Reklama

Zawsze myślałem, że rodzina to coś nienaruszalnego. Że jeśli dwoje ludzi decyduje się mieć dziecko, to biorą za nie wspólną odpowiedzialność – na dobre i złe. Przez długi czas nie dopuszczałem do siebie myśli, że można od tego po prostu uciec. Że można wybrać imprezy, znajomych z siłowni i paznokcie w salonie zamiast wspólnego wieczoru z dzieckiem. Dziś jestem samotnym ojcem. Nie dlatego, że tak zaplanowałem. Zostałem z córką, bo jej matka – moja żona – stwierdziła, że do macierzyństwa jej nie po drodze. A ja... nie miałem innego wyjścia. Musiałem udźwignąć wszystko sam.

To miało być na zawsze

Pobraliśmy się młodo, ale z przekonania. Mieliśmy po dwadzieścia parę lat, a świat wydawał się wtedy prosty. Ślub był niewielki, trochę po kosztach, ale szczery – patrzyliśmy sobie w oczy i przysięgaliśmy, że damy radę zawsze, razem, bez względu na wszystko. Pół roku później okazało się, że spodziewamy się dziecka. Nie panikowałem, wręcz przeciwnie – byłem dumny, że zostanę ojcem. Ona... była zaskoczona. Mówiła, że „jeszcze chciała coś zrobić ze swoim życiem”, ale przecież dziecko to nie koniec świata, tylko nowy początek. Tak mi się wtedy wydawało.

Na początku było dobrze. Wspólne zakupy, kompletowanie wyprawki, śmieszne pomyłki wśród pieluch i body. Ale z każdym miesiącem widziałem, jak coś w niej się cofa. Kiedy urodziła się Zuzia, miałem łzy w oczach, a ona... spojrzała na córkę jak na coś obcego.

– Jest ładna? – zapytała. Tylko tyle. Owszem, później trzymała ją na rękach, czasem robiła zdjęcia i wrzucała na Instagram, ale nie było w tym czułości. Więcej czasu spędzała z telefonem niż z własnym dzieckiem.

– Kiedy wracasz z pracy? – pytała mnie niemal codziennie. – Bo chcę skoczyć do Eweliny na paznokcie.

Nie miałem nic przeciwko paznokciom. Naprawdę. Tylko że Zuzia miała wtedy kolki, płakała godzinami, a ja po całym dniu pracy zostawałem sam z niemowlakiem, bo „ona musi się przewietrzyć”. Coraz częściej nie było jej wieczorami. A przecież miało być na zawsze.

Zmiany zaczęły się od selfie

Wszystko zaczęło się tak niewinnie. Najpierw nowa fryzura – drobna zmiana, która mi się nawet podobała. Potem paznokcie żelowe, potem rzęsy. Wmawiała mi, że to „dla siebie”, żeby poczuć się lepiej jako kobieta. Nie protestowałem. W końcu nie chciałem być tym facetem, który broni żonie o siebie zadbać. Tylko że z tygodnia na tydzień tych „dla siebie” było coraz więcej. Fitness, masaż, paznokcie, kolacja z koleżankami, „babskie wieczory”. Ja wracałem z pracy i zajmowałem się Zuzią, a ona robiła selfie w lustrze w łazience i poprawiała makijaż, którego nie zdejmowała nawet na noc.

– Mam prawo do życia – powiedziała mi kiedyś, kiedy wróciła po północy, a ja siedziałem z córką, która miała gorączkę i leżała cała spocona na moich kolanach.

– Ale my chyba mamy to życie razem, nie? – spytałem cicho.

– No właśnie. „Razem”. To znaczy, że ja też mogę czasem odetchnąć, a nie być tylko matką!

Nie powiedziałem wtedy nic. Bałem się, że każde słowo ją jeszcze bardziej odsunie. Próbowałem zrozumieć, że czuje się przytłoczona. Że może potrzebuje przestrzeni. Ale kiedy widziałem, że zamiast przytulać dziecko, ogląda tutoriale makijażu, coś zaczęło we mnie gasnąć. Zmieniał się jej głos. Słowa, którymi mówiła o Zuzi, były suche, zimne. Nie mówiła już „nasza córeczka”, tylko „ona”. Jakby była intruzem. Jakby dziecko zabrało jej wszystko, co wcześniej miała. A ja stawałem się niewidzialny. Tylko ojcem do roboty i usypiania.

Nie miała czasu na dziecko

Były dni, kiedy łudziłem się, że wróci dawna ona. Kiedy śmiała się przy śniadaniu, zrobiła Zuzi zdjęcie z jakimś śmiesznym filtrem, albo przytuliła mnie z zaskoczenia w kuchni. Ale potem znikała. Dosłownie. Potrafiła wyjść rano na paznokcie, a wracała po 21:00. Gdy pytałem, gdzie była, przewracała oczami.

– Przecież napisałam ci SMS-a.

– Napisałaś, że idziesz na paznokcie o dziesiątej. A teraz jest dwudziesta pierwsza. Zuzia cała w wysypce, nie chciała jeść, a ja musiałem iść z nią sam do lekarza.

– To trzeba było mnie zawieźć, jak się tak martwisz.

– A co, Zuzię miałem zostawić samą w domu?

No nie przesadzaj, to tylko dziecko!

Te słowa roztrzaskały coś we mnie. Bo to nie było „tylko dziecko”. To była nasza córka. Nasza. A miałem wrażenie, że dla niej to już nawet nie była jej córka. Że to ja byłem rodzicem, a ona... współlokatorką, która wpadała do domu się przebrać. Potem przyszedł weekend, kiedy zamiast obiecanego wspólnego spaceru powiedziała, że ma wieczór panieński koleżanki. O 10:00 rano. Wróciła dzień później. Nie pytaj, jak. Ja już nawet nie miałem siły się kłócić.

Zuzia patrzyła na mnie coraz bardziej świadomie. Gdy się przewróciła, biegła do mnie. Gdy bolał ją brzuszek, kładła się na moim ramieniu. A jej mama była zajęta sobą, tak bardzo, że nie zauważała, że ktoś tu naprawdę potrzebuje czułości. I że to ktoś ma zaledwie dwa lata.

Tata ogarnie wszystko

Z czasem zacząłem słyszeć to coraz częściej.

– Ty to ogarniesz, jesteś w tym świetny – mówiła, gdy prosiłem, żeby chociaż raz to ona wykąpała Zuzię. – Przecież widzę, że świetnie sobie radzisz. Po co się zmieniać? – rzucała, gdy zasugerowałem, że fajnie by było spędzić we troje choć jeden dzień, tak zwyczajnie, bez jej wyjść, planów, fryzjera czy spotkań.

Najpierw myślałem, że to komplementy. Ale one były jak wytrychy, którymi otwierała sobie drzwi do nieobecności. Bo skoro tata ogarnia, to mama może żyć po swojemu. Zuzia mówiła pierwsze słowa, kiedy jej mama była na jakimś weekendowym wypadzie. Ja je usłyszałem. Ja je nagrałem. Mama obejrzała filmik i rzuciła bez entuzjazmu:

– No super. Fajna pamiątka. I wróciła do scrollowania telefonu.

Pamiętam, jak Zuzia pierwszy raz miała gorączkę tak silną, że trzęsła się jak liść. Próbowałem ją ochłodzić, trzymałem ją na rękach, dzwoniłem do pediatry, potem jechałem na ostry dyżur – wszystko sam. Żona odebrała telefon dopiero o północy.

– Serio? Przecież i tak bym nie pomogła. A ty i tak wiesz, co robić.

