Reklama

Nigdy nie sądziłem, że się do tego przyznam, ale emerytura to paskudna sprawa. Człowiek przez pół życia marzy, żeby w końcu odpocząć, żeby nie musieć rano wstawać, no i żeby nikt mu nie mówił, co ma robić, a potem ten upragniony czas przychodzi… i nagle człowiek nie wie, co ze sobą począć. W moim przypadku oznaczało to całe dnie w fotelu, radio brzęczące w tle i krzyżówki, które przestały mnie bawić po tygodniu. Czasem, z rzadka, bo z rzadka, poszedłem do sklepu albo na spacer — tak samego chodzenia. Niby żyłem, ale bardziej egzystowałem. A potem niespodziewanie pojawiła się ona.

Nie, nie kobieta — dziewczynka, która wywróciła mój świat do góry nogami, choć sama miała wtedy może z półtora metra wzrostu i buzię wiecznie umazaną budyniem. Zanim się zorientowałem, zacząłem podawać jej mamie butelki, pomagać przy zakupach, a nawet zatykać uszy, gdy miała napady furii. Nie miałem pojęcia, dlaczego to robię: może z litości, a może po prostu z nudów. Sam sobie z kolei tłumaczyłem, że to tylko chwilowe i po prostu trochę pomagam sąsiadce. Ale ta „chwilowa pomoc” trwa do dziś.

Pomogłem wnieść zakupy

Zaczęło się niewinnie. Pewnego dnia wracałem z warzywniaka i zauważyłem, że sąsiadka z naprzeciwka – ta młoda, z wózkiem – męczy się z zakupami. W jednej ręce siaty, w drugiej dziecko, które wrzeszczało jak opętane. No i w dodatku drzwi do klatki się jak zawsze zacięły.

Pomóc pani? — rzuciłem, zanim zdążyłem się powstrzymać.

Spojrzała na mnie spode łba. Nie wyglądała dobrze: włosy miała w nieładzie, a z jej oczu wyzierało potworne zmęczenie.

— Jeśli pan może... — sapnęła w końcu, podając mi siatkę.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ten gest, zupełnie odruchowy, to początek mojej nowej codzienności.

— Taka mała, a już tak głośna — zaśmiałem się, gdy wózek zaczął się znowu trząść od płaczu.

— To Bianka. Dziś nie spała ani minuty. Ząbkuje. I ja też chyba zaraz zacznę wyć. — Sąsiadka uśmiechnęła się słabo.

Pomogłem wnieść zakupy i tyle. Nie było żadnej kawy ani pogawędki, ale następnego dnia znowu się spotkaliśmy — tym razem pod blokiem. Bianka siedziała w piaskownicy, a Monika, ta sąsiadka, gapiła się tępo w telefon.

Nie boi się pani, że wpadnie twarzą w ten piasek? — zagaiłem.

— A niech wpada. Może wreszcie zaśnie — westchnęła, nie podnosząc wzroku.

Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale usiadłem na ławce obok i zacząłem robić „a ku-ku” zza gazety. Dziecko się zaśmiało i z jakiegoś powodu mnie polubiło. A Monika? Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

— Niech pan uważa, bo się pan wciągnie — zażartowała.

Nawet nie podejrzewała, ile w tym było prawdy.

Robiłem dla niej zupki

W kolejne dni Monika zaczęła mnie dostrzegać. Stałem się dla niej kimś innym, nowym — już nie sąsiadem, który czasem pomoże z wózkiem, ale... kimś w rodzaju tymczasowego wsparcia. Mimo że z początku udawała, że to wszystko dzieje się przypadkiem.

— Dzień dobry, panie Andrzeju. Ja tylko na pięć minut tu, do apteki... Może pan na nią zerknąć? — rzuciła pewnego dnia, już z dzieckiem wsadzonym do wózka i kluczykiem od blokady w dłoni.

— No... pewnie. Niech pani leci — odpowiedziałem, udając nonszalancki ton, choć serce mi podskoczyło, jakbym właśnie zdawał egzamin na opiekuna roku.

Bianka miała akurat dobry humor. Tłukła grzechotką o plastikową tackę wózka, patrzyła na mnie swoimi wielkimi, okrągłymi oczami i co jakiś czas wybuchała śmiechem bez powodu.

— A co ty taka radosna, co? Znowu dziadka nabierasz na swój urok? — mruknąłem.

Nie wiem, kiedy dokładnie się to zaczęło. Z pięciu minut prędko zrobiło się piętnaście, a potem dwadzieścia. Kiedyś przyniosłem jej banana, bo „coś marudziła”. I tak, zanim się zorientowałem, robiłem dla niej zupki.

— Panie Andrzeju, pan chyba nigdy nie miał wnuków? — zapytała Monika, gdy któregoś dnia przyszła po Biankę i zobaczyła mnie, jak siedzę z nią na kocu w salonie, udając konia.

— Nie było okazji — odpowiedziałem. — Ale nie narzekam. Mała ma talent do tresury emerytów.

Monika roześmiała się po raz pierwszy tak naprawdę. Zmarszczki z jej czoła jakby zniknęły.

— Jak tak dalej pójdzie, będę musiała panu płacić — rzuciła.

— Płacić? Za takie towarzystwo? Wolne żarty – obruszyłem się, a mała pacnęła mnie łyżeczką w czoło.

Śmiała się

Nie nazwałbym siebie opiekunem, przynajmniej nie oficjalnie. Ale fakty były, jakie były. Znałem już rytm dnia Bianki: kiedy zje kaszkę, kiedy zaśnie, kiedy zrobi kupkę. Znałem też jej humory: wiedziałem, że po drzemce trzeba od razu przeczytać bajkę, najlepiej tę z różowym kotkiem i piosenką, którą śpiewałem już nawet przez sen.

— Panie Andrzeju, nie musi pan tyle z nią siedzieć, naprawdę — powiedziała Monika któregoś dnia, gdy wróciła z pracy wcześniej niż zwykle. — Miała spać, a pan tu robi teatrzyk kukiełkowy z rękawiczek.

— Spała — mruknąłem. — Przez jakieś... siedem minut. Potem postanowiła, że życie jest zbyt krótkie na drzemki.

Monika opadła na fotel. Wyglądała na wykończoną.

— Jestem złą matką, co? — westchnęła. — Wszystko panu zwalam na głowę. I jeszcze mam wyrzuty, że mi to pasuje.

— Gdyby pani była złą matką, to by pani tego w ogóle nie powiedziała — mruknąłem, nalewając herbaty. — A tak to tylko... uczciwa matka na skraju wyczerpania.

— Ona pana naprawdę kocha — stwierdziła z łagodnym uśmiechem. — Mówi do pana „dziadziuś”.

To było jak strzał. „Dziadziuś”? Nikt nigdy... Nawet mój syn nie dał mi takiej szansy.

— No widzi pani... — Chrząknąłem. – Chyba ją kupiłem.

— A wie pan, że ostatnio poprosiła mnie, żebym poszła do pracy szybciej? Że „dziadziuś lepszy niż mama, bo nie krzyczy”?

— Ja nie krzyczę, bo mnie kręgosłup boli — oświadczyłem. — Nie mam siły.

Roześmiała się. I wtedy pierwszy raz pomyślałem, że nie robię tego z litości. Robię to, bo przy nich... znów czuję się potrzebny.

To był dopiero początek

Zawsze jest tak samo: gdy się z kimś zaprzyjaźnisz, od razu znajdzie się sąsiadka, która zacznie plotkować. A to, że stary kawaler nie powinien tak z matką i dzieckiem, a to, że nie wypada, a to, że może to coś więcej. Kiedyś jeszcze bym się tłumaczył, teraz tylko unoszę brwi z niedowierzaniem.

— Słyszałam, że pan Andrzej to już tam u tej Moniki prawie mieszka — powiedziała sąsiadka z trzeciego piętra, jakby przypadkiem, w kolejce do mięsnego.

— No wie pani... młoda, ładna, a on niby emeryt, a tak się uwija — mruknęła jej koleżanka. — Może znowu chce być tatusiem?

— Może po prostu nie każdy lubi się starzeć, patrząc w ścianę — odburknąłem.

Ale to był dopiero początek. Pewnego dnia na klatce zatrzymała mnie sąsiadka z parteru.

— Panie Andrzeju, pan się dobrze czuje? — zapytała. — Bo jak tak pan biega z tym wózkiem i reklamówką pieluch, to my już się zastanawiamy...

— Że może mam własne niemowlę w domu? — przerwałem. — Proszę się nie martwić. To nie moje, ale też kochane.

Monika też to usłyszała i przyszła wieczorem zła.

— Mam dość — oświadczyła. — Ludzie gadają, że mam z panem romans. Że pan się do mnie wprowadza.

— Jak się kiedyś naprawdę wprowadzę, to przyniosę własną poduszkę — zażartowałem.

