Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie się to zaczęło. Chyba od pierwszej zdrady. Albo raczej – od pierwszego wybaczenia. Wtedy dałam mu przyzwolenie. Może nie słowami, ale czynem. I tak to się ciągnęło przez piętnaście lat. Piętnaście cholernie długich lat bycia tą „wyrozumiałą”, „rozsądną”, „dla dobra dzieci”.

Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, jak długo trwałam w czymś, co z miłością nie miało nic wspólnego. Marek był moim mężem, ojcem moich dzieci. I przez jakiś czas – moją wielką miłością. Potem stał się raczej… przyzwyczajeniem. Rytuałem. Nieznośnym ciężarem, który próbowałam nosić z uśmiechem, żeby nikt się nie domyślił, ile mnie to kosztuje.

Muszę być silna dla dzieci – powtarzałam sobie latami.

Nawet wtedy, gdy wracał z firmowego wyjazdu z perfumami obcej kobiety na koszuli. Nawet wtedy, gdy raz znalazłam SMS-a, w którym jakaś „Karolka” dziękowała mu za „cudowną noc”. Zawsze miał jakąś wersję. A ja miałam dzieci. Dzieci, które potrzebowały pełnej rodziny. Przynajmniej tak wtedy myślałam.

Ukrywałam prawdę

Z czasem przestałam się zastanawiać, z kim sypia mój mąż. Przestałam go sprawdzać, wypytywać, szukać śladów. Zaczęłam za to chować się w sobie. W domu, w kuchni, w pracy. Nosiłam maskę spokojnej, opanowanej kobiety. Nikt nie widział, jak zamykam się w łazience i duszę krzyk w ręcznik. Jak czasem siedzę w samochodzie pół godziny dłużej, żeby nie wejść do pustego – choć przecież pełnego ludzi – domu.

Dopiero gdy dzieci podrosły i przestały mnie potrzebować tak, jak dawniej, coś we mnie pękło. Może to była rozmowa z Natalią, która zapytała mnie wprost:

Mamo, ty jesteś szczęśliwa?

I nie potrafiłam jej odpowiedzieć. Wtedy zaczęłam planować. Nie wielką ucieczkę, nie rewolucję. Po prostu… odejście. Ciche, spokojne, z klasą. Bez dramatów. Tak, jak żyłam przez te piętnaście lat – w milczeniu. Tyle że tym razem to milczenie miało oznaczać koniec. I początek.

Mąż mnie wyśmiał

– Musimy pogadać – powiedziałam, stawiając przed Markiem kubek z kawą. Ręce mi lekko drżały, ale twarz miałam jak z kamienia.

– Oho, brzmi poważnie – mruknął, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu.

– Chcę rozwodu.

Spojrzał. Powoli, z irytującym uśmieszkiem. Jakby usłyszał żart, który go niespecjalnie bawi.

– Magda, błagam cię… – prychnął. – Masz zły dzień? Co się stało, znowu cię ktoś w pracy wkurzył?

– Nie żartuję.

– Daj spokój. Ile razy już to mówiłaś? – wziął łyk kawy i wrócił do telefonu. – Pamiętasz, po tej blondynie z księgowości też tak gadałaś. I po tej z siłowni. A potem co? Obiadek na stole i normalne życie.

Piekło mnie pod skórą. W duchu krzyczałam, ale na zewnątrz byłam lodowata.

Już złożyłam pozew.

Zamarł. Na moment.

– Że co? – spojrzał, jakby właśnie zobaczył obcą kobietę. – Ty chyba nie myślisz tego serio.

– Myślę.

– Magda… Przecież mamy dom, dzieci. Jak ty to sobie wyobrażasz?

– Wyobrażam sobie spokój. Życie bez zgadywania, kim dzisiaj pachnie twoja koszula.

Wstał gwałtownie, rozchlapał kawę.

Ty chcesz mnie karać? Za co niby?! Że czasem potrzebowałem oddechu? Przygody? Każdy facet...

– Ale nie każdy ma żonę, która przez 15 lat się nie odzywała, tylko milczała, bo bała się rozwalić rodzinę.

Patrzył na mnie chwilę. A potem zaśmiał się krótko, nerwowo.

– I co, teraz myślisz, że ja się załamię? Że będę błagał? Znam cię, Magda. Ty beze mnie nie istniejesz.

– Jeszcze się zdziwisz.

Głos mi nie drżał. Po raz pierwszy. A jego uśmiech… zgasł.