Nie było już „nas”. Byłem ja i Zuzia. Ona powoli przestawała pytać, gdzie jest mama. A ja zacząłem zadawać sobie pytanie, ile jeszcze wytrzymam tę samotność w małżeństwie. Bo czułem się samotniejszy niż kiedykolwiek. I tylko to jedno mnie trzymało – małe rączki oplatające moją szyję co noc.

Ostatnia wiadomość i cisza

Pewnego dnia wróciłem z pracy i zastałem dom w ciszy. Zuzia spała. A jej nie było. Na stole leżała kartka – nie, nie list pożegnalny, tylko kartka, jakby zostawiona w pośpiechu: „Zuzia zjadła, usnęła. Muszę coś przemyśleć. Nie dzwoń.” Nie zadzwoniłem. Bo już wiedziałem.

Czułem, że to nie będzie kilka godzin. Czułem to w kościach. W jej torbie, której brak od razu zauważyłem. W pustej półce w łazience. Nie było tam jej perfum, kremów, szczotki. Wszystko zniknęło. A ja, jak głupek, siedziałem obok śpiącej Zuzi i próbowałem zrozumieć: czy można tak po prostu wyjść z własnego życia?

Napisałem wiadomość. Krótką. Bez pretensji. „Zuzia zapyta rano, gdzie jesteś. Co mam jej powiedzieć?” Nie odpowiedziała. Minęła doba. Potem dwie. Zadzwoniła teściowa, zapytać, czy wiemy, że Monika wyjechała nad morze z koleżanką. –

Myślałam, że jesteście razem… – powiedziała z zakłopotaniem.

Nie byłem zły. Byłem zmęczony. Przepracowany, niedospany, wypalony – ale przy tym wszystkim… spokojny. Bo już nie miałem złudzeń. Zuzia była moja. Moje dziecko. Mój sens. I choćby nie wiem, jak było ciężko – nie zostawię jej. Nie pozwolę jej poczuć tego, co ja wtedy, przy pustym stole.

Kiedy po tygodniu napisała: „Nie wiem, kiedy wrócę”, odpowiedziałem tylko: „Nie musisz. Daj znać, jeśli chcesz odwiedzić córkę”. Do dziś nie napisała nic więcej.

Wciąż czekamy na sygnał

Minęło dziewięć miesięcy. Zuzia mówi już pełnymi zdaniami. Czasem rysuje mamę na kartce i mówi, że jest „na wycieczce”. Nie koryguję jej. Nie chcę tłumaczyć trzylatce, że ktoś wybrał życie bez niej. Że mama czasem nie wraca. Wierzę, że kiedyś zrozumie wszystko sama. Albo może lepiej, żeby nie rozumiała nigdy. Może wtedy nie będzie bolało.

Wszystko robię sam. W przedszkolu jestem zawsze „ten fajny tata, który wie, co spakować na wycieczkę”. Piekę ciasteczka na bal przebierańców, robię warkocze, choć nadal nie wychodzą mi idealnie. Ale Zuzia mówi, że są „najładniejsze na świecie”. I tylko to się liczy. Czasem ktoś zapyta:

– A żona? Co z nią?

Nie wiem, co odpowiedzieć. Że poszła? Że zrezygnowała? Że nie była gotowa? To wszystko brzmi tak sucho, a przecież zostawiła nie tylko mnie. Zostawiła małe, ufne serce, które codziennie pyta, czy „mama wróci w sobotę”. Nie nienawidzę jej. Nie mam w sobie już gniewu. Była, odeszła. Może kiedyś się odezwie. Może stanie w drzwiach z walizką i powie, że chce naprawić. Może. Ale ja już nie czekam z obiadem i nie pytam „dlaczego”.

Zuzia czasem bawi się telefonem-zabawką i mówi do słuchawki:

– Mamusiu, dzwoń do nas, tęsknimy.

A ja tylko przytulam ją mocniej i mówię:

– Tak, córeczko. Może zadzwoni.

Bo nie umiem odebrać jej tej nadziei. Nawet jeśli sam już jej nie mam.

Sebastian, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama