człowieku.

Popatrzyła na mnie, ale nic nie mówiła. Wzięłam głęboki oddech.

– Oddaliśmy Michałowi wszystko, co mieliśmy. A on... nawet nie powiedział dziękuję. Potem jeszcze chciał więcej. A jak odmówiłam, to przestał się odzywać. Jakbyśmy byli bankiem, a nie rodzicami.

Po powrocie do domu zastałam Andrzeja siedzącego w salonie. Światło było zgaszone, tylko szare światło zza okna wpadało przez firankę. Usiadłam obok niego bez słowa.

– Dziś znowu przeciekł dach – powiedział po chwili. – Kapie już do kuchni.

– Wiem. Zostawiłam tam miskę.

– Oddaliśmy wszystko. A on…? – głos mu zadrżał.

– Czasem człowiek oddaje serce, a dostaje brak wdzięczności – wyszeptałam.

Andrzej skinął głową. Nie trzymaliśmy się za ręce. Nie było już w nas siły nawet na czułość. Patrzyliśmy razem w ciemność. Deszcz stukał w szybę rytmicznie, jakby chciał nam przypomnieć, ile jeszcze kropel może spaść, zanim wszystko się rozpadnie do końca.

Małgorzata, 58 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama