Reklama

Zawsze myślałam, że jak ludzie się starzeją, to zaczynają spędzać ze sobą więcej czasu. Że po tych wszystkich latach dzieci, pracy, codziennego kołowrotka przychodzi moment, kiedy można usiąść razem przy kawie i po prostu pogadać – tak zwyczajnie. Ale mój mąż, Adam, miał chyba inne wyobrażenia o tym etapie życia. Zamiast oglądać ze mną na zachody słońca z tarasu, on odwraca się do mnie plecami o świcie, zakłada sweter, kamizelkę i znika do lasu. Na grzyby.

– No, Basieńko, pa! Może dziś będzie wysyp! – zawołał ostatnio, machając mi z podjazdu, jakby szedł na wielką przygodę.

Stałam w szlafroku, ze snem na oczach, i tylko machałam mu niemrawo. I tak jest co weekend. W sezonie, ale ostatnio – mam wrażenie – ten sezon się nie kończy.

Wreszcie zaczęłam mówić na siebie „grzybowa wdowa”. Tak trochę dla żartu, ale też trochę serio. Moja samotność nie przyszła z powodu rozwodu ani śmierci, tylko z pasji mojego męża do zbierania prawdziwków, borowików i rydzów, ale boli tak samo. A może gorzej. Bo przecież on żyje. Wraca. Tylko już jakby nie do mnie.

Mogłabym pojechać z nim. Pewnie. Ale nigdy mnie nie zaprosił.

– Ty się tam będziesz nudzić, kochanie. Za dużo chodzenia. I komary gryzą. Zresztą... to takie nasze, męskie wypady – mówi, jakbyśmy znowu mieli po dwadzieścia parę lat i on szedł na piwo z kumplami, a nie zostawiał mnie na całe weekendy samą w pustym domu.

Znikał na całe dnie w lesie

Podczas jednego z takich weekendów, przy kolejnej partii suszenia grzybów, coś się zmieniło.

– Nie przesadzam, naprawdę. On nie wraca nawet na noc. Przysięgam ci, Elu, z soboty na niedzielę śpi w aucie albo gdzieś w jakimś leśnym baraku. Jak jakiś... fanatyk w pogoni za prawdziwkiem! – żaliłam się przyjaciółce przez telefon, krojąc kapelusze borowików na cienkie plastry.

Ela milczała chwilę po drugiej stronie słuchawki, a potem rzuciła tonem, który miał być współczujący, ale zabrzmiał raczej rozbawionym politowaniem:

Może znalazł jakąś grzybiarkę z koszykiem i teraz razem z nią zbierają rydze...?

– Bardzo śmieszne – odburknęłam, ale śmiech ugrzązł mi w gardle. Coś we mnie jednak drgnęło.

Nie, nie podejrzewałam Adama o zdradę. Prędzej o ucieczkę od codzienności. Od czegoś, czego jeszcze nie umiałam nazwać. Może od nudy? Może od poczucia, że nic go już w domu nie czeka? Ani rozmowy, ani śmiech, ani... namiętność? Ale u nas ostatni romantyzm skończył się mniej więcej wtedy, kiedy kupiliśmy nową zamrażarkę, specjalnie na grzyby.

Tego naprawdę było coraz więcej. Zapełnione słoiki, suszarki, nawet sznury grzybów na sznurku pod sufitem. Zamiast balkonowych pelargonii – szare rzędy podgrzybków.

– Co robisz w weekend? – zapytała kiedyś koleżanka z pracy.

Ogarniam grzyby – odpowiedziałam z westchnieniem i dopiero po chwili zorientowałam się, jak absurdalnie to zabrzmiało.

Nie miałam dzieci na głowie, nie miałam pracy na weekend, nie miałam męża w domu. Miałam grzyby. Suszenie, segregowanie, marynowanie. Wszystko dla niego. Żeby wrócił i mógł z dumą spojrzeć na swoje zbiory. Jakbyśmy prowadzili jakiś prywatny skansen kulinarny.

Ale wieczorami, gdy stawałam przy kuchennym oknie i widziałam tylko ciemność odbijającą się w szybie, czułam, że czegoś mi brakuje. Nawet nie jego samego – tylko tego, że kiedyś to wszystko robiliśmy razem. A teraz nawet kolację jem sama.

Próbowałam coś z niego wyciągnąć

Adam wrócił w niedzielę wieczorem jak zwykle. Cichy, zmęczony, pachnący dymem z ogniska i igliwiem. Zawsze wyglądał na lekko nieobecnego – jakby jego dusza została jeszcze gdzieś między świerkami a grzybami.

Zrzucił plecak w przedpokoju i niemrawo sięgnął po reklamówkę pełną czegoś mokrego.

– Otwórz, tylko ostrożnie, bo są wilgotne jeszcze – rzucił.

Zajrzałam do środka. Maślaki, kurki, kanie. Kilka prawdziwków, jeden z robaczkiem. Pachniały, nie powiem, cudownie. Ale nie one mnie interesowały.

– Adam – zaczęłam łagodnie, kładąc dłonie na biodrach – mogę o coś zapytać?