– Chcę, żebyś się wyprowadził. Jeszcze dzisiaj.

Sama byłam w szoku

– Ty naprawdę to zrobiłaś? – Monika aż przysiadła z wrażenia na krześle, wpatrując się we mnie, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. – Złożyłaś pozew? Tak po prostu?

– Nie po prostu. Po piętnastu latach. – Uśmiechnęłam się gorzko, mieszając łyżeczką w herbacie. – To było jak wyrywanie sobie paznokci. Powoli. I boleśnie.

– Magda... – westchnęła i położyła mi dłoń na ramieniu. – Ile razy ja ci mówiłam: „Odejdź”. Ile razy płakałaś u mnie w kuchni, a potem wracałaś i gotowałaś mu obiad, jakby nic się nie stało.

Pokiwałam głową. Widziałam to wszystko w oczach Moniki – troskę, smutek, złość. Zawsze była przy mnie, choć czasem pewnie myślała, że jestem idiotką. Może miałaby rację.

– Sama sobie zadawałam to pytanie – przyznałam. – „Dlaczego dopiero teraz?”. I wiesz co? Bo wcześniej się bałam. Bałam się, że nie dam rady. Że dzieci nie zrozumieją. Że będę nikim.

– A teraz?

– A teraz... czuję, że mam dość i że dam sobie radę.

Zamilkłyśmy. Monika napiła się kawy i patrzyła na mnie, jakby czegoś szukała.

– Ty już nie płaczesz – powiedziała cicho. – Przez tyle lat nie widziałam cię spokojnej.

– W środku mi się jeszcze wszystko trzęsie, ale... już nie muszę udawać. Wreszcie nie muszę się bać, co dziś znowu schrzanił. Nie czekam na nocne wiadomości od jakiejś „koleżanki z pracy”.

– On się zmienił? Próbował coś?

– Wyśmiał mnie. Powiedział, że jak zawsze mu wybaczę i będę przy nim.

Monika wzruszyła ramionami.

– Typowe. Oni się budzą, jak już spakujemy walizkę. Ale Magda, ty jej nie wypakowuj. Ani jednej rzeczy.

Pokiwałam głową.

– Nie wypakuję. Nawet jeśli serce będzie mi krzyczeć, że mam wracać. Tym razem posłucham rozumu.

Mąż błagał o jeszcze jedną szansę

Zadzwonił w piątek wieczorem.

– Mogę wpaść? Musimy pogadać – powiedział takim tonem, jakby chodziło o kupno lodówki. Bez emocji. Bez napięcia. Jakbyśmy nie rozmawiali o końcu naszego małżeństwa.

Chciałam odmówić, ale się zgodziłam. Chciałam spojrzeć mu w oczy. I upewnić się, że to naprawdę koniec. Przyszedł pachnący, ogolony, w tym swoim błękitnym swetrze, który zawsze nosił, gdy chciał mnie do czegoś przekonać. W ręce trzymał kwiaty. Moje ulubione – frezje. Położył je na stole, jakby miały przykryć te wszystkie zdrady.

– Magda, dajmy sobie jeszcze szansę – zaczął, siadając na kanapie. – Przecież to wszystko można naprawić. Pojechalibyśmy gdzieś… tylko my. Do Włoch, jak kiedyś. Pamiętasz? Toskania, to małe wino z…

– Marek. – Przerwałam mu, siadając naprzeciw. – Dlaczego teraz?

– Bo dopiero teraz zrozumiałem, że to się naprawdę dzieje. Ty nie żartujesz. Ty… naprawdę chcesz odejść.

– Nie chcę. Ja już odeszłam.

Spojrzał na mnie, zaskoczony. Wreszcie zniknął z jego twarzy ten głupkowaty uśmieszek.

– Myślałem, że ci przejdzie. Jak zawsze. Że zrobisz scenę, posiedzisz u Moniki, a potem wrócisz. Zawsze wracałaś.

– Bo zawsze jeszcze coś czułam. Ale już nie czuję.

– Nie żartuj… Magda…

Już cię nie kocham.

Wypowiedziałam to spokojnie. Bez złości, bez łez. Po prostu – prawdę. A on… przez chwilę naprawdę się zachwiał. Jakby nie wiedział, gdzie jest.

– Ale ja... Ja cię kocham – wyjąkał.

– Szkoda, że przez piętnaście lat tego nie zauważyłam.

Ciągle się łudził

Dzień rozwodu był szary, nijaki. Taki, w którym nikt nie spodziewa się niczego wielkiego. A ja właśnie wtedy kończyłam małżeństwo, które mnie uwierało jak przyciasna kurtka.

Założyłam prostą sukienkę. Bez przesady, bez prowokacji. Tak, żeby czuć się... sobą. Weszłam do sądu z lekko drżącymi rękami, ale głowę miałam podniesioną. On był już w środku. Spóźniłam się dwie minuty i to go wyraźnie zdenerwowało. Nienawidził czekać. Nawet dziś.

Nie patrzyliśmy na siebie w czasie rozprawy. Ja odpowiadałam rzeczowo, on próbował żartować z sędzią, ale nikt się nie śmiał. Gdy zapadło to jedno zdanie – „Sąd orzeka rozwód” – poczułam... nic. Nie ulgę. Nie smutek. Tylko pustkę. Jakby ktoś wyciągnął ze mnie wszystkie emocje i zostawił skorupę. Wyszłam na schody sądu i wtedy usłyszałam jego kroki za sobą.

– Magda, poczekaj.

Zatrzymałam się, ale nie odwróciłam.

– Naprawdę to robisz?

Powoli spojrzałam mu w oczy.

– Już zrobiłam.

Wyciągnął rękę. Chciał dotknąć mojej dłoni. Instynktownie cofnęłam się o krok. Zawahał się, ręka opadła. Stał jak zbity pies, a ja pierwszy raz nie poczułam ani cienia litości.

– Posłuchaj, ja... Naprawdę nie wiedziałem, że to aż tak. Myślałem, że to taka twoja gra.

– Nie gram już w twoje gry, Marek. Już nie jestem pionkiem.

– Ale my... my przecież mamy dzieci...

– I właśnie dla nich muszę przestać udawać, że jesteśmy czymś, czym nigdy nie byliśmy.

Nie odpowiedział. Patrzył na mnie długo. Może zrozumiał. A może po prostu nie miał już słów. Odwróciłam się i poszłam do auta.

Zrozumiał, co stracił

Zaczęło się od wiadomości. Krótkiej, o 22:14:

„Magda, możemy pogadać? Bardzo mi zależy.”

Nie odpisałam. Potem były kolejne.

„Tęsknię.”
„Nie mogę spać.”
„Wiem, że schrzaniłem.”
„Pamiętasz, jak jechaliśmy do Kazimierza i zgubiliśmy się na tych wiejskich drogach? Ty się śmiałaś, a ja myślałem, że oszaleję. Tęsknię za tym śmiechem.”

Dwa tygodnie później stał pod moim blokiem. Nie zadzwonił domofonem. Po prostu czekał, zrezygnowany, z rękami w kieszeniach i tym samym, błagalnym spojrzeniem, które kiedyś łamało mi serce. Teraz wzbudziło jedynie lekką irytację.

– Piętnaście minut. Nic więcej – powiedziałam sucho, otwierając drzwi do kawiarni.

Usiadł naprzeciwko mnie. Chwilę milczał, aż w końcu wyciągnął z kieszeni list. Zmięty, trochę przybrudzony.

– Pisałem to, bo nie wiedziałem, czy będziesz chciała mnie słuchać. Ale chcę, żebyś wiedziała...

– Nie chcę czytać twoich wiadomości, Marek. Powiedz mi to teraz. Prosto w oczy.

Wziął głęboki wdech, jakby zbierał się na coś wielkiego.

Zdałem sobie sprawę, jak bardzo cię zraniłem. Jak bardzo cię ignorowałem. Chciałbym cię odzyskać.

Pokiwałam głową.

– Dlaczego teraz?

– Bo nagle zostało tylko echo. Dzieci wciąż są, ale ciebie nie ma. I dopiero bez ciebie zrozumiałem, że nie potrafię oddychać w tym pustym domu. Wszystko, co kochałem, odchodzi.

Zamilkł. Przełknął ślinę. Oczy mu się zaszkliły. I wtedy dodał:

– Kocham cię. Nadal. Zawsze.

Wzięłam łyk zimnej już herbaty. Popatrzyłam mu w oczy i odpowiedziałam najprościej, jak się dało:

– A ja już nic nie czuję.

Zobaczyłam, jak pęka, jakby stracił grunt pod nogami. I wtedy się rozpłakał, ale nawet jego łzy już na mnie nie działały.

Magdalena, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama