„Zostałam babcią w wieku 42 lat. Nie byłam przygotowana na to, że starość przyjdzie tak szybko”
„Wiedziałam, że moje myśli są egoistyczne. Że nie powinnam tak się czuć. Ale przecież ja dopiero zaczęłam odzyskiwać siebie – wychowałam dziecko, przeszłam rozwód, zbudowałam życie na nowo. I właśnie teraz, gdy miałam oddychać pełną piersią, ktoś powiedział: stop, teraz jesteś babcią”.

- Redakcja
Nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako babci przed pięćdziesiątką. W mojej głowie to był etap dla dojrzałych, pogodnych kobiet, które pieką szarlotkę i siedzą na werandzie z kocykiem. Tymczasem ja wciąż biegałam w legginsach po siłowni, oglądałam thrillery na Netfliksie i czasem flirtowałam z barmanem w osiedlowym pubie. Gdy moja córka powiedziała mi, że jest w ciąży, świat na chwilę przystanął. Miałam tylko 42 lata. Niby dojrzała, a jednak kompletnie nieprzygotowana na taką rolę. Bo nie tylko ona miała zostać matką. Ja miałam zostać… babcią.
Zbyt młoda na starość
– Co ty powiedziałaś? – zapytałam, wpatrując się w córkę, jakby przed chwilą wyznała, że planuje przeprowadzkę na Marsa.
– Mamo, jestem w ciąży – powtórzyła spokojnie, jakby mówiła o tym, że kupiła nowe buty. – Czternasty tydzień. Będzie dziewczynka.
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Nawet nie dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu cała moja głowa dzwoniła od jednej myśli: czternasty tydzień? Jak to możliwe?
– Ale jak to… od kiedy? Dlaczego mi nie powiedziałaś wcześniej? – słowa w końcu się ze mnie wydobyły, drżące i niezręczne.
– Bo wiedziałam, że zareagujesz właśnie tak – westchnęła. – Nie jestem dzieckiem. Mam dwadzieścia dwa lata. Skończyłam studia. Pracuję.
– Pracujesz dorywczo w kawiarni! I jesteś z chłopakiem od kilku miesięcy! – niemal krzyknęłam, czując, jak moje ręce zaczynają się pocić.
– Nie kilka. Prawie rok. I nie jestem nastolatką. Mogłam ci nie mówić wcale.
Zamilkłam. Słowa ugrzęzły mi w gardle, a ona tylko siedziała naprzeciwko mnie, spokojna, opanowana, może zbyt pewna siebie. Nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że moja córka, moja maleńka Ola, będzie matką. A ja… Ja zostałam babcią. Choć w środku nadal czułam się trzydziestolatką, która właśnie planuje city break w Barcelonie. Nie tak miało wyglądać moje życie.
Telefon, który zmienił wszystko
Ola zadzwoniła do mnie w sobotę rano. Pamiętam, że miałam na sobie jeszcze piżamę, a w tle leciał stary odcinek „Przyjaciół”. Właśnie miałam zrobić kawę, gdy ekran zaświecił się jej imieniem.
– Mamo, możemy się spotkać? – zapytała bez zbędnych wstępów. – Tylko my dwie.
Nie pytałam, o co chodzi. Umówiłyśmy się w naszej ulubionej kawiarni. W drodze tam jeszcze śmiałam się do siebie, że pewnie znów pokłóciła się z tym swoim Bartkiem, albo znowu myśli o rzuceniu tej kiepsko płatnej pracy. Ale gdy tylko ją zobaczyłam – blada, spięta, z dłońmi zaciśniętymi na filiżance – poczułam, że to coś innego.
I rzeczywiście było. Przyjęłam wiadomość o jej ciąży jak cios. Nie dlatego, że byłam przeciwna – broń Boże! Tylko… to było za szybko. Za wcześnie. Dla niej. I dla mnie. Bo nie wiem, czy ktokolwiek uświadamia młodym kobietom, że kiedy ich dzieci decydują się na dzieci, one same nagle zostają postawione w nowej, zupełnie obcej roli. Ja miałam być przy niej. Wspierać ją. A nie nagle czuć się, jakby ktoś odjął mi dekadę życia i zepchnął na boczny tor.
Po powrocie do domu usiadłam na łóżku i długo patrzyłam w ścianę. Telefon Oli wciąż leżał na stole, zostawiła go przypadkiem. Przyszło mi do głowy, by go wziąć i zobaczyć, co pisze z Bartkiem. Czy on w ogóle jest na to gotowy? Ale nie zrobiłam tego. To byłby koniec zaufania. A może też i moje tchórzostwo.
Nie tak miało być
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam się bać. Może wtedy, gdy Ola zapytała, czy mogłabym być z nią na porodówce. Albo gdy zaczęła przynosić do domu różowe ubranka i małe body z napisem „Najlepsza córeczka świata”. Patrzyłam na nie z obcym niepokojem, jakby należały do czyjegoś dziecka, nie do mojej wnuczki. Wszystko działo się jakby obok mnie, a ja nie potrafiłam w to wejść.
Widziałam, jak Ola rośnie z dnia na dzień – nie tylko brzuch, ale i jakaś nowa pewność w oczach. Zaczęła mówić do brzucha, głaskać go, czytać poradniki o karmieniu piersią. A ja?
Ja wycofałam się do kuchni. Gotowałam jej rosół, kupowałam owoce, prałam te wszystkie śpioszki, udając, że wszystko gra. Ale wewnątrz czułam, że tracę grunt pod nogami. Nie mogłam spać. W lustrze widziałam kobietę, która nagle zrobiła się starsza o kilka lat. Zaczęłam liczyć – ile miałam lat, gdy urodziłam Olę? Dwadzieścia. To znaczy, że jeśli jej córka zrobi to samo, zostanę prababcią w wieku 64 lat?
– Przestań – powiedziałam sobie na głos pewnego wieczoru. – Co ty wyprawiasz?
Wiedziałam, że moje myśli są egoistyczne. Że nie powinnam tak się czuć. Ale przecież ja dopiero zaczęłam odzyskiwać siebie – wychowałam dziecko, przeszłam rozwód, zbudowałam życie na nowo. I właśnie teraz, gdy miałam oddychać pełną piersią, ktoś powiedział: „stop, teraz jesteś babcią”.
Czego się nie mówi córce
– Nie mogę uwierzyć, że za dwa tygodnie będę mamą – powiedziała Ola, siedząc po turecku na moim łóżku, z miską truskawek na kolanach. – I że ty zostaniesz babcią!
Uśmiechnęłam się, jak umiałam, ale w środku coś mi się zacisnęło. Chciałam powiedzieć: Nie mów tego tak radośnie. Ja nie jestem gotowa. Nie chcę być babcią. Ale przecież nie mogłam. Bo kochałam ją. Bo wiedziałam, że potrzebuje mojego wsparcia, a nie moich lęków. Więc tylko kiwnęłam głową i podałam jej kolejną truskawkę.
– Bartkowi też się to wydaje surrealistyczne – dodała, śmiejąc się. – Ale robi wszystko, żeby się przygotować. Ostatnio oglądał filmik o zmianie pieluch.
Nie odpowiedziałam. Czułam, jak bardzo się starają – oboje. Ale ja widziałam coś, czego oni jeszcze nie widzieli. Widziałam noce bez snu, lęk o gorączkę, zmęczenie, którego nie da się zapić kawą. Widziałam też samotność – bo prędzej czy później jedno z nich poczuje, że znikło. I może wtedy będzie za późno.
Nie mogłam jej tego powiedzieć. Nie chciałam gasić jej entuzjazmu, tego światła w oczach, które rzadko się u niej paliło od czasu matury. Ale prawda była taka, że miałam w głowie więcej obaw niż radości. I że czułam się, jakby ktoś kazał mi włożyć suknię, która ani nie była w moim rozmiarze, ani nie pasowała do okazji.
– Kocham cię, mamo – powiedziała Ola cicho. – Dziękuję, że jesteś ze mną.
Uśmiechnęłam się znowu. A w środku zadrżałam. Bo przecież nie mówi się córce, że czasem chciałoby się uciec.
Mała rączka, wielki lęk
Byłam tam, kiedy się urodziła. Stałam przy głowie mojej córki, ściskając jej rękę, kiedy krzyczała z bólu, gdy jej ciało rozdzierało się, by wydać na świat nowe życie. Patrzyłam, jak z niej wypływa pot, łzy i siła, o którą nigdy bym jej nie podejrzewała. W pewnym momencie spojrzała na mnie i powiedziała przez zaciśnięte zęby:
– Mamo, nie zostawiaj mnie. Proszę.
Nie zostawiłam. Choć serce mi waliło, a nogi miałam jak z waty. Gdy zabrzmiał pierwszy płacz, mocny, taki zaskakująco pełen życia – wszyscy się rozpłakaliśmy. Położna położyła dziewczynkę na piersi Oli. Zobaczyłam te maleńkie paluszki, wilgotne ciałko, które oddychało i było prawdziwe. I wtedy poczułam to.
Nie wiem, czy to była miłość. Może coś bliżej przerażenia. Bo ta mała istotka właśnie uczyniła mnie babcią. Ona. Ta drobna dziewczynka z burą czupryną i zaciśniętymi piąstkami. Patrzyłam na nią, jakby miała zaraz otworzyć oczy i zapytać: gotowa jesteś na tę zmianę, babciu? A ja w środku chciałam powiedzieć: nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Ale wyciągnęła rączkę i zacisnęła ją na moim palcu. I coś się we mnie przestawiło. Może nie na zawsze. Może tylko na chwilę. Ale nagle zrozumiałam, że tu nie chodzi o mnie. Że przyszło nowe pokolenie. I choć wciąż nie czułam się gotowa, wiedziałam, że to się już stało. Jestem babcią.
Nie tak to sobie wyobrażałam
Mijały tygodnie. Ola wróciła do siebie, a ja częściej bywałam u niej niż we własnym mieszkaniu. Przynosiłam zupę, prałam, tuliłam dziecko, kiedy płakało. Czasem, gdy patrzyłam na moją wnuczkę, czułam coś dziwnego. Nie tylko miłość. Raczej… mieszaninę czułości, zmęczenia i tęsknoty za czymś, co już nie wróci.
Czasem siedziałam na ich kanapie i myślałam o tym, jak miało wyglądać moje życie. Miałam zacząć znów podróżować, może zakochać się, może wyjechać na weekend do Berlina z przyjaciółką. Miałam być tą młodą czterdziestką, która nadrabia lata poświęceń. A teraz? Zamiast city breaków miałam chusteczki nawilżane i usypianie do kołysanek. Zamiast szpilek – ciche kapcie. Nie powiem, że było mi źle. Bo nie było. Byłam potrzebna. I byłam kochana. Ale gdzieś tam głęboko w środku czułam żal. Nie do córki. Do czasu. Do losu. Do siebie.
Któregoś dnia, gdy mała spała, a Ola leżała w sypialni i wreszcie odpoczywała, usiadłam w fotelu i spojrzałam na zdjęcie, które zrobiłam im kilka dni po porodzie. Ola z dzieckiem przy piersi, obie uśmiechnięte. I wtedy pomyślałam: Może nie tak wyobrażałam sobie swoją przyszłość, ale może właśnie taka miała być. Może szczęście nie zawsze wygląda tak, jak je sobie planujemy.
Wstałam, podeszłam do łóżeczka i pocałowałam wnuczkę w czoło. I po raz pierwszy wypowiedziałam te słowa głośno:
– Kocham cię, moja kochana. Twoja babcia… choć wciąż się tego uczy.
Renata, 42 lata
Czytaj także:
- „Nie potrafiłam przestać kochać mojej pierwszej miłości. Kuba szarpał mnie za serce przez 30 lat”
- „Z obozu nad morzem córka mogła przywieźć rafandynkę, ale wolała coś innego. Będziemy mieć pamiątkę na lata”
- „Według rodziny przegrałam życie, bo nie mam męża i dzieci. Gdy oni przewijają pieluchy, ja podróżuję w spokoju”