— Panie Andrzeju...

— Moniko, niech sobie gadają — przerwałem jej spokojnie. — To, że pomagam, nie znaczy, że się zaraz żenię.

— Tylko wie pan... — westchnęła. — Czasem mam wrażenie, że pan naprawdę jest bardziej rodziną niż ktokolwiek inny.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że naprawdę mam nową rodzinę.

Ja też udawałem

To był pierwszy dzień, kiedy Monika nie musiała iść do pracy. Zaskoczyło mnie, że nie planowała zaszyć się pod kocem z pilotem, tylko... zaproponowała wspólną wycieczkę.

— Chodźmy do parku — rzuciła. — Bianka nie była tam od tygodni. A ja nie byłam z ludźmi od... chyba od ostatniego Sylwestra.

— Czy to znaczy, że ja się nie liczę jako ludzie? — udałem urażonego.

Uśmiechnęła się ciepło.

— Pan jest jak rodzina.

Siedzieliśmy potem na ławce w parku. Bianka biegała po trawie, co chwilę podnosząc kamyki albo patyki, które uznawała za „skarby”. Ja miałem termos z herbatą, a Monika drożdżówkę, którą podzieliła na pół.

— Nigdy nie sądziłam, że będę dzielić drożdżówkę z emerytem w parku — westchnęła.

— A ja nie sądziłem, że będę się śmiał z trzylatką, która udaje, że patyk to magiczna różdżka i zmienia mnie w robaka — odparłem.

— No i co, działa? — Zerknęła na mnie z ukosa.

— Jeszcze nie, ale jak zaśnie, to może przemiana się dopełni — powiedziałem z pełną powagą.

Bianka nagle podbiegła i objęła mnie od tyłu.

— Dziadziuś, a ty kiedy mieszkasz z nami? — spytała.

Zamarłem. Monika spojrzała na mnie szybko, jakby też nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— Ja mam do was bardzo blisko — próbowałem z tego jakoś wybrnąć. — Ale jakby coś... mogę się wprowadzić do piwnicy.

— Ale tam jest zimno! — zaprotestowała Bianka.

— To może ty będziesz mnie odwiedzać — zaproponowałem. — Codziennie. Tak jak teraz.

— Codziennie! — zawołała z entuzjazmem i pognała dalej.

Monika odwróciła wzrok. Udawała, że nie widzi, że mam łzy w oczach. No cóż, ja też udawałem.

Nie planowałem tego

Dziś Monika ma nową pracę – poważniejszą niż kiedyś, biurową. Chodzi w koszulach, ma identyfikator na smyczy i mówi „na spotkaniu jestem” do słuchawki. Bianka z kolei poszła do przedszkola. A ja? No cóż, nadal jestem.

Codziennie o szesnastej trzydzieści otwieram drzwi, zanim zdążą zadzwonić. Wchodzą razem. Mała rzuca buty na środku korytarza, Monika kładzie torebkę na komodzie, a ja pytam:

— Zupa czy naleśniki?

— Dziadziuś robi zupę! — krzyczy Bianka i zaraz idzie się przebierać w domowe legginsy i za dużą bluzę.

Niby nie robimy wielkich rzeczy. Gramy w memory, oglądamy bajki, śpiewamy „Pan Tik-Tak”, potwornie fałszując. Dla mnie to są właśnie „wielkie rzeczy”, tylko że ukryte pod warstwą klocków, racuchów i pogubionych skarpetek.

Kiedyś Monika usiadła obok mnie przy stole, już po kolacji, i powiedziała cicho:

— Panie Andrzeju… ja nie wiem, jak to się stało, że pan tu został. Że pan w ogóle chciał.

— Nie planowałem tego. Przysięgam. — Uśmiechnąłem się szeroko. — Myślałem, że przyjdę, pomogę wynieść wózek i wrócę do swoich krzyżówek.

— I co się stało? — Zapatrzyła się na mnie.

— Mała wzięła mnie za rękę. — Roześmiałem się cicho. — I potem już nie puściła.

Monika odezwała się dopiero po dłuższej chwili:

— A pan… ma kogoś?

— Teraz już mam — przyznałem. — Mała mówi do mnie „dziadziuś”. Tyle wystarczy.

Spojrzała na mnie z tym swoim zmęczonym, szczerym uśmiechem.

— Niech pan wie... że pan nam uratował życie — szepnęła.

Pokręciłem głową.

— To ona uratowała moje.

Andrzej, 75 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama