„Kochałam męża, więc wybaczyłam mu zdradę. Drań uznał to za zielone światło i ochoczo odwiedzał ogródki sąsiadek”
„W tamtym momencie przestałam stwarzać pozory. Przestałam się odzywać, robić śniadania, patrzeć na Rafała tęsknym wzrokiem. A na moim mężu nawet nie zrobiło to wrażenia. Mijał mnie, milcząc, jak zwykle. Nie pytał, jak minął mi dzień. Przychodził do kuchni, robił sobie kanapki, wychodził i zamykał się w gabinecie”.

- Listy do redakcji
Gdy kiedyś dowiedziałam się, że w naszej dalekiej rodzinie miała miejsce zdrada, nie potrafiłam zrozumieć, jakim cudem nie oznacza to końca całej relacji.
– Jak można być z kimś, kto już raz nas zdradził? Przecież wiadomo, że zdradzi po raz kolejny! – piekliłam się, rozmawiając z mamą.
– To nie takie proste, córcia... Ludzie czasem boją się odchodzić. Mają dzieci, kredyty. Wybaczają – wyjaśniała mi.
Nie kupowałam tego. Ale czego można się było spodziewać – byłam młoda, miałam z osiemnaście lat, wierzyłam w ideały, świat był dla mnie nadal czarno–biały. Wtedy w życiu bym nie pomyślała, że przyszłość mocno zweryfikuje moje zasady i ideały.
Zawsze pragnęłam miłości
Nie wiem, skąd wynikała moja silna potrzeba miłości. Dostałam jej w domu wystarczająco dużo. Rodzice, owszem, byli krytyczni i dużo ode mnie wymagali, ale nigdy nie pomyślałam, że mnie nie kochają. Gdy coś osiągnęłam, byli ze mnie dumni. Gdy potrzebowałam pocieszenia, oferowali mi je. Jasne, istnieli też bardziej czuli i bezwarunkowo kochający rodzice, ale moi nie byli źli. Ludzie często doszukują się swoich deficytów w dorosłości właśnie w dzieciństwie. Ja nie uważam, że powinnam była to robić.
A jednak – od wieku nastoletniego miałam w sobie silną potrzebę miłości. Łatwo było mnie oczarować i zbajerować. Pierwsze, szczeniackie relacje, oczywiście, kończyły się tak samo szybko i gwałtownie, jak się zaczynały. Wszystko się zmieniło, gdy poznałam Rafała. To dopiero o nim tak naprawdę pomyślałam „to ten jedyny”. Wiedziałam, że jest dobrym człowiekiem, takim, który nigdy by mnie nie zranił. Był we mnie bardzo zapatrzony, dbał o mnie. To on pokazał mi, co to znaczy prawdziwa miłość.
– Czy zawsze będziemy razem? – pytałam w swojej młodzieńczej naiwności.
– Oczywiście, że tak – obiecywał.
Mieliśmy wtedy po dwadzieścia lat. Można się w tym wieku bardzo mocno zakochać, ale człowiek nie podejmuje jeszcze do końca racjonalnych decyzji. Patrzyłam na świat przez różowe okulary.
Nie było idealnie
Zdarzało się, że kłóciliśmy, albo nawet na chwilę rozstawaliśmy. Nasze kłótnie były burzliwe, bardzo emocjonalne, ale pojednania – namiętne i pełne wyznań. Finalnie podjęliśmy jednak decyzję o tym, że chcemy wziąć ślub.
Przyznaję: miałam gdzieś z tyłu głowy myśli, że nie powinniśmy tego robić. Bałam się, że, skoro prowadzimy tak burzliwą relację już teraz, ślub będzie błędem. Jednak nie wyobrażała sobie innego wyjścia. Nie potrafiłam odejść od Rafała. W głębi duszy czułam, że w końcu wszytko się ułoży i będziemy razem szczęśliwi. Tak bardzo chciałam miłości, tak bardzo bałam się zranienia i tak bardzo liczyłam, że uda mi się zdobyć to życie, o którym marzyłam.
Niestety, ślub niczego nie poprawił. Przeciwnie, to, czego nie rozwiązaliśmy do czasu ceremonii, uderzyło ze zdwojona siłą po niej. Kłóciliśmy się bez przerwy. Codziennie rano wstawałam i zaczynałam płakać. Potrafiliśmy nie odzywać się do siebie całymi dniami. A jednak nadal nie potrafiłam podjąć decyzji, żeby odejść.
„Popełniłam błąd, nie powinnam była tak pochopnie ładować się w ten związek”, myślałam. Miałam tego pełną świadomość i w dalszym ciągu myśl o tym, że mogłabym odejść od Rafała, sprawiała, że wpadałam w panikę. Nie mogłam być sama. Miałam nadzieję, że wszystko jeszcze się zmieni.
Przymknęłam oko na zdradę
W którymś momencie zauważyłam w Rafale zmianę. Stał się bardziej zrelaksowany, przestał reagować nerwowo na wszystko, co do niego mówię. Znowu obudziła się we mnie nadzieja, że w końcu poukładamy swoje problemy. Niestety, dorosłość i konsekwencje moich niedojrzałych decyzji znowu rzuciły się cieniem na moje życie. Szybko wyszło na jaw, że jedynym powodem zmiany w nastroju Rafała jest... kochanka. Dowiedziałam się o tym, gdy któregoś wieczoru zajrzałam do jego telefonu. Przepłakałam trzy kolejne noce. I co? I nadal nie byłam w stanie podjąć decyzji o odejściu. Nie potrafiłam też skonfrontować go z tym, czego się dowiedziałam. Dałam mu tylko do zrozumienia, że wiem. Po czym milcząco wybaczyłam. A przynajmniej tak mi się wydawało.
– Znowu dziś wychodzisz? – zapytałam podejrzliwie któregoś wieczoru.
– Tak, możliwe, że wrócę dopiero jutro rano – oznajmił beznamiętnie.
Spojrzałam na niego znacząco.
– Dlaczego? – zapytałam.
Zawahał się.
– Mam coś... ważnego – odpowiedział wymijająco.
Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Po raz pierwszy od dawna weszliśmy w tak bezpośrednią interakcję. Całymi miesiącami odpowiadaliśmy sobie półsłówkami, nie patrzeliśmy w oczy, mijaliśmy się w domu. Miałam nadzieję, że Rafał odczyta w moim spojrzeniu to, co chciałam przekazać. Popatrzyłam na niego smutno i kiwnęłam głową, po czym dodałam:
– Rozumiem. Będę na ciebie czekać jutro rano.
Byłam naiwna
Byłam przekonana, że da mu to do myślenia. Że zrozumie, że wiem, co robi i że mu wybaczam. Liczyłam, że zobaczy, że ma szczęście, że trafił na żonę, która potrafi wybaczyć nawet coś tak parszywego jak zdrada.
Następnego dnia spodziewałam się zobaczyć Rafała skruszonego. Miałam nadzieję, że przemyśli sobie wszystko, co między nami zaszło, wróci i zaczniemy wszystko od nowa. Ale on zachowywał się, jak gdyby nigdy nic. Był tak samo oziębły, jak wcześniej.
Pewnie każdy pomyśli, że w takim momencie każda racjonalna osoba nie widziałaby już innej opcji jak rozstanie. Tak, to prawda. Racjonalna osoba by tak zrobiła. A ja? Popadłam w jeszcze większe przygnębienie i nadal nie miałam odwagi skonfrontować się z mężem.
– Znowu wychodzisz? – pytałam tylko, gdy mąż szykował się do wyjścia późnym wieczorem.
Błagałam Boga, żeby dostrzegł w moich oczach ten smutek, tę desperację i chęć pojednania – ale albo ich nie widział, albo udawał, że nie widzi. Popadałam więc w coraz większy obłęd. W coraz większej panice szukałam na jego koszulach śladów szminki, zapachu obcych perfum. Przeglądałam kieszenie w poszukiwaniu paragonów za kolacje, hotele, drogie prezenty. W końcu znalazłam kolejne wiadomości w telefonie. Co gorsza, od innej kobiety. I to nie jednej. „Co za drań! Wybaczyłam mu, a on robi ze mnie jelenia? Myśli, że właśnie tak będzie wyglądało nasze małżeństwo?!”.
Tak nie da się żyć
W tamtym momencie przestałam stwarzać pozory. Przestałam się odzywać, robić śniadania, patrzeć na Rafała tęsknym wzrokiem. A na moim mężu nawet nie zrobiło to wrażenia. Mijał mnie, milcząc, jak zwykle. Nie pytał, jak minął mi dzień. Przychodził do kuchni, robił sobie kanapki, wychodził i zamykał się w gabinecie. Gdy przestałam pytać, gdzie idzie, przestał mi mówić. Po prostu pakował rzeczy i wychodził. A ja byłam u kresu sił psychicznych.
„Tak nie da się żyć!”, myślałam zrozpaczona. „Kiedy staliśmy się parą, która zupełnie się do siebie nie odzywa i nie umie rozwiązywać swoich problemów? A może nagromadziło się ich już na tyle dużo, że nie damy sobie z nimi rady?”.
Zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że mogłabym odejść. Wiedziałam, że powinnam, ale rozsądek mówił jedno, a serce drugie. Gdy tylko rozważałam rozwód, zaczynałam wypierać wszystkie wady tego związku. „Przecież byliśmy kiedyś tacy szczęśliwi, może moglibyśmy być znowu?”, marzyłam. Z drugiej strony jednak czułam, że między nami może być tylko gorzej. No i na domiar wszystkiego – wybaczyłam jedną zdradę, ale czy tak naprawdę mogłabym wybaczyć mężowi prowadzenie równoległego życia? Nie byłam już tego taka pewna. Chciałam, ale wewnątrz siebie czułam bunt.
– Rafał, musimy porozmawiać – powiedziałam do męża któregoś dnia.
– Co jest? – zapytał beznamiętnie, jak zwykle.
Nawet nie oderwał wzroku od telefonu.
– Mam dosyć – oznajmiłam drżącym głosem.
– Dosyć czego? – zapytał lekko zdziwiony.
– Tego wszystkiego. Twoich wiecznych... wyjść. Tego, że żyjemy obok siebie, a nie ze sobą – wydukałam.
Zawiesił na mnie wzrok, po czym westchnął ciężko i odłożył telefon. Wiedziałam, że przed nami ciężka rozmowa. Nie wiedziałam, jaki będzie jej rezultat, ale byłam pewna, że nie możemy dłużej trwać w tej parodii małżeństwa. „Jestem silna. Jak będzie trzeba, to poradzę sobie sama”, powtórzyłam w myślach, po czym wzięłam głęboki wdech. I zaczęłam mówić.
Agata, 28 lat
Czytaj także:
- „Robert najpierw zgotował mi piekło, ale później wysłał mnie windą do nieba. Na kogoś takiego czekałam ponad 30 lat”
- „Gdy zmarł mój mąż, rodzina też postawiła na mnie krzyżyk. Mam się położyć do trumny, bo jestem już wdową po 50-tce?”
- „Macocha mojej córki przyszła na jej wesele wystrojona jak gwiazda. To jednak ja w starej kiecce byłam ważniejsza”