– Teraz? Może po kąpieli... – mruknął, już znikając w łazience.

Nie. Tym razem nie pozwolę się zbyć.

Z kim ty tak naprawdę tam jeździsz? – zapytałam głośniej. – Ciągle mówisz, że z „chłopakami”, ale jakoś żaden nigdy się nie pojawił. Nie dzwonią, nie odwiedzają cię. A ty coraz mniej o tym mówisz, jakbyś... coś ukrywał.

Drzwi łazienki się uchyliły. Wychylił się zza nich z pianą na twarzy.

– To jakieś przesłuchanie? Basia, to tylko grzyby. Nie jadę na randki, tylko do lasu. Z Wackiem i Mietkiem. Czasem ze Staszkiem.

– A jak mają na nazwiska? – spytałam cicho. – Bo mi się zdaje, że ja tych twoich „współgrzybiarzy” to chyba nigdy nie widziałam, ani nie słyszałam.

Adam uśmiechnął się dziwnie, jakby właśnie wygrał w jakąś prywatną grę, do której mnie nawet nie dopuścił.

– Teraz będziesz mnie kontrolować, z kim jadę na podgrzybki?

– Nie – powiedziałam, łapiąc się na tym, że zaczynam drżeć. – Ja po prostu nie chcę już czekać cały weekend w pustym domu. Nie chcę czuć się jak... jak słomiana wdowa.

Ty jesteś grzybowa wdowa – parsknął, jakby to był żart. – I to z wyboru. Mogłabyś jechać ze mną, ale nie chcesz.

– Bo ty nigdy mnie nie zaprosiłeś.

Zapadła cisza. Woda w łazience cicho kapała, a on patrzył na mnie dłużej niż zwykle. Ale nie powiedział nic. Odwrócił się, zamknął drzwi i już tylko szum prysznica mówił za niego.

Stałam tam, z rękami wciąż na biodrach, z sercem bijącym w gardle i myślą: „a jeśli on naprawdę coś ukrywa?”. Coraz częściej miałam wrażenie, że te grzyby to tylko pretekst. Do czegoś, czego wolałam sobie nie wyobrażać.

Zaczęłam coś podejrzewać

W poniedziałek rano Adam wyszedł do pracy, jakby nic się nie stało. Nawet nie poruszył tematu wczorajszej rozmowy. Dał mi całusa w czoło – takiego rutynowego, jak zawsze – i zniknął, zostawiając mnie samą z myślami i podejrzeniem, które wciąż gdzieś mnie gryzło.

Zaparzyłam sobie kawę, ale zamiast usiąść z filiżanką, chodziłam w kółko po kuchni.

„Wacek, Mietek, Staszek” – powtarzałam w głowie. Jakby to byli jacyś święci patroni jego eskapad, a ja nie mogłam sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatni raz którykolwiek z nich był u nas w domu.

Zajrzałam do garażu. Równiutko poukładane kosze, noże, suszarki – jakby prowadził gospodarstwo podziemne. Ale czegoś tu było za dużo. Zapasów, zapasowych butów, drugiej kurtki, termosów. Dwie pary rękawiczek. Dwa termosy. Dwa krzesełka składane.

Zerknęłam na tabliczkę z napisem „Tylko dla grzybiarzy”. Kiedyś kupiłam mu ją z żartem, teraz wyglądała jak ogłoszenie przynależności do jakiegoś tajnego klubu.

Wróciłam do domu i siadłam na kanapie. Wzięłam telefon. Weszłam na jego profil. Wpisałam imiona jego kolegów. Kilka profili, ale żaden nie pasował do znajomych Adama. Staszek? Jeden ze zdjęciem. W ogóle nie wyglądał jak ktoś, kto spędza weekendy w lesie – prędzej na siłowni. Zaczęłam się niepokoić.

Wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam do Ewy – sąsiadki, która miała dom naprzeciwko. Odbierała zawsze.

– Ewka, powiedz mi... widziałaś może, z kim Adam wyjeżdża na te weekendy? Z kim wsiada do samochodu?

– A nie wiem, Basia... On zawsze sam odjeżdża. Czasem o szóstej, czasem nawet wcześniej. Nikogo innego nie widziałam.

Nogi się pode mną ugięły. Sam? A może z kimś, kto nie chce być widziany?

Wcale nie był z kolegą

Kolejny weekend zaczął się tak samo. W piątek wieczorem Adam przygotowywał sprzęt z równą precyzją, jak chirurg narzędzia przed operacją. Tylko że to nie było życie, które ratował. To był koszyk, nożyk, mapa z zaznaczonymi punktami.

Znowu jedziesz na grzyby? – zapytałam, udając obojętność.

– Basia... Idzie jesień. To najlepszy czas. Muszę jechać. Ostatnie dwa tygodnie i będzie po sezonie – odpowiedział z uśmiechem, który wcale mnie nie uspokoił.

Kiedy w sobotę o 5:50 zamknęły się za nim drzwi, byłam już ubrana. Spodnie, bluza, buty trekkingowe. Wzięłam kluczyki od drugiego auta, które ledwo jeździło, ale wystarczyło, bym mogła ruszyć za nim.

Zachowałam dystans. Adam nie wiedział, że go śledzę. Droga prowadziła za miasto, potem jeszcze dalej – tam, gdzie był las, jezioro i cisza.

Zatrzymał się przy jakimś leśnym parkingu. Auto stało samotnie. Schowałam się kawałek dalej, za drzewami.

Nagle ją zobaczyłam. Z drugiego końca polany szła kobieta. Młodsza ode mnie. Może o dziesięć lat. W dżinsach i polarze. Długie rude włosy splecione w warkocz. Uśmiechała się. Adam uśmiechnął się też – tym jego ciepłym, niewidzianym od dawna uśmiechem.

Podeszła. Pocałowali się w policzek. On wziął jej plecak. Ruszyli razem, spokojnie, jak para, która robi to od dawna. W tamtym momencie nie czułam wściekłości.

Czułam... ciszę. Taką, która zapada między dwoma uderzeniami serca, kiedy wszystko w tobie się zatrzymuje. I tylko jedno pytanie dudniło mi w głowie: od kiedy?

Nawet się nie tłumaczył

Nie wróciłam od razu do domu. Siedziałam w samochodzie z widokiem na las, w którym zniknęli. Trzymałam kierownicę kurczowo, jakby od niej zależało, czy się rozpadnę. Potem, bezwiednie, wyjęłam telefon i zrobiłam zdjęcie – tylko jedno – jak Adam niesie jej plecak, a ona poprawia kaptur.

Wróciłam dopiero wieczorem. Adam zajechał pół godziny po mnie, z twarzą spokojną, z rękami zajętymi siatką grzybów.

– Usiądź – powiedziałam, zanim zdążył wejść do kuchni.

– Coś się stało?

Nie odpowiedziałam. Położyłam na stole telefon. Wyświetlone zdjęcie. Spojrzał. I w jednej sekundzie wszystko z niego zeszło – cały tlen, cała pewność. Usiadł ciężko.

– To nie tak... – zaczął, ale nie dokończył.

Od kiedy? – zapytałam. Cicho. Bez łez.

– Od maja – powiedział po chwili.

– A więc już pół roku. Każdy weekend?

– Nie zawsze... – próbował się bronić, ale to brzmiało jeszcze gorzej.

Wstałam. Stałam tak przed nim, patrząc na człowieka, którego znałam piętnaście lat. Albo wydawało mi się, że znałam. Myślałam, że będę krzyczeć, płakać, rzucać naczyniami. Ale we mnie była tylko cisza. I chłód.

Grzyby... – uśmiechnęłam się smutno. – Adam, ty mnie nie zostawiłeś dla innej kobiety. Ty mnie zdradziłeś z lasem. Z ciszą. Z czymś, czego nie mogłam ci już dać.

Patrzył na mnie długo. Nic nie mówił.

A ja wyszłam do sypialni, zamknęłam drzwi i po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie jestem już grzybową wdową. Wdowa płacze po kimś, kto odszedł. A ja właśnie zaczęłam żegnać kogoś, kto żył tuż obok. I znikał co weekend. Już nie żałuję.

Skończyłam z grzybami na zawsze

Minęło kilka tygodni. Adam się wyprowadził. Nie od razu – najpierw spał na kanapie, potem u „kolegów”, aż w końcu pewnego dnia zabrał walizkę, kurtkę i suszarkę do grzybów.

Nie błagał. Nie tłumaczył. To bolało najbardziej.

Nie chciałam wiedzieć, czy zamieszkał z tamtą kobietą. Nie szukałam jej nazwiska, nie przeglądałam jego wiadomości. Po prostu odpuściłam. Czułam, że to nie ona była początkiem końca. Ona była tylko pretekstem, żeby odejść od życia, które przestało go cieszyć.

Przestałam być grzybową wdową. Zaczęłam żyć sama. Dziwnie, trochę cicho, ale po swojemu. Nie suszyłam już grzybów przez cały weekend. Zamiast tego zapisałam się na jogę. Pojechałam z Elą na weekend do spa – tym razem nie dlatego, że chciałam się pochwalić, tylko żeby się wyciszyć. W niedzielę rano siedziałyśmy na tarasie z herbatą w rękach, patrząc na falującą trawę.

– To co, Basia? W tym roku bez grzybów?

– Bez. Chyba mam alergię na podgrzybki – uśmiechnęłam się i dopiłam herbatę.

Wtedy zadzwonił telefon. Numer nieznany. Odebrałam.

– Dzień dobry. Tu klub pasjonatów przy ośrodku kultury. Miała pani kiedyś zapytanie o zajęcia z ceramiki? Ruszamy w nowym roku. Zapraszamy.

Zgłosiłam się, nie pamiętam kiedy. Ale ucieszyłam się, że ktoś o mnie pamiętał. Nowa pora roku miała nadejść. Tym razem postanowiłam nie czekać już w kuchni z mokrymi rękami i ciszą w sercu. Nawet jeśli miałam być sama – to nie samotna. Nie wdowa. Po prostu Basia.

Barbara, 47 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama